Byli więźniowie o wyzwoleniu Auschwitz: to była nadzieja na życie
Na duchu podtrzymywała nas chęć życia, a wyzwolenie było nadzieją na życie; w upamiętnieniu ofiar Holokaustu nie chodzi o złożenie kwiatów i zapalenie zniczy, ale o to, by świat skutecznie zapobiegał obecnemu ludobójstwu - mówią b. więźniowie Auschwitz.
27.01.2015 | aktual.: 27.01.2015 11:14
We wtorek mija 70. rocznica wyzwolenia KL Auschwitz.
- Wyzwolenie było dla nas nadzieją na życie - podkreślił Henryk Duszyk, który do Auschwitz II-Birkenau trafił w sierpniu 1944 r. z Warszawy. Miał 8 lat. W styczniu 1945 r. był zbyt słaby, by iść o własnych siłach w ewakuacyjnym Marszu Śmierci. Niemcy go zostawili. - 18 stycznia nastąpił wymarsz więźniów z Birkenau. Likwidowano obóz. Niemcy zrobili selekcję. Wyłonili mnie i m.in. takiego małego chłopca o nazwisku Królik. W sumie było nas osiemnastu słabych, małych. W szeregu poszliśmy do lagru cygańskiego i tam doczekaliśmy nadejścia frontu - wspominał Duszyk.
27 stycznia panował duży mróz. Dzieci nie mogły zasnąć w obawie przed zamarznięciem. - Cały czas staraliśmy się chodzić. Nie mieliśmy przecież odpowiednich ubrań - powiedział Duszyk. Drzwi baraku się rozchyliły i stanęło w nich dwóch ludzi ubranych na biało, z karabinami. To byli sowieccy zwiadowcy. - Byłem pierwszy przy bramie wyjściowej. Jeden z nich pyta mnie: "szto ty?". Odpowiedziałem, że jestem więźniem. Popatrzył na mnie, wyjął dwie konserwy i podał. Ten drugi dał mi kilka kostek cukru. Trzymałem wtedy za rękę małego chłopczyka. Miał może z 6 lat. Matka się z nim rozłączyła i został z nami. Dałem mu cukier. Konserwy zjedliśmy wszyscy - wspominał Duszyk moment wyzwolenia.
B. więźniarka Auschwitz Lidia Maksymowicz trafiła tam wraz z matką, gdy miała ponad trzy lata. Nazywała się Ludmiła Boczarowa. Był grudzień 1943 r. Niemcy deportowali je z Mińska na Białorusi. Były to represje za akcje partyzanckie. W latach 1943-1944 z rejonu Mińska i Witebska przywieziono do obozu ok. 6 tys. osób. - Byłam dzieckiem, które najdłużej żyło w Auschwitz. Raz wpadłam w ręce Mengelego. Pomimo sędziwego wieku do dziś mam na ciele ślady po jego zastrzykach i szczepionkach. Później - gdy po 17 latach spotkałam mamę - mówiła mi, że zabierano mnie na blok doświadczalny. Wspominała, że pewnego dnia nie mogła mnie poznać wśród grupy dzieci. Byłam przezroczysta jak szkło - powiedziała.
Maksymowicz została w obozie aż do wkroczenia Armii Czerwonej. Warunki w dziecięcym baraku były straszne. Mróz przekraczał 20 stopni. "Pamiętam, że weszli do dziecięcego baraku żołnierze w zupełnie innych mundurach. Mieli czerwoną gwiazdkę na czapkach. My, dzieci, siedziałyśmy wystraszone na pryczach i patrzyliśmy na nich. Atmosfera strachu bardzo szybko się rozładowała, bo dostaliśmy od nich ludzkie jedzenie. Smak pajdy chleba z margaryną i kubek gorącej kawy z mlekiem zapamiętałam na całe życie" - wspominała.
B. więzień obozu, prof. Zbigniew Kączkowski wspominał, że w lipcu 1944 r. zaplanowano ucieczkę w grupie więźniów ciągnących tzw. rolwagę. Miał w niej uczestniczyć także Józef Cyrankiewicz. "Przypadkowo skontaktowała się ze mną podziemna organizacja, w której był Józef Cyrankiewicz, późniejszy premier PRL. Problem polegał na tym, że był w grupie więźniów objętych ścisłym zakazem wychodzenia do pracy poza teren obozu. Więźniowie ci mieli tzw. +czerwony punkt+ na ubraniu. Miałem go wyprowadzić z obozu z grupą ciągnącą tzw. rolwagę, czyli duży wóz do transportu towarów" - wspominał.
W ustalonym dniu, 27 lipca 1944 roku, Cyrankiewicz jednak nie przyszedł. "Postanowiłem, że mimo to ucieknę sam. Wydostałem się z obozu i korzystając z nieuwagi pilnujących nas esesmanów ukryłem się na poddaszu zewnętrznej stołówki dla esesmanów. Zbiegł ze mną rtm. Jerzy Sokołowski +Mira+, oficer AK i +cichociemny+. Kilka kilometrów od obozu, w miejscowości Grojec wydał nas w ręce Niemców nieletni volksdeutsch. Za wydanie nas Niemcy wręczyli mu paczkę landrynek" - powiedział PAP Kączkowski.
"Na duchu podtrzymywała mnie chęć życia, która była niezależna ode mnie. Były momenty, gdy wydawało mi się, że już nie wytrzymam, ale wytrwałam" - wspominała b. więźniarka niemieckich obozów Alina Dąbrowska. Niemcy aresztowali ją w maju 1942 r. Rok później trafiła do Auschwitz. "Przeżyłam różne momenty. Selekcje! Stojąc nie wiedziałam, czy zostanę wybrana do pracy, czy do gazu. () Wciąż mam przed oczyma ten straszny widok wielkich transportów idących do gazu. Gdy nie było miejsca w krematorium, czekali na łąkach. Półżywi. A ja na to wszystko patrzyłam" - powiedziała PAP.
B. więzień Auschwitz Stanisław Zalewski podkreślił, że w upamiętnieniu ofiar Holokaustu nie chodzi o złożenie kwiatów i zapalenie zniczy, ale o to, by świat skutecznie zapobiegał obecnemu ludobójstwu. "To jest dla mnie najważniejsza myśl po 70 latach od wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau: doświadczenie okrutnego, potwornego losu zamordowanych tam Żydów, ale także Polaków i osób innych narodowości musi przełożyć się na skuteczne zapobieganie ludobójstwu na świecie" - powiedział PAP Zalewski, były więzień Pawiaka, KL Auschwitz-Birkenau i KL Mauthausen-Gusen. Został on aresztowany we wrześniu 1943 r. w wieku 18 lat, obecnie kieruje pracami Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych.
"Przywódcy świata, którzy 27 stycznia spotkają się na terenie byłego obozu w Auschwitz muszą pamiętać, że słowa +nigdy więcej+ są dla nich najistotniejsze. W upamiętnieniu ofiar Holokaustu nie chodzi o to, że się tam spotkamy, pomodlimy się, popłaczemy, złożymy kwiatki i zapalimy znicze, ale o to, by odważnie zapobiegać złu, które dzieje się na świecie. Mocno wierzę w to, że cierpienia w hitlerowskich obozach, także w gettach i więzieniach nie były daremne. Ludzkość musi wyciągnąć wnioski z tego, czym były totalitaryzmy XX wieku" - podkreślił.
Na uroczystości związane z 70. rocznicą wyzwolenia obozu Auschwitz do Polski przyleci z Izraela m.in. delegacja 100 byłych więźniów. Najmłodszą uczestniczką będzie Kathleen Schwartz, urodzona w 1935 roku na Węgrzech, która w momencie oswobodzenia obozu miała 10 lat. Na byłej więźniarce przeprowadzano eksperymenty medyczne, wskutek których stała się bezpłodna. Schwartz była w komorze gazowej, jednak cyklon B nie zdołał jej uśmiercić. Zdołała wydostać się spod zwału martwych ciał, na które ją wyrzucono i przetrwała dwa Marsze Śmierci. Do dziś przechowuje swoją żółtą gwiazdę Dawida - symbol przynależności do narodu żydowskiego.
Na obchody przyjedzie też Szalom Lindenbaum, urodzony w 1926 r. w Przytyku. 30 lipca 1944 roku, po zlikwidowaniu obozu pracy w Starachowicach, Lindenbaum został wysłany do Auschwitz, gdzie wraz z ojcem został oddzielony od matki i siostry. 18 stycznia 1945 r. Lindenbaum wyruszył w Marszu Śmierci - w rozpadających się butach, w pasiaku, z 2 kromkami chleba.
- Wyjście zaczęło się przed zapadnięciem nocy, a pierwszy odpoczynek - nad ranem, w Mikołowie, po przejściu przeszło 20 km w temperaturze minus 20 stopni. Wielu zastrzelono po drodze. Byliśmy tak wycieńczeni, że nie mogliśmy iść. Kto nie dotrzymywał kroku - ginął. Ja też nie miałem siły. Uratowała mnie myśl o spotkaniu z matką. Następnego dnia załadowano nas do wagonów towarowych. Pociąg zatrzymał się 12 km przed Gliwicami, w Rzędówce. Rozkazano nam wyjść z wagonów. Ok. 300 osób, które się ociągały z wyjściem zastrzelono. Reszta powlokła się drogą śmierci w kierunku Rybnika. Po nocnym odpoczynku nie podniosło się już nigdy więcej prawie 400 osób. Mnie i ojcu udało się uciec i znaleźć schronienie najpierw w chlewie, a potem dzięki Rozali Kalabis we wsi Wilcza, u Doroty Freilich. W jej domu doczekaliśmy wyzwolenia - wspomina Lindenbaum.
Kiedy zobaczył żołnierzy rosyjskich i zrozumiał, że nareszcie jest wolny "nie czuł nic" - jak mówił. Był zbyt wykończony fizycznie i emocjonalnie. Jedyne pragnienie, jakie w nim pozostało, to pojechać do Palestyny i walczyć o kraj dla Żydów, gdzie nigdy więcej nie zaznaliby poniżenia. Dzięki Lindenbaumowi jego wybawicielka została Sprawiedliwą Wśród Narodów Świata, a kiedy zmarła, pochowano ją z różańcem przesłanym z Jerozolimy przez Żyda, któremu uratowała życie.