PolskaCena Strachu

Cena Strachu

We wrocławskich szpitalach leczeni są żołnierze, dla których misja w Iraku skończyła się załamaniem nerwowym Do tej pory na oddziały psychiatrii i neurologii w polskich szpitalach trafiło 46 żołnierzy, którzy wrócili z Iraku z zespołem stresu pourazowego. Czwórka z nich jest z Dolnego Śląska.

18.06.2004 | aktual.: 25.05.2018 15:10

Zbigniew Mazurczyk, ordynator oddziału nerwic w szpitalu wojskowym we Wrocławiu, opowiada o dwóch żołnierzach z zespołem stresu pourazowego, którzy trafili do niego na leczenie. Nie ujawnia jednak nazwisk, imion, szczegółów terapii leczenia.

– Jeden z nich wrócił z patrolu do bazy. Kiedy odpoczywał, rozpoczął się atak na obóz – mówi ppłk Mazurczyk. W czasie ataku eksplodowały samochody z ładunkami wybuchowymi. Podmuch, wokół odłamki szkła, ranni. Kiedy się uspokoiło, żołnierz, o którym opowiada doktor Mazurczyk, nie potrafił już dojść do siebie. Nie dotrwał w Iraku do końca misji swojego kontyngentu. Wrócił specjalnym lotem do Polski prosto do szpitala wojskowego we Wrocławiu. Tutaj stwierdzono u niego zespół stresu pourazowego. Po kilku tygodniach leczenia żołnierz opuścił szpital. Drugi pacjent oddziału nerwic uczestniczył w wypadku. Kierował samochodem, kiedy urwało się koło. Przy bardzo dużej prędkości, auto przewróciło się, a kilku żołnierzy zostało rannych. Ich kolega – kierowca, nie potrafił poradzić sobie z poczuciem winy. On też wcześniej skończył misję i trafił do Wrocławia na kilkutygodniowe leczenie. „Do chwili obecnej z Iraku wróciło 46 żołnierzy z tzw. zespołem stresu pourazowego”– poinformował nas płk dr Piotr Pertek z Centrum
Informacyjnego MON. – „Na Dolnym Śląsku kilkudniowe leczenie szpitalne na oddziale neurologii odbyło dwóch żołnierzy i dwóch na oddziale psychiatrii.”

Reakcja na śmierć

– Zespół stresu pourazowego to reakcja na sytuację, która przekracza zwykłe ludzkie doświadczenie. Najczęściej związana jest ze śmiercią, katastrofą, czymś strasznym co nas spotkało lub czego byliśmy świadkiem – tłumaczy Katarzyna Mykita, psychiatra. Zdarzenie, które wywołało szok, powraca. We śnie, na jawie oglądamy je przed oczami, wyraźnie jak na filmie.

– Nie można spać, nie można się skupić, nie można wrócić do normalności – mówi dr Mykita. – Przyszłość widzimy w czarnych kolorach. Nie liczy się rodzina, nie liczy się praca. Nic się nie liczy. Według lekarzy, w społeczeństwie 2 procent ludzi cierpi na zespół stresu pourazowego. Badania przeprowadzone wśród policjantów holenderskich wykazały, że dotkniętych nim jest aż 7 procent funkcjonariuszy. Żołnierze są tą grupą zawodową, która na długotrwały stres i ryzyko narażena jest wyjątkowo silnie. Szczególnie podczas misji stabilizacyjnych i wojny. Z powrotem do normalności bywa różnie. Bardzo wiele jednak zależy od charakteru człowieka.

– Często wystarczy z taką osobą porozmawiać, czasem potrzebna jest jednak hospitalizacja – mówi dr Mykita. – Niestety, ale osobom tym trudno jest wrócić do normalnego życia. Pokazał to przykład amerykańskich weteranów z Wietnamu. – Czasem objawy powracają nawet po kilku miesiącach, czy latach – dodaje ordynator Zbigniew Mazurczyk.

Treningi antystresowe

Aby zminimalizować zagrożenie długotrwałym stresem, jeszcze przed interwencją w Iraku wojskowi specjaliści ustalili procedury postępowania z żołnierzami uczestniczącymi w misji. W szpitalach polowych w obozach wojskowych pracują zespoły terapeutyczne złożone z lekarzy, pielęgniarek i psychologów. W sytuacjach szczególnych chorzy są niezwłocznie ewakuowani do kraju, pod warunkiem jednak, że ich stan fizyczny pozwala na długotrwały transport drogą lotniczą. Wszyscy wracający żołnierze poddawani są obowiązkowym badaniom lekarskim i psychologicznym. Dla tych, którzy czują, że powrót do rodziny to za słaby lek na wojenny stres, organizowane są turnusy rehabilitacyjne. Ustaliliśmy, że kilku żołnierzy kurowało się w szpitalu wojskowym w Lądku Zdroju. – Było kilku, ale nie mam upoważnienia, aby o tym rozmawiać – powiedział nam szef placówki. Podczas takich turnusów żołnierze odbywają specjalny trening antystresowy. Część, po zdiagnozowaniu, trafia jednak na leczenie do szpitali.

Polacy przejęli od Amerykanów odpowiedzialność za środkowo-południową strefę stabilizacyjną w Iraku 3 września 2003 roku. Do połowy maja 2004 r. wielonarodowa dywizja składała się z trzech brygad: polskiej, ukraińskiej i hiszpańskiej. Po zamachach w Madrycie wycofali się Hiszpanie, zastąpili ich Amerykanie. W tej chwili dywizja liczy prawie 6200 żołnierzy z 17 krajów. Służy w niej 2350 Polaków (to już druga ich zmiana, wcześniej służyło 2500). Od 11 stycznia dowodzi nią gen. dyw. Mieczysław Bieniek. Do tej pory w zamachach i wypadkach zginęło ośmiu polskich żołnierzy.

Wyłączyłem się

Rozmowa z chorążym Dariuszem Pastuszką, szefem służby czołgowo-samochodowej:

  • Dlaczego Pan pojechał do Iraku?

– Z dwóch przyczyn. Po pierwsze, dla pieniędzy. To co zarobiłem przeznaczę na studia w Wyższej Szkole Logistyki. Po drugie, chciałem sprawdzić się jako żołnierz.

  • Brał Pan pod uwagę to, że może być niebezpiecznie?

– Mówili o tym przed wyjazdem, ale jak człowiek nie przeżyje tego na własnej skórze, nie jest sobie w stanie wyobrazić, jak tam jest.

  • Na czym polegała pańska praca?

– Byłem kierowcą-magazynierem. Jeździłem w konwojach po całej polskiej strefie. Zaopatrywałem logistycznie wszystkie nasze bazy.

  • Czy jazda w konwojach była niebezpieczna?

– W patrolach żołnierze przygotowani są na atak, mają broń pod ręką. W konwojach jest się ograniczonym kabiną samochodu. Taka jazda na żywioł, bardziej niebezpieczny niż przebywanie w bazie, ale przynajmniej czas szybciej płynął.

  • Odczuwał Pan duży stres podczas misji?

– Tak. Pierwszego miesiąca nie wiedzieliśmy, jak przyjmą nas mieszkańcy, jakie będzie ich nastawienie, gdzie będziemy jechać, jak długo, czy po drodze ktoś nas nie zaatakuje. Przez następne cztery miesiące wyłączyłem się. Przestałem się przejmować, bo to byłby za duży stres. Traktowałem swoje zadania jak normalną pracę w Polsce. Ale najgorszy był ostatni miesiąc. Wiadomo, pięć miesięcy udało się przeżyć, szkoda by było, aby do tragedii doszło na samym końcu. Dochodzi tęsknota za rodziną, czas zaczyna się coraz bardziej dłużyć.

  • A ataki na konwoje już wtedy się zdarzały?

– W różnych miastach różnie ludzie nas przyjmowali. W jednych się uśmiechali, w innych rzucali kamieniami. Czuliśmy, że robi się coraz gorzej.

  • Przeżył Pan atak na konwój?

– Bezpośredniego ataku na mój konwój nie było, ale strzały słyszeliśmy. Wtedy noga na gaz i jak najszybciej uciec z miejsca zagrożenia. Często widzieliśmy Irakijczyków z bronią. Najgorzej było w czwartki, wtedy oni mają tam wesela. Lubią wtedy jeździć samochodami i postrzelać. Strzelają też z domów, nikt nie wie do kogo i skąd. Zresztą strzały i wybuchy było słychać praktycznie codziennie.

  • Można się do tego przyzwyczaić?

– Na początku człowiek się boi, bo nie wiadomo do kogo strzelają. Później podrywały nas już tylko większe wybuchy. Pojedyncze strzały czy z broni maszynowej sprawdzały już tylko patrole. Mieliśmy też paręnaście alarmów moździerzowych.

  • A jak było ze stresem po powrocie?

– Ja akurat dobrze znoszę stres. Przystosowuję się do ekstremalnych sytuacji. Także psychicznie. Stres był, bo stałem się bardziej nerwowy po powrocie. Ale jakbym miał denerwować się przez sześć miesięcy, tobym się wykończył, na szczęście udało mi się wyłączyć na cztery miesiące.

  • Wszyscy pańscy koledzy reagowali podobnie?

– Różnie z tym było, jedni byli starsi, inni młodsi. Pod koniec zdarzały się sytuacje nerwowe.

  • Pojechałby Pan teraz do Iraku?

– Gdybym tam nie był, na pewno pojechałbym. Ale w tej chwili już nie chciałbym tam wrócić.

Marcin Gąsiorowski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)