Chiński ból głowy

Sukces gospodarczy Chin przyprawia Amerykanów o drżenie. Miejsca pracy nikną w oczach, płace nie chcą iść w górę. W ostatnich wyborach amerykańska klasa średnia odkryła nową broń na te bolączki – protekcjonizm i populizm.

12.03.2007 | aktual.: 14.03.2007 08:28

Robert Reich, minister pracy w rządzie Clintona, trafił w sedno, komentując wynik ostatnich wyborów do Kongresu: Republikanie będą teraz biadolić, że debata na temat Iraku odwróciła uwagę wyborców od ostatnich sukcesów gospodarczych. Tymczasem jest odwrotnie. Partia Republikańska poniosła klęskę, ponieważ Amerykanie śledzili politykę gospodarczą rządu.

W USA PKB rośnie nieprzerwanie od wielu lat, ale korzysta na tym jedynie wąska elita. Klasie średniej nie ostaje się nic. Jak tłumaczy Benjamin Friedman, ekonomista z Harvardu: Przeciętny Amerykanin jest niezadowolony, ponieważ jego dobrobyt maleje.

Druzgocąca klęska

W stanach tradycyjnie konserwatywnych, jak na przykład w Karolinie Północnej i Południowej, Iowa, Indianie, Pensylwanii, Ohio, Missouri czy Montanie swoje bastiony mieli dotychczas republikanie. W ostatnich wyborach największe triumfy święcili tam jednak demokraci. Nieprzypadkowo – w tych stanach szczególnie wyraźnie dały o sobie znać ciemne strony globalizacji. Miejsca pracy w przemyśle tekstylnym i stalowym odpłynęły za granicę, pensje zatrzymały się na poziomie sprzed lat, a ludzie popadli w zwątpienie.

Za przykład ilustrujący te procesy mogą posłużyć wybory w Ohio. Jeszcze dwa lata temu dzięki głosom wyborców z tego stanu George W. Bush wybrany został na drugą kadencję. Tym razem przyjaciel Busha, Mike DeWine, musiał się pogodzić z druzgocącą klęską. Zwyciężył jego przeciwnik z Partii Demokratycznej Sherrod Brown.

Brown to lewicowy populista, autor książki „Myths of Free Trade” (Mity wolnego handlu). Przedmiot jego największej niechęci stanowią umowy o handlu z Meksykiem i Chinami. – Doprowadzą do tego, że miejsca pracy w USA będą likwidowane, a nowe tworzyć się będzie za granicą – mówił. Brown nie jest w USA wyjątkiem. Teza, zgodnie z którą republikanie stracili miejsca w Kongresie na rzecz demokratów promujących konserwatyzm społeczny, potwierdza się tylko, jeśli poza nawias wyłączyć politykę gospodarczą.

W Wirginii Jim Webb pokonał republikanina George’a Allena, co okazało się nie lada sensacją, jako że Allen postrzegany był jako najbardziej obiecujący kandydat Partii Republikańskiej w wyborach prezydenckich. Webb ma opinię człowieka o zapatrywaniach konserwatywno-społecznych. W rządzie Ronalda Reagana pracował w Departamencie Obrony, a dziś dumny jest ze swego syna, który przebywa na misji w Iraku.

W kwestiach gospodarczych Webb prezentuje poglądy lewicowo-populistyczne. Opowiada się za „sprawiedliwym handlem”, co w codziennym języku przekłada się na protekcjonistyczną ochronę amerykańskich pracowników. Świętując wyborcze zwycięstwo, zwrócił się do wiwatującego tłumu, obiecując: Skupimy się na sprawiedliwości gospodarczej. Z powodu umiędzynarodowienia amerykańskich przedsiębiorstw nasz kraj podzielony został na klasy. Chcemy przezwyciężyć te podziały. Większość triumfujących dziś demokratów walkę z wolnym handlem i globalizacją wypisała sobie na sztandarach. W polityce gospodarczej oznacza to dla USA prawdziwe przesilenie. Zwrotu dokonała przede wszystkim Partia Demokratyczna. Jeszcze w latach 90. prezydent Clinton oraz dwaj kolejni sekretarze skarbu, Robert Rubin i Larry Summers, byli gorącymi zwolennikami globalizacji. Mimo sprzeciwu związków zawodowych i wielu członków Partii Demokratycznej zdołali przeforsować Północnoamerykańskie Porozumienie o Wolnym Handlu NAFTA. Tymczasem dziś w USA do łask
powraca protekcjonizm. Jak celnie zauważył Larry Summers: Największym wyzwaniem w polityce handlowej dwóch najbliższych lat nie będzie kolejna runda liberalizacyjna, ale konieczność oparcia się pokusom protekcjonizmu.

Ów nowy protekcjonizm to coś więcej niż tylko przejściowa fala populizmu. Amerykańskie mocarstwo jest zaniepokojone, a powód tego zaniepokojenia leży na Dalekim Wschodzie. Chiny to nowy słoń w amerykańskim składzie politycznej porcelany. Nie ma tygodnia, żeby jedna z poważniejszych gazet nie wieściła nadejścia „chińskiej epoki” i by nie ukazała się nowa książka ostrzegająca przed zagrożeniami ze strony rosnącego w siłę Państwa Środka. Chiny stały się poważnym rywalem USA w walce o panowanie nad światem. Główne zagrożenia nie są jednak natury wojskowej. Czają się one na rynku pracy.

Wielkie obawy

W wyniku przystąpienia Chin do WTO na świecie nastąpił gwałtowny i znaczący wzrost podaży siły roboczej. W najnowszej książce „Making Globalisation Work” noblista Joseph Stiglitz przestrzega: „Prawdziwy problem polega na tym, że nawet mały rozdźwięk między popytem a podażą na rynku pracy niesie z sobą poważne konsekwencje. Prowadzi on do stagnacji, a nawet spadku płac, wywołując przy tym wśród pracowników obawy utraty miejsc pracy”.

Richard Freeman, profesor ekonomii na Uniwersytecie Harvarda, od kilku lat zajmuje się badaniem wpływu chińskiego szoku podażowego na światowe rynki pracy. W jednym z opublikowanych niedawno artykułów pisze: „Z moich badań wynika, że dziś mamy do czynienia z całkiem inną globalizacją, niż przewidywały to Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy czy inne organizacje, gdy przedstawiały swe zalecenia dla gospodarki światowej”. Ich zalecenia opierały się na klasycznych teoriach polityki handlowej zakładających, że w krajach zamożnych siła robocza znajdzie zatrudnienie w sektorach wytwarzających produkty wysoko przetworzone, podczas gdy dziedziny niewymagające pracy wykwalifikowanej przejęte zostaną przez kraje o niskich płacach.

W przypadku Chin jest jednak inaczej. Równolegle przebiegać tu mogą dwa procesy. Z jednej strony dzięki niewyczerpanej armii tanich pracowników Chiny stały się istnym warsztatem świata i nic nie wskazuje, żeby w najbliższym czasie miało się to zmienić. Jednocześnie chińskie mocarstwo stawia na najnowsze technologie i badania naukowe. Szacuje się, że już w 2010 r. chińskie uniwersytety opuści więcej inżynierów i absolwentów kierunków ścisłych niż w USA. „Przekonanie, że wykształceni pracownicy w USA nie muszą obawiać się konkurencji ze strony tak samo wykształconych pracowników z krajów o niskich płacach, nie ma już pokrycia w rzeczywistości” – pisze Freeman. Procesy te powodują, że klasyczna polityka handlowa traci grunt pod nogami. Teoria głosząca, że ostatecznie handel przyniesie korzyści wszystkim stronom w niego zaangażowanym, zaczyna drżeć w posadach. Jednym ze sceptyków jest Oded Shenkar, profesor ekonomii i ekspert do spraw Chin na Uniwersytecie Ohio. W książce „The Chinese Century” dowodzi on, że
samo przeciwstawienie „protekcjonistów” i „racjonalnych ekonomistów” to już przeżytek. „Nadzieje, że gospodarka amerykańska będzie mogła dalej się rozwijać, ograniczając się do roli innowatora i koncentrując na produkcji towarów wysoce przetworzonych, okazać się mogą płonne. Żyjemy bowiem w świecie, gdzie wszystkie gospodarki narodowe obrały taką strategię”.

Podczas gdy ekonomiści wciąż mają wątpliwości, politycy już dawno znaleźli kozła ofiarnego. Chiny zamierzają właśnie trwale przemeblować psychikę Zachodu. Przedpotopowi komuniści spod znaku Mao mogą wprawdzie liczyć w Europie i USA co najwyżej na pełen politowania uśmieszek. Kto, z wyjątkiem kilku szalonych fanatyków, byłby skłonny brać czerwoną książeczkę na poważnie? Za to chińscy kapitaliści coraz częściej postrzegani są jako poważne zagrożenie. Jak twierdzi Larry Summers: Przeżywamy obecnie falę zwątpienia w gospodarkę rynkową, jakiej nie było od czasu upadku muru berlińskiego.

W oczach przedstawicieli amerykańskiej klasy średniej miejsca pracy znalazły się w niebezpieczeństwie. Takie przekonanie ma naturalnie dużą siłę politycznego rażenia. Warto przy tym dodać, że dla Amerykanów praca ma o wiele większe znaczenie niż dla Europejczyków. Zależy od niej nie tylko status społeczny, ale i podstawowe bezpieczeństwo. Składki na ubezpieczenie zdrowotne i emerytalne odprowadzane są bowiem przez pracodawcę. Przeciętny Amerykanin pozbawiony pracy znajduje się ledwie o krok od marginesu społecznego.

Wygląda więc na to, że w najbliższym czasie Chiny nie przestaną wpływać na politykę amerykańską. Dziś nikt już nie wierzy, że runda negocjacji z Doha może przynieść poprawę sytuacji. Z mąki wolnego handlu w nadchodzących latach będzie można upiec bardzo małe bułeczki. To definitywny koniec hasła: „dzięki globalizacji wszystko będzie dobrze”.

Philipp Löpfe

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)