Che Guevara inspiruje irackich partyzantów
"Uderz i uciekaj" - to słynne hasło Che Guevary stało się główną metodą działania uczestniczących w partyzantce Irakijczyków, którzy korzystają ze wsparcia miejscowej ludności.
17.07.2003 | aktual.: 17.07.2003 14:16
Stacjonujący w Iraku żołnierze amerykańscy napotykają z każdym dniem na coraz bardziej wymyślne ataki ze strony uzbrojonych osób lub małych grup stosujących klasyczne, trudne do skontrowania w terenie metody walki partyzanckiej.
Od 1 maja zginęło w Iraku 33 żołnierzy USA, a dziesiątki zostało rannych w atakach z użyciem pistoletów, kałasznikowów, granatów, rakietnic, lekkich moździerzy, zdalnie sterowanych bomb-pułapek, a od środy również rakiety ziemia-powietrze, wystrzelonej w kierunku amerykańskiego samolotu lądującego na lotnisku w Bagdadzie.
Cały ten arsenał mógł być używany przez pojedynczych bojowników, którzy znikają wśród chroniącej ich ludności. Niemal wszystkie ataki od dnia ogłoszonego przez prezydenta George'a W. Busha jako koniec wojny wydarzyły się w trójkącie pomiędzy Bagdadem, Tikritem na północy i Ramadi na południu, a więc w strefie sunnickiej, gdzie wciąż liczni są zwolennicy Saddama Husajna.
Ataków dokonywano zazwyczaj o zmierzchu, w nocy lub o świcie, kiedy odwrót jest znacznie łatwiejszy.
W środę, po ataku na konwój wojskowy na autostradzie koło Abu Gharib, na zachód od Bagdadu, w którym zginął jeden żołnierz amerykański, a trzech zostało rannych, ppłk Kenneth Gant z Trzeciej Dywizji Piechoty uznał, że miejscowa ludność była w jakiś sposób zamieszana w zamach. "Jeśli zamachowcy nie byli stąd, to miejscowi ludzie przynajmniej wiedzieli, kim są" - powiedział.
Według amerykańskiego oficera, na konwój czekał zdalnie sterowany ładunek wybuchowy. Zamachowiec musiał więc kryć się w krzakach kilkadziesiąt metrów od autostrady, aby zdetonować bombę w odpowiednim momencie. Poszukiwania, podjęte po zamachu przez patrole wojska i helikoptery, okazały się daremne.
6 lipca w centrum Bagdadu żołnierz USA zginął w kawiarni uniwersyteckiej. W momencie, gdy Amerykanin opuszczał lokal, jeden z gości strzelił mu w głowę, po czym szybko uciekł.
Poczynający sobie coraz śmielej zamachowcy w poniedziałek po południu rzucili granat w pobliżu budynku sił koalicji w centrum stolicy. Granat zniszczył tylko jeden z samochodów, nie powodując ofiar w ludziach, był jednak dowodem, że elementy wrogie siłom koalicji mogą uderzyć w każdej chwili i w każdym miejscu.
150 tys. amerykańskich żołnierzy w Iraku, którzy wypełniają zadania nie tylko wojskowe, stanowi łatwy cel dla zdeterminowanych zamachowców. Wojskowi są faktycznie przypisani do określonych punktów, jak ochrona ministerstw, posterunków policji, elektrowni, stacji benzynowych, szpitali i banków. Jeden z nich, David McCall, siedząc na ciężarówce, wyznał w środę z desperacją w głosie, że czuje się niczym cel w zawodach strzeleckich. "Jesteśmy jak kaczki w ciężarówkach i nie możemy się (nawet) bronić" - powiedział.
W Iraku nie było na razie spektakularnych zamachów z użyciem samochodu-pułapki czy dokonywanych przez samobójców przepasanych ładunkami wybuchowymi. Ataki koncentrowały się na amerykańskich oddziałach okupacyjnych oraz niektórych Irakijczykach, uznanych za "kolaborantów".
Dowódca wojsk USA na Bliskim Wschodzie, generał John Abizaid, przyznał w środę, że siły koalicji amerykańsko-brytyjskiej stoją w obliczu trwałej "wojny partyzanckiej". Jego zdaniem, zamachy na żołnierzy są w stylu "klasycznej partyzantki". Jej intensywność "jest słaba, ale niemniej jest to wojna" - powiedział nowy szef Centralnego Dowództwa USA. Prowadzą ją, według niego, małe jednostki, składające się ze średniej kadry partii Baas Saddama Husajna.