PolskaBunt nauczycieli

Bunt nauczycieli

W Polsce jest dość pieniędzy na oświatę. Zaś na pensje nauczycielskie brakuje ich między innymi dlatego, że od dziesięciu lat są one wydawane na bezsensowną reformę. To ona wytworzyła w środowisku podział na elitę i plebs. Elitę stworzyli ci, którzy w latach 90. zajęli się wprowadzaniem lub transmitowaniem w dół założeń reformy: eksperci, ekspansywni metodycy akademiccy, wydawcy podręczników, działacze nowych stowarzyszeń, fundacji powiązanych ściśle z politycznym establishmentem i ludzie pracujący dla nich „w terenie”. A materialne upośledzenie dotyczy mas szeregowych belfrów

22.01.2008 | aktual.: 22.01.2008 18:55

Nauczyciele domagają się podwyżek – i mają rację. Ale sytuacja materialna nauczycieli nie jest czymś specyficznym. Zarobki niepozwalające na założenie i utrzymanie rodziny były i są w III RP normą ekonomiczną. Dotyczy to większości młodych ludzi rozpoczynających pracę i większości grup zawodowych. Do niedawna pensje były niskie w całej gospodarce, a absolwenci kierunków nauczycielskich po studiach gorliwie zabiegali o zatrudnienie w szkole. Wielu z nich, zwłaszcza na prowincji, przyjęcie na staż za 900 złotych miesięcznie uważało za wielki sukces.

Rachunek za wejście do Europy

Wszystko zmienił odpływ ludzi z krajowego rynku pracy po wejściu Polski do UE. Wymusił on podniesienie płac w gospodarce. Pracownicy budżetówki – wszyscy, nie tylko nauczyciele – pozostali jednak na marginesie tego procesu. A więc owe 900 złotych, które otrzymuje dziś za pracę w szkole absolwent uniwersytetu z przygotowaniem pedagogicznym, znalazło się w centrum uwagi – jako skandal.

Oczywiście jest to bardzo niesprawiedliwe. Ale nie problemy materialne wyróżniają nauczycieli na tle innych grup zawodowych. W podobnej sytuacji są pozostali protestujący: zarówno służba zdrowia, górnicy, jak i ci, którzy na razie nie podnoszą głowy. Wszystko jednak przed nami. Elita III RP narzuciła Polsce przed kilkunastu laty pewien model rozwoju, podporządkowany przyjęciu nas do Unii Europejskiej. Nagrodą za dyscyplinę budżetową – czytaj: niskie płace – miało być, jak tłumaczono, „wejście do Europy”. Miało to, po latach wyrzeczeń, sprowadzić do „tego kraju” normalność. Pamiętacie ten język i te obietnice? – Pamiętamy. No więc zwykli Polacy dotrzymali umowy: przez kilkanaście lat zaciskali pasa. Teraz jednak przychodzi czas, aby swoje obietnice wypełniła elita.

Ten honorowy obowiązek spoczął po ostatnich wyborach na rządzie Donalda Tuska. I słusznie, bo to on reprezentuje w Polsce, wedle własnych słów, „cywilizację zachodnią”. Niech więc teraz wprowadzi standardy cywilizacji zachodniej w wynagradzaniu nauczycieli – i innych – tak żeby nie musieli oni uciekać do Europy Zachodniej, na zmywak.

Z czysto finansowego punktu widzenia, wyartykułowanego przy okazji niedawnej demonstracji ZNP w Warszawie, problemy nauczycieli są więc symptomem sytuacji ogólnej. Określać ją będzie w najbliższej przyszłości nie tylko potrzeba spełnienia doraźnych obietnic wyborczych PO o „cudzie” i „drugiej Irlandii”, ale odruchowy nacisk społeczny na podniesienie płac do poziomu porównywalnego ze standardami europejskimi (skoro ceny już dawno osiągnęły ten poziom).

Nacisk ten już narasta i przybiera postać trwałej tendencji. Dotychczasowe możliwości stabilizowania kryzysu poprzez emigrację zarobkową zdają się wyczerpywać. Niedobory na krajowym rynku pracy inaugurują nową fazę przemian systemowych. Mówiąc w skrócie, w tej nowej fazie społeczeństwo zacznie wystawiać rządzącym rachunek za „wejście do Europy”. Oświatowe elity i nauczycielski plebs

Do Europy miała podobno wprowadzić polską szkołę reforma oświaty. Reformy tej prawie nikt, łącznie z PiS, głośno w mediach nie krytykuje, a obecny rząd zapowiada nawet jej „dokończenie”. Jednocześnie pani minister edukacji oświadcza, że pieniędzy na poprawę zarobków nauczycielskich nie ma. Otóż w Polsce jest dość pieniędzy na oświatę. Zaś na pensje nauczycielskie brakuje ich między innymi dlatego, że od dziesięciu lat z uporem godnym lepszej sprawy są one wydawane na bezsensowną reformę.

Już za czasów ministra Handtkego nieliczni rozsądnie myślący analitycy wskazywali na szkodliwy charakter założeń tej reformy. Opisywał je, przykładowo, na łamach dwumiesięcznika „Arcana” (1998, nr 3) Piotr Jaworski. Zainteresowanych odsyłam do tej analizy, która do dziś nie straciła aktualności, choć okazała się typowym głosem Kasandry. Według Jaworskiego, reforma oświaty przygotowana za rządów SLD (min. Jerzy Wiatr) i przejęta bezkrytycznie przez rząd AWS wprowadziła do polskiej szkoły tę samą ideologię, te same teorie i wzorce organizacyjno-pedagogiczne, które wcześniej doprowadziły do zapaści szkolnictwa publicznego w USA i niektórych krajach Europy Zachodniej. Po dziesięciu latach część polskiego środowiska pedagogicznego zaczęła zauważać różne objawy kryzysu szkoły zreformowanej. Obserwacji tych nadal jednak nie łączy się w całość, a w języku urzędowym MEN (wzorowanym na języku Unii Europejskiej) nadal panuje stara, politycznie poprawna nowomowa.

Choć o wadach tego stanu rzeczy słyszy się od dawna, to nikt jednak, o ile mi wiadomo, nie opisał systematycznego, a wynikającego wprost z reformy, zdeprecjonowania pozycji i roli nauczyciela. Podkreślam, że chodzi mi o tzw. zwykłego nauczyciela, uczącego dzieci – nie pracownika Centralnej lub Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej, nie wziętego autora podręczników, nie edukatora czy „trenera”, prowadzącego z ramienia administracji lub pozarządowej fundacji niezliczone szkolenia dla kadry pedagogicznej.

Reforma oświaty wytworzyła bowiem w środowisku pedagogicznym swoisty podział na elitę i plebs. Elitę stworzyli ci, którzy w latach 90. zajęli się wprowadzaniem lub transmitowaniem w dół założeń reformy: eksperci, ekspansywni metodycy akademiccy, wydawcy podręczników, działacze nowych stowarzyszeń, fundacji powiązanych ściśle z politycznym establishmentem i ludzie pracujący dla nich „w terenie”. Ta grupa pedagogów wychowywaniem i kształceniem młodzieży interesowała się tylko pośrednio. Bezpośrednio zajęła się bowiem wychowywaniem, szkoleniem i kontrolowaniem swoich kolegów po fachu – tak zwanych „zwykłych” nauczycieli.

W środowisku pedagogicznym materialne upośledzenie dotyczy właśnie mas szeregowych belfrów – obok których funkcjonuje wcale nie tak mała grupa, obracająca się w zupełnie innej strefie dochodów. Wyrosła ona na wprowadzaniu reformy, co jest najlepszym interesem w oświacie.

Zwykli nauczyciele nie tylko nie skorzystali na reformie finansowo, ale – przeciwnie – ponieśli jej rozmaite, nie tylko materialne koszta. Przykładem są tu egzaminatorzy i dyrektorzy szkół, zmuszeni do nieodpłatnego wykonywania obowiązków związanych z nowym kształtem matury i innych egzaminów zewnętrznych. Poza tym reformatorzy, na czele bodaj z Ireną Dzierzgowską, autorką wizjonerskiego dzieła pt. „Badanie jakości pracy szkoły”, narzucili nauczycielom niespotykaną wcześniej liczbę obowiązków biurokratycznych. Od badania jakości pracy szkoły i planów wynikowych próbował uwolnić szkolnictwo rząd Kaczyńskiego. Z jakim skutkiem, trudno dziś ocenić, gdyż mnożenie formalnych instrumentów kontrolowania pracy nauczycieli jest w interesie urzędników, a ci z trudem pozbywają się przywilejów, które dała im reforma. Inną formą uzależnienia i kontroli nauczycielstwa przez oświatową elitę, motywującą dodatkowo przechwytywanie przez tę elitę pieniędzy na oświatę, stały się bezustanne szkolenia, kursy i warsztaty. Zgodnie
z wytycznymi biurokracji europejskiej nasi oświatowi baronowie przyjęli założenie, że nauczyciel po studiach i z przygotowaniem pedagogicznym nie jest w stanie samodzielnie poradzić sobie z nowymi wyzwaniami, jakie stawia przed nim reforma. W związku z tym, aby zachować pozycję w szkole i awansować w tabeli rang oraz dochodów, musi się bezustannie zapisywać na różne płatne szkolenia. W organizowaniu szkoleń wyspecjalizowały się zwłaszcza liczne fundacje, zakładane m.in. przez członków kolejnych kierownictw polskiej oświaty. Sens merytoryczny większości tych szkoleń jest, oględnie mówiąc, znikomy. Ale ich organizatorzy obracają milionami ze źródeł krajowych, europejskich i amerykańskich.

Szkolenia mają też inny szkodliwy aspekt. Wtłaczają nauczycieli w intelektualną niesamodzielność. Współczesny nauczyciel nie musi się już sam zastanawiać, jak i czego ma uczyć, do czego ma wychowywać młodzież. Nie musi w ogóle na ten temat myśleć, bo o tym mówi mu się na szkoleniach, podając na każdym kroku gotowe wzory do zastosowania. Przyzwyczajanie nauczycieli do działania według instrukcji ze szkoleń prowadzi do swoistej infantylizacji zawodu, wykonywanego w końcu przez ludzi dorosłych. „Szkoła ucząca się”, jak brzmi tytuł jednego z takich programów, realizuje więc groteskową wizję Gombrowicza z „Ferdydurke”. Dorosłych, i to jeszcze belfrów, zapędza z powrotem do szkolnej ławy, gdzie traktowani są jak dzieci, i poniekąd zaczynają się tak zachowywać.

Tym, co reforma zafundowała nauczycielom, jest też radykalne osłabienie ich pozycji w relacjach z uczniami. Wynika to w prosty sposób z założeń ideologicznych. Szkoła ma być „przyjazna” dla uczniów. W praktyce oznacza to, że zgodnie z dzisiejszymi przepisami ucznia krnąbrnego i bezczelnego nie ma jak ukarać, bo po jego stronie stoi prawo i dyrektor szkoły, obawiający się interwencji rodziców. Kampania wokół „praw ucznia”, manifestacyjne organizowanie dni wagarowicza, usankcjonowana przepisami możliwość kwestionowania przez rodziców ucznia wystawionej mu oceny końcowej to sytuacje, poprzez które reforma szkolna uderza w pozycję nauczyciela i jego autorytet. I nie chodzi tu o autorytet osobisty konkretnego nauczyciela, ale o prestiż i pozycję całej grupy zawodowej. Reformatorzy oświaty, mówiąc obrazowo, symbolicznie założyli nauczycielom wiadro na głowę.

W Polsce, podobnie jak na Zachodzie, ideologicznym celem reformy było usunięcie ze szkoły tradycyjnej hierarchii wartości, postrzeganej jako fundament „wychowania autorytarnego”. Tradycyjna pedagogika oparta była także na autorytecie nauczyciela. Toteż nauczycielstwo, jako tradycyjny nosiciel autorytetu, musiało zostać poddane rytualnemu upokorzeniu. Nie przypadkiem w Polsce międzywojennej nauczyciel zarabiał dobrze, a w PRL słabo. Komuniści też byli za postępem, w imię którego starali się zniszczyć tradycje i autorytet dawnej inteligencji, w znacznej mierze składającej się z nauczycieli. W III RP, po reformie oświaty, nauczyciel nadal zarabia słabo, jak w PRL, ponieważ autorzy reformy walczą z „wychowaniem autorytarnym”. Przy sposobności wychodzi jednak na wierzch, z jakimi tradycjami zrywają, a jakie kontynuują. Przywrócić autorytet zawodu

Jakże odległe są w Polsce czasy, kiedy potoczne określenie lokalnej elity społecznej brzmiało: „ksiądz, lekarz, nauczyciel” (kolejność mogła być inna). Dzisiejszy stereotyp nauczyciela to „pani Zosia” z telewizyjnej reklamy, która uczy matematyki, jeździ na rowerze i żeby wymienić okna, musi wziąć pożyczkę w banku. Dodajmy: pożyczkę dla nędzarzy. Biedaków w Polsce nie brakuje, także wśród innych grup zawodowych. Istota problemu tkwi jednak w tym, że niskie zarobki nauczycieli są uwarunkowane systemowo. Nie tylko przez aktualny kształt budżetu państwa czy sytuację gospodarczą, która jest przecież dobra. Także przez założenia ideowe oraz ogólną wizję celów i organizacji polskiej oświaty, zapisaną w reformie. Jej autorzy powinni więc w pierwszej kolejności stanąć pod pręgierzem opinii nauczycieli – tych „zwykłych”.

Jest tajemnicą poliszynela, że reforma miała doprowadzić do obniżenia poziomu oświaty państwowej, a założony model absolwenta akcentował umiejętności posługiwania się komputerem, załatwiania spraw w urzędach itp., kosztem niepotrzebnej rzekomo wiedzy. Chodziło po prostu o wychowanie pokolenia taniej siły roboczej, podatnej na pokusę wyjazdu na Zachód, do prac i posług, których tamtejsze narody nie chcą już wykonywać. I to się w znacznej mierze udało. A ponieważ najlepszymi wychowawcami niewolników są nędzarze, płace w oświacie nie mogły być priorytetem żadnego z reformatorskich rządów.

Obecny premier wygłosił w Sejmie gromkie zobowiązanie podwyżki, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że przez całe swoje życie popierał zupełnie inną politykę, a ci, którzy pod pretekstem reformy niszczyli starą, dobrą szkołę, która dzięki poświęceniu dawnych nauczycieli przetrwała częściowo czasy PRL, obecnie powrócili do pełnej władzy nad oświatą. Niech nikt nie ma złudzeń: więcej pieniędzy nie będzie. Więcej będzie natomiast przyjaźni, biurokracji i szkoleń.

Uczciwie trzeba powiedzieć, że PiS, przychodząc do władzy dwa lata temu, nie miał takiej wizji polityki oświatowej, która byłaby zarazem całościowa i miała prawicowo-konserwatywny charakter. Zabrakło nie tylko czasu, ale i odpowiednio wczesnego zwrócenia się do tzw. intelektualnego zaplecza. Toteż jeśli PiS myśli o wygraniu spraw oświatowych w przyszłości, ma obowiązek rozwijania zaczątków takiej wizji w czasie aktualnego funkcjonowania w opozycji.

To jednak nie wystarczy, gdyż żadna, nawet najrozsądniejsza polityka nie jest w stanie uleczyć polskiej szkoły bez udziału samych nauczycieli. Dziś, poza wspomnianymi elitami, które wypłynęły na reformie, środowisko nauczycielskie jest zatomizowane i zniechęcone. Nauczyciel wie, że nie decyduje o niczym, a więc za nic też nie czuje się odpowiedzialny. I tak pozostanie, dopóki środowisko nie zorganizuje się samo, na nowo, wokół ludzi ideowych i aktywnych. I dopóki we własnym, dobrze rozumianym interesie nie podejmie walki o odbudowanie autorytetu polskiego nauczyciela.

Andrzej Waśko

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)