Bycie gwiazdą to obciach

Dziś myślę, że jestem na tyle dojrzała, by pozwolić sobie na taką płytę, gdzie niczego nie muszę udowadniać. Z Justyną Steczkowską rozmawia Przemysław Szubartowicz.

Bycie gwiazdą to obciach
Źródło zdjęć: © AKPA

19.06.2007 | aktual.: 19.06.2007 11:43

– W jakim jest pani ostatnio nastroju?

– W dobrym, dziękuję.

– A nie w melancholijnym?

– Do czego pan zmierza?

– Do tego, że pani najnowsza płyta „Daj mi chwilę” jest według mnie utrzymana w takim właśnie smutnawym klimacie.

– Jeśli pan to tak czuje... Nie wiem, czy nazwałabym tę płytę melancholijną, ale każdy z nas ma w swojej duszy trochę melancholii, czasem się to ujawnia i najczęściej jest czymś pięknym. Ale nie jest to smutek, raczej refleksja, która pozwala się zatrzymać na chwilę...

– „Daj mi chwilę”...

– Kto wie, może coś w tym jest...

– Z pewnością jednak jest to album utrzymany w zupełnie innej tonacji niż poprzednie. To jakaś strategia, że pani się ciągle, z płyty na płytę, artystycznie zmienia?

– Nie, to nie jest strategia, lecz droga mojego własnego rozwoju. Ciągle poszukuję czegoś nowego, od początku kariery. „Dziewczyna Szamana” i „Naga”, dwie moje pierwsze płyty, nagrywane jeszcze z Grzesiem Ciechowskim, który świetnie zaaranżował te moje pierwsze piosenki, to był wstęp do własnej drogi. Poszłam nią na płycie „Dzień i noc”, byłam wówczas zafascynowana innymi brzmieniami. Potem chciałam oddać hołd poezji miłosnej, marzyłam, by teksty, które zaśpiewam, były wybitne. Poszukałam więc przepięknych wierszy – Szekspira, Norwida, Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej – i tak powstała płyta „Mów do mnie jeszcze”, którą nagrałam z Pawłem Delągiem. A później osiągnęłam magiczny wiek 30 lat i bardzo chciałam zrobić coś ważnego, takiego, co zostanie na dłużej i ciągle będzie miało swoich fanów. Nagrałam więc z całym zespołem wspaniałych muzyków płytę „Alkimja”. A jeszcze później spełniłam swoje marzenie z dzieciństwa. Zawsze chciałam zaśpiewać piosenki wielkich diw XX w. – Edith Piaf, Marilyn Monroe, Anny German czy
Ewy Demarczyk – i nagrałam płytę „Femme Fatale”. Dzięki tej płycie bardzo wzrosłam wokalnie, przeszłam niezłą szkołę techniczną i interpretacyjną.

– I dlatego ta najnowsza jest raczej oszczędna w „fajerwerkach”? Sporo tu łagodności, delikatności.

– Nie muszę szukać popisów, bo już moi fani je znają, zresztą chciałam na „Daj mi chwilę” pokazać się właśnie z łagodniejszej strony. Czuję, że jako wokalistka przeszłam wiele etapów. Szukałam mnóstwa możliwości wyrazu swojego głosu, brzmień, piosenek, które będą dla mnie wyzwaniem. Dzięki temu mój głos z czasem brzmi inaczej i, mam nadzieję, coraz lepiej. Nie była to łatwa droga, ale przeszłam ją sama.

– Sama?

– Tak, ponieważ tego nie można się nauczyć od żadnego nauczyciela, to trzeba przeżyć poprzez osobiste doświadczenia. Trochę jak w życiu. Może być tak, że mamy swojego guru, który nas wspiera bądź otwiera przed nami różne możliwości, ale przeżyć i przejść nawet wyznaczoną drogę musimy sami, aby to głęboko zrozumieć. * – A po co pani śpiewa? Dla marzeń? Dla spełnień?*

– Śpiewam, bo lubię.

– No tak, ale nie każdy lubi w tym śpiewaniu spotkać się z tak różnymi postaciami jak Szekspir, Piaf czy Kasia Nosowska, której teksty też pani wykonywała. W artyście musi być to „po coś”.

– Wie pan, to jest tak, że jeśli człowiek ma w sobie pasję do czegoś – w moim przypadku jest to muzyka – to po prostu życie nie pozwala mu kierować się niczym innym. Wszystkie emocje, które w sobie nosi, i swój talent musi przekuć w sztukę. Bo jeśli tego nie robi, mimo że głęboko czuje, że tak powinien, to jego życie się łamie i nie jest szczęśliwym ani spełnionym człowiekiem. Ja miałam dużo szczęścia, że urodziłam się w dużej muzycznej rodzinie, gdzie mogłam się rozwijać muzycznie, i że potem moja pasja stała się moim zawodem. Za każdym razem, wychodząc na scenę, czuję, że chcę tam być, chcę bawić i wzruszać ludzi, chcę zrobić coś dla nich, bo wiem, że w zamian dostanę tak samo dużo dobrej energii, ile im od siebie wyślę. I to jest chyba to „po coś”. Taka nienazywalna pasja drzemiąca gdzieś we mnie.

– Na „Daj mi chwilę” śpiewa pani głównie o meandrach miłości, jest to płyta – nawet wydawca tak ją reklamuje – kobieca. A jaką pani jest kobietą? W tym kolorowym, szalonym, rozbieganym świecie...

– Jaką jestem kobietą? To nie jest łatwe pytanie.

– Przecież nie zapytam, jaką jest pani gwiazdą...

– Tak, gwiazda to bardzo niezręczne słowo (śmiech). Wie pan, kiedy urodziłam swojego pierwszego syna, dużo rzeczy zmieniło się w moim życiu. Inaczej spojrzałam także na swoją kobiecość. Dziś myślę, że jestem na tyle dojrzała, by pozwolić sobie na taką płytę jak „Daj mi chwilę”, gdzie niczego nie muszę udowadniać. Jestem kobietą, która kocha swoich synów; która ma już w sobie dużo spokoju, ale także energii; która zna swoją wartość, czego nie należy mylić z zarozumiałością. Kobietą w dużej mierze spełnioną. Zdarzyło się tyle dobrych rzeczy w moim życiu... Chciałam śpiewać – śpiewam. Chciałam bardzo mieć rodzinę – mam wspaniałą rodzinę, urodziłam dwóch synów, choć lekarze nie dawali mi wielkiej nadziei nawet na jedno dziecko.

– To coś ważnego...

– Tak, to wspaniały dar, że oni są. Cieszę się z tego, co mam. Nie jestem zachłanna na więcej. Może Bóg dał mi nawet więcej, niż sobie na to zasłużyłam? * – Spełniona zawodowo i prywatnie kobieta to marzenie feministek. Jak pani patrzy na ten nurt?*

– Cóż, ja osobiście uwielbiam mężczyzn. Uważam, że świat bez nich byłby czymś strasznie nudnym. Ale żyjemy w ciekawych czasach i dobrze, że do głosu dochodzą kobiety. Tylko że kobieta wcale nie musi walczyć o to, by być kobietą, bo po prostu nią jest. Tak jak mężczyzna jest mężczyzną. To są dwie różne istoty, nadające na innych falach, choć kobiety w męskim świecie potrafią łagodzić spory i czasami nadmiar testosteronu. A że nie potrafimy się dogadać? Ależ to jest właśnie najbardziej interesujące i atrakcyjne, że w pewnych punktach nigdy się nie porozumiemy. To powoduje cudowne zamieszanie, z którego coś nowego może wyniknąć. Z drugiej jednak strony w tej walce kobiety z mężczyzną trzeba szukać zgody, którą można osiągnąć poprzez wzajemną fascynację. Warto zrozumieć, że kobieta i mężczyzna, dwie całkowicie inne istoty, mogą żyć ze sobą jak partnerzy, nie przeszkadzając sobie. Nie tylko w związkach intymnych, ale także w relacjach zawodowych, artystycznych czy politycznych.

– No ale taka zgoda jest jednak piekielnie trudna, sama pani o tym śpiewa...

– Trudna, ale nie niemożliwa.

– Czyli dla mężczyzn też pani śpiewa?

– Ależ oczywiście! Mężczyźni robią wszystko, by spodobać się kobietom, ale proszę mi wierzyć – to działa w obie strony (śmiech). Wy pracujecie, kupujecie szybkie samochody i drogie prezenty, a często zapominacie o tym, że tym, co najbardziej kochamy, jest czas, który nam poświęcacie. My z kolei staramy się poświęcić wam jak najwięcej czasu, przytulać, chodzić do kina, a wy wolicie w tym czasie pracować... No, tu na pewno się nie dogadamy (śmiech).

– Zaczynała pani karierę w połowie lat 90., ponad dekadę temu. W tym czasie nie tylko dojrzewała pani artystycznie, ale przyglądała się także polskiemu show-biznesowi. Jaki on jest, pani zdaniem?

– Przede wszystkim biedny. Show-biznes na świecie jest rozpędzoną maszyną, w której wszystkie tryby działają tak, jak trzeba. U nas to jest ciągłe raczkowanie i popełnianie błędów, mimo że przecież nie mamy do czynienia z jakimś małym rynkiem. 40 mln ludzi to trzy razy więcej niż w Czechach i Słowacji, a jednak oni potrafią sprzedać więcej płyt niż my. To jest martwiące. Dużo się zmieniło w show-biznesie, świat i technika idą do przodu, a jednocześnie wiadomo, że możemy wydać tyle pieniędzy, ile zarobiliśmy. A zarabiamy mizernie.

– Mizernie?

– Żeby pan wiedział. Jeżeli dziś sprzedaje się 15 tys. płyt – a to już wielki sukces i status złotej płyty – to jest naprawdę za mało, żeby zrobić dobry teledysk i jeszcze zapłacić wszystkim, którzy pracowali przy płycie. Rozkładając ten zarobek na dwa lata, bo mniej więcej co dwa lata nagrywa się nowy materiał, wychodzi skromna urzędnicza pensja. Na szczęście możemy grać koncerty i to jest główne źródło dochodu artystów w Polsce. * – Rozumiem, że takie przeświadczenie, w jakim utwierdzają nas brukowce, że artyści świetnie zarabiają, to mit?*

– Cóż, wielu ludzi ma takie wyobrażenia o tym zawodzie. Także ci, którzy w niego wchodzą. Tylko że życie przynosi potem bolesne rozczarowania. To naprawdę trudny zawód. Wymaga ciągłej koncentracji, dostępności 24 godziny na dobę, życia na walizkach. Taki jest nasz show-biznes. Nie chcę na niego narzekać, bo w nim tkwię i wiem, że ludzie wkładają wszystkie swoje siły, by dobrze pracować w ramach tego, co jest!!! Jednak naprawdę brakuje pieniędzy na rzeczy wielkie i świetnie opakowane.

– Ale dlaczego tak jest?

– Po części na pewno dlatego, że większość płyt rozchodzi się w internecie przez tzw. kradzież wartości intelektualnej. Dopóki nie będzie prawa, które będzie jasno określało pewne rzeczy, dopóty będziemy stratni. Chyba że wszystko pójdzie w kierunku sprzedaży piosenek wyłącznie w sieci, a tradycyjne płyty CD odejdą w zapomnienie, tak jak kiedyś było z płytami winylowymi. No ale to pieśń przyszłości, na razie uporządkujmy to, co mamy.

– O ile „Dziewczynę Szamana” z 1996 r. kupiło 350 tys. ludzi, a „Dzień i noc” z 2000 r. – 70, o tyle „Femme Fatale” z 2004 już tylko 10 tys. Ta tendencja dotyczy wszystkich artystów. A przecież zdawać by się mogło, że sprawy powinny iść w innym kierunku, że rynek powinien gonić świat.

– Na świecie też był problem ze sprzedażą, ale nie w takiej skali. Tam jednak zareagowano szybko, np. stosując antypirackie blokady na płytach, i sytuacja się nieco poprawiła. Inna rzecz, że np. „Dziewczyna Szamana” kosztowała kiedyś pięćdziesiąt parę złotych, a dziś płyty są już znacznie tańsze, co jest kolejnym elementem układanki. Zarobki spadły o połowę, co przy coraz gorszej sprzedawalności płyt daje naprawdę marny obraz tego rynku. W latach 90. był wielki bum muzyczny, cudowny okres dla artystów, wydawców, wytwórni, ale po kilku latach okazało się, że nie da się tego wszystkiego utrzymać. Wielu wykonawców straciło kontrakty nie dlatego, że publiczność przestała ich kochać, ale dlatego, że po prostu nie było pieniędzy. Na jakiś czas zatrzymały się debiuty, których nie było z czego wypromować. Dopiero wejście takich programów jak „Idol” zmieniło sytuację. Telewizja pomogła młodym ludziom zaistnieć. Dzięki temu mamy Monikę Brodkę czy Anię Dąbrowską, bardzo utalentowaną dziewczynę, która właśnie dzięki
telewizji znalazła się u progu kariery.

– A nie stało się przy okazji trochę tak, że dziś coraz mniej liczy się talent? Że bardziej chodzi właśnie o tę twarz i o to, by być znanym z tego, że jest się znanym?

– Ma pan absolutnie rację. Dziś bycie gwiazdą to jest obciach, bo gwiazdą może zostać każdy, dlatego powiedziałam wcześniej, że to mało fortunne słowo. No ale Andy Warhol już dawno to przewidział. Stało się tak, że każdy może się przez chwilę poczuć kimś ważnym, kogo wszyscy podziwiają i starają się poznać. Na początku to bardzo miłe uczucie, ale potem zostaje szara rzeczywistość pracy i wtedy dopiero okazuje się, czy ten „każdy” ma talent, czy tylko twarz. W tych czasach więcej jest twarzy. Mamy więc, jak okiem sięgnąć, nieutalentowanych aktorów i mało charyzmatycznych wokalistów, artystów czy malarzy, którzy nie mają nic ciekawego do powiedzenia, a często brakuje im nawet zwykłego rzemiosła. Ale najczęściej jest tak, że jeżeli ktoś nie ma talentu, to rynek sam to w pewnym momencie zweryfikuje. Wśród tysiąca czekoladek tylko kilka okaże się smacznych. * – Czy ten chaotyczny polski show-biznes styka się gdzieś z polityką, życiem społecznym?*

– Nigdy jeszcze nie zdarzyło się tak, żeby jakiś polityk wypromował artystę, który funkcjonuje dzięki niemu. To raczej artyści, jeśli chcą, pomagają politykom albo ich krytykują. Ale lepiej jest, jeśli pomagają w sprawach społecznych. Jeśli ktoś, wykorzystując swoją popularność, ma szansę spowodować, by w Afryce zmniejszył się głód, trzeba za niego trzymać kciuki. Byłam zażenowana mediami piszącymi na temat Angeliny Jolie, że pomagała kambodżańskim sierotom, które adoptowała, na pokaz. Przecież ona dała im szansę, miłość, zainteresowanie. Przynajmniej tyle mogła zrobić. Nie rozumiem, jak można cokolwiek złego powiedzieć o takiej kobiecie. Ona jest na tyle dobrą aktorką i piękną kobietą, że niczego nie musi robić na pokaz, bo i tak się na nią wszyscy gapią.

– A panią co najbardziej uwiera, jeśli chodzi o sprawy społeczne?

– Bardzo zasmuca mnie, że niektórzy rodzice nie dbają o swoje dzieci. Często teraz słyszymy o dzieciach, które gdzieś się plączą, palą papierosy, piją, są bite. Na takie dzieci nikt nie czeka i nikt się nimi nie interesuje. Ale takiego problemu nie da się łatwo rozwiązać, ponieważ głupota tkwi w rodzicach. A na głupotę, jak wiadomo, nie ma lekarstwa.

– Powiedziała pani kiedyś, że śpiewanie to zawód wędrówka. Dokąd pani teraz wędruje?

– Donikąd się specjalnie nie spieszę. Osiągnęłam cele, które chciałam. Naprawdę zrobiłam bardzo dużo rzeczy, o których marzyłam, i one się spełniły.

– I co, nie ma już pani żadnego marzenia?

– Oczywiście, że mam, ale ono pozostanie moją tajemnicą...

– A artystyczne?

– Przygotowuję się do niego. Jak się spełni, będzie o nim głośno. A jak się nie spełni, zostanie w moim sercu na zawsze.

* Justyna Steczkowska* (ur. w 1972 r.) obdarzona rzadko spotykaną, ponadczterooktawową skalą głosu wokalistka popowa, skrzypaczka i aktorka (grała m.in. w filmie „Billboard” Łukasza Zadrzyńskiego). Pochodzi z wielodzietnej „muzycznej” rodziny Steczkowskich. Zadebiutowała w 1994 r., wygrywając program telewizyjny „Szansa na sukces” (TVP), gdzie wykonała utwór „Boskie Buenos” z repertuaru grupy Maanam. Na swoim koncie ma osiem solowych płyt. Na początku czerwca ukazała się najnowsza – „Daj mi chwilę” (EMI Polska).

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)