Brama do nieba, brama do piekła
Awantura z powodu duńskich karykatur Mahometa czy u nas wokół magazynu ilustrowanego, który twarz piosenkarki madonny wpisał w obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, skłania do przypomnienia wielkich historycznych sporów o miejsce obrazów w religii.
12.04.2006 10:12
Ten, kto dwadzieścia tysięcy lat temu namalował byka na ścianie pieczary, nie był artystą, lecz szamanem. Miał władzę nad rytuałem i plemiennymi tajemnicami, ale nie nad naturą. Sporządzony przez niego wizerunek miał moc magiczną. Budził nabożny lęk, bo w odróżnieniu do prawdziwego byka nie można go było zabić. Mógł stać się totemem, znakiem tożsamości grupowej i zarazem stanowił tabu – tylko szaman mógł go namalować, bo tylko on wiedział, jak okiełznać tkwiące w obrazie demony lub sprawić, że obraz stał się ciałem. Jeszcze w Grecji opowiadano, że wielki filozof swymi czarodziejskimi praktykami ożywił w Efezie wizerunek Hekate. Bogini uśmiechnęła się do niego.
Być może rzeczywiście miał taką władzę. W końcu greccy bogowie byli zbyt bliscy ludzkim namiętnościom, by móc długo wytrzymać w kamiennym bezruchu. Byli dumni, groźni, ale też zdolni do śmiechu i autoironii. Gdy kulawy Hefajstos przyłapał swą żonę Afrodytę w łóżku z Aresem, to spętanych wystawił na pośmiewisko. Ale od śmiechu bogów tylko krok do śmiechu z bogów. Dlatego w większości religii bogowie rzadko się uśmiechają. Może z wyjątkiem Buddy, ale Budda nie jest bogiem, tylko człowiekiem, który osiągnął stan doskonałości – nirwany – boskiego zespolenia z naturą.
Racjonalnie myślący filozofowie greccy byli jednak sceptyczni, czy ich koledze rzeczywiście udało się ożywić obraz. W końcu obraz jest tylko nieudolnym odbiciem rzeczywistości, twierdził Platon. Człowiek przypomina mieszkańca groty, odwróconego plecami do oświetlonego wejścia. Widzi na ścianie jedynie cień, własny i przedmiotów przenoszonych przed wejściem. Nie potrafi odróżnić, które są żywe, a które są kukłami, a cień rzucany na ścianę uważa za rzeczywistość. Znamy to. Jak gdybyśmy nigdy nie wychodzili z kina i obraz filmowy traktowali jako świat realny. Malarz, rzeźbiarz i poeta tworzą jedynie ułudę, ciągnie dalej Platon. A jeśli obraz jest złudzeniem, miesza świat realny z nierzeczywistym, to może zbliżyć patrzącego do nieuchwytnej istoty rzeczy, ale może też zwodzić go i oszukiwać. Ta dialektyka Grekom nie przeszkadzała, ale Żydom i wszystkim wyznawcom Księgi jak najbardziej.
Aby zapobiec omamom i oszustwom, Jahwe na górze Synaj powiedział Mojżeszowi wyraźnie: „Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią! Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja, Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym, który karze występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia względem tych, którzy mnie nienawidzą”. Zatem zakaz – zawarty w drugim przykazaniu – jest wyraźny i jednoznaczny. Żadnych obrazów. W katolickich katechizmach szkolnych ten zakaz bywa ze zrozumiałych względów zatarty. Trudno go pogodzić z wielowiekową tradycją malarstwa sakralnego, w którym Bóg Ojciec z surową miną siedzi w niebie i niczym cesarz rządzi światem. Ten teologiczny mojżeszowy zakaz – twierdzi Theodor W. Adorno – ma również wymiar estetyczny. Po prostu nie jest możliwe adekwatne odwzorowanie Absolutu. Pierwsi chrześcijanie trzymali się zakazu. W rzymskich katakumbach
Niewyobrażalne zaznaczali symbolami – ryby, oka, które potem przyjęło kształt trójkąta z rozchodzącymi się od niego promieniami, i wreszcie krzyża. Niemniej przeciwnicy nowej wiary chętnie sięgali do jej karykatury. Na rzymskim Palatynie w ruinach wartowni z III w. znaleziono na ścianie rysunek człowieka stojącego przed ukrzyżowanym pół osłem, pół człowiekiem. Grecki podpis wyjaśnia, o co chodzi: „Alexamenos modli się do swego boga”.
Gdy jednak w IV w. cesarz Konstantyn uznał chrześcijaństwo za religię państwową w Imperium Rzymskim, powstał problem, co z wizerunkami bogów pogańskich. Zniszczyć je czy pozostawić? Wiele zniszczono, ale życie wyprzedziło teologię. Skoro chrześcijanie mogli zawłaszczyć pogańskie ołtarze i świątynie, to dlaczego nie mogliby przejąć obyczaju sporządzania? Już w VI w. chrześcijańskie kościoły były pełne obrazów i figur świętych. Aby obejść biblijny zakaz, tłumaczono, że ikony są oknem do nieba, nie tyle dziełem sztuki, ile przejawem nauk teologicznych i wyrazem autentycznej duchowości. Dla świętych obrazów budowano specjalne kościoły. Ikony obnoszono w procesjach tak, jak uprzednio wizerunki boskich cesarzy. Obrazom przypisano cudowną moc leczniczą i odwracania zła. I znalazło się też teologiczne uzasadnienie, odwracające platońską perspektywę. Obrazy bynajmniej nie są nieudolnym odbiciem nieosiągalnej istoty rzeczy, lecz – odwrotnie – jej emanacją, a cześć oddawana wizerunkowi świętego dotyczy Istoty, a nie
jej odbicia. Jednak w życiu praktycznym problem polegał na tym, że różnica ta łatwo się zacierała i kult świętych obrazów nabierał wszelkich cech bałwochwalstwa (idolatrii).
Ta teologiczna i praktyczna pułapka doprowadziła do krwawego sporu zwolenników obrazów (ikonodulów) i ich przeciwników (ikonoklastów, obrazoburców). Cesarz bizantyjski Leon III (675–741), który pochodził z Syrii, pod wrażeniem dynamiki napierającego islamu nakazał powrót do biblijnych źródeł. W 726 r. rozkazał publicznie zniszczyć pozłacaną ikonę Chrystusa na bramie swego pałacu. Był to cios w splot słoneczny prawosławnej duchowości. Mimo powszechnego oburzenia, cesarz nie ustąpił. Zakazał następnie adoracji obrazów Jezusa, Marii i wszystkich świętych. Jeśli obrazowi Chrystusa przypisuje się taką samą moc jak Chrystusowi, to chrześcijaństwo zmienia się w gusła, mówił.
Atak był brutalny i dał prawosławiu wielu męczenników. Paradoks polegał na tym, że w czasie dominacji ikonoklastów zwolennicy ikon znajdowali oparcie akurat w terenach opanowanych przez Arabów. I tam też – jak choćby w klasztorze św. Katarzyny na Synaju – przetrwały najstarsze ikony. Pod przewodnictwem Jana z Damaszku ikonoduli ruszyli nawet z kontratakiem. Zajęli Konstantynopol, ale syn Leona, Konstanty V, odzyskał stolicę, niszcząc nie tylko obrazy i relikwie, ale mordując tysiące mnichów. Spór trwał ponad sto lat. Dopiero w 843 r. cesarzowa Teodora przywróciła ikony i nakazała z kolei prześladowanie ikonoklastów. Spór o obrazy jest również sporem o słowa i symbole, w jakich wyrażana jest historia i nauka Jezusa. Oto jedno z fundamentalnych pytań, które dramatycznie postawi Luter: Czy opłatek podnoszony przez kapłana w czasie mszy ze słowami: „Oto ciało moje”, jest ciałem Bożym, czy je jedynie oznacza? W bizantyjskim sporze o ikony zwolennicy obrazów odpowiadali, że są one inkarnacją Chrystusa. A ponieważ
Bóg uczynił człowieka na podobieństwo swoje, a w końcu nawet się w niego wcielił, żył i umarł jako człowiek, więc też wolno – a nawet trzeba – sporządzać jego podobiznę. Malarz przedstawia świat materialny, więc gdyby nie był w stanie przedstawić Chrystusa, znaczyłoby to, że Chrystus nie był prawdziwym człowiekiem, co jest sprzeczne z dogmatem chrześcijaństwa. Ergo: zakaz malowania Ukrzyżowanego oznaczałby zaparcie się Chrystusa i zaprzeczenie Zbawienia. Nikt nie jest na tyle szalony, by mylić obraz z pierwowzorem, bo Chrystus i jego wizerunek pokrywają się ze sobą. „Ujrzałem obraz Boga w ludzkiej postaci i moja dusza została zbawiona”, mówił Jan z Damaszku, a jeden z patriarchów z jego obozu twierdził wręcz, że ikona ma pierwszeństwo nad słowem Bożym. I tak już w prawosławiu zostało na długo.
Zarówno ikonoklaści jak i ich oponenci doceniali siłę oddziaływania obrazów: z tym że jedni obawiali się jej jako sprzecznej, ich zdaniem, z teologią, a drudzy wiązali z nią nadzieje na popularyzację wiary. Bizantyjscy obrazoburcy wcale nie byli zwolennikami radykalnego zakazu wszelkiej sztuki figuratywnej (jak np. w islamie, patrz artykuł „Portret za ornamentem”, POLITYKA 9). Krytyk i historyk sztuki Bazon Brock uważa wręcz, że zwalczając malarstwo sakralne stali się w Bizancjum mecenasami świeckiej sztuki malarskiej – już poza Kościołem.
W Europie Zachodniej spór podobny jak w Bizancjum wybuchł w czasach renesansu i reformacji. Powrót do antyku podsunął malarzom nie tylko zapomniane antyczne motywy, ale i pozwolił ponownie odkryć ciało i zmysłowość człowieka. Wystarczyło sięgnąć do scen biblijnych, by pokazać w sztuce ludzką nagość i ludzkie emocje. I tu również reakcja była gwałtowna. W 1423 r., w Bolonii, publicznie spalono gorszące obrazy. To samo, w imię chrześcijańskiej prostoty, we Florencji czynił Savonarola, potępiając nieskromne wizerunki i odsłanianie ciała w kościołach, które przecież są „księgami dla dzieci i kobiet”. Oburzało go też, że na kościelnych obrazach zaczęto pokazywać zwykłych ludzi. Malarstwo ma służyć teologii, w przeciwnym wypadku pieniądze płacone malarzom-gorszycielom lepiej rozdać biednym.
Savonarola przegrał ze zmysłowym duchem czasu, zginął na stosie. Do jego zwolenników przez pewien czas należał Sandro Botticelli (1445–1510), autor zmysłowych „Narodzin Wenus”. Po śmierci swego mecenasa Wawrzyńca Medyceusza w 1501 r. namalował według zaleceń Savonaroli „Nativita mistica”. Ten obraz, według jednych, to wielkie malarskie Gloria in excelsis Deo, według innych – to tylko żałosny, niczym taki religijny socrealizm, gwałt artysty na własnym kunszcie. Odrzucając perspektywę i indywidualizację postaci oraz łamiąc wszelkie proporcje Botticelli świadomie cofa się przed malarstwo swej epoki. Savonarola przegrał. Roszczenia artystów, którzy domagali się prawa do indywidualnej wizji malowanych dla kościołów obrazów, doprowadziły do gwałtownego „heidelberskiego sporu o okna”. Kościół domagał się malowania według wskazówek, artyści – prawa do odwzorowywania realnego życia. Obrazoburstwo Savonaroli można uznać za zapowiedź mieszczańskiego chrześcijaństwa, które zaczęło się wraz z reformacją. Wybuchła z
odrazy do rzymskiej zgnilizny. Luter zwrócił się ku źródłom chrześcijaństwa. Tłumacząc Biblię na niemiecki przewrócił zachodnie chrześcijaństwo do góry nogami. Teraz każdy sam mógł sobie sprawdzić, co głosi Pismo. Pamflet Karlstadta „O odrzuceniu obrazów” (1522 r.) był sygnałem do szturmu na wizerunki świętych. Od Szwajcarii po Holandię protestanccy fanatycy niszczyli obrazy i figury Chrystusa i świętych. W Bazylei od ataku na kościelne obrazy zaczął się rewolucyjny przewrót. W Wielki Piątek 1528 r. podjudzeni przez Zwingliego ludzie wpadli do kościoła św. Marcina i ściągnęli na ziemię obrazy i figury. Kilka dni później trzydziestu mężczyzn wdarło się do klasztoru Augustianów, by go również uwolnić od „bożków”. Wprawdzie zostali zatrzymani, ale rada miejska nie tylko nakazała ich zwolnić, ale i usunąć ozdoby z kościołów.
Aby zadowolić zwolenników starej wiary, zezwolono zachować je jedynie w bocznych kaplicach dwóch kościołów w mieście. Jednak w czasie kazań te partie obu kościołów miały być zasłonięte, aby Obraz nie rozpraszał ludzi słuchających Słowa. Ale nawet taka tolerancja się nie utrzymała. W lutym 1529 r. tłum 600 mieszczan wtargnął do obu kościołów i rozbił w drobny mak wszystkie obrazy Marii Panny, świętych, a także wizerunki Chrystusa na krzyżu. Reformacja zwyciężyła.
Jednak i Obraz się obronił. W tym gorącym okresie dogmatycznych i politycznych sporów, dzięki wynalazkowi druku, po raz pierwszy w historii w masowych odbitkach krążyły nie tylko pamflety i polemiczne pisma, ale i karykatury ośmieszające przeciwników. Ich autorami byli najlepsi drzeworytnicy, jak choćby Cranach, który rysował papieża jako antychrysta, a z kolei katoliccy graficy przedstawiali Lutra jako „diabelskie dudy”. Propaganda chętnie sięgała do oszczerczych obrazów. Poza kościołem śmiech miał zabić wroga, ale do kościołów nie miał wstępu.
Konflikt jest zresztą dość sztuczny. Z semantycznego i neurofizjologicznego punktu widzenia patrzenie i słuchanie, Obraz i Słowo, to podobne kanały komunikacji. A greckie słowo graphein i łacińskie scribere znaczy zarówno pisać, jak i rysować. Ucho kieruje oczy ku źródłu dźwięku, a pamięć koduje zarówno dźwięk jak i obraz. Reformacja wprawdzie wybuchła obrazoburstwem, ale na krótko. Nie tylko Erazm z Rotterdamu, z czasem również Luter z niesmakiem patrzył na protestanckich wandali. Z kolei katolicka kontrreformacja postawiła zarówno na olśnienie wiernych wizualnym przepychem, jak i na powszechną naukę czytania i pisania. Tym bardziej że technika drukarska pozwoliła na tanią wizualizację tekstu, wykraczającą poza ozdobne liternictwo, na włączanie do książek miedziorytów. Jednak Słowo Boże i teologiczne sylogizmy zaczęły tracić na znaczeniu. Nullis in Verba, nie słowa są ważne, a dokładne przyglądanie się naturze. Symbolem XVII w. stały się mikroskop i luneta. Kościół mógł wprawdzie zmusić Galileusza do
odwołania poglądów, ale nauki przyrodnicze – zwłaszcza w krajach protestanckich – już się uwolniły od nadzoru teologów. Bramy oświecenia stanęły otworem, a wraz nimi wolteriański atak na okopy Świętej Trójcy.
Bluźnierstwo staje się modne. A rewolucja francuska wyobrazi sobie nawet przez moment, że można znieść religię, zamieniając Notre Dame w świątynię wolności. Sto lat później w Rosji rewolucja bolszewicka zmieni świątynie w muzea ateizmu.
Formalne oddzielenie Kościoła od państwa postawiło kwestię ochrony uczuć religijnych, a zarazem prawa do swobody krytyki również treści religijnych. W XX w. świeckie kodeksy europejskie nadal ścigały bluźnierstwo. W 1928 r. grafik Georg Grosz został skazany na 2 tys. marek kary za rysunek Chrystusa w masce gazowej i z podpisem: „Mordę w kubeł i wracaj na front”. Ale w 1969 r. bluźnierstwo skreślono w Niemczech z kodeksu. Nie została jednak skreślona kwestia, co wolno, a czego nie.
Islam zakazuje sporządzania podobizny Mahometa, ale nie zabrania w telewizji Al Dżazira pokazywać kasety z egzekucji zachodniego dyplomaty, któremu bandyci, nazywający siebie wojownikami Boga, najpierw przybili ręce do belki, a potem obcięli szablą głowę. Nad ofiarą napisano krwawymi literami: „Zarżnijcie go, Allah jest wielki”. Ekstaza nienawiści do Zachodu, jaka się przewaliła przez kraje muzułmańskie, przypomina znane z przeszłości emocje wojen religijnych. Jak by nie było, armia wojowników dżihadu liczy 7 mln ludzi. I nie walczą oni o żadne swobody. Jedyna, jakiej pragną, to swoboda zabijania. Mówienie o naruszaniu uczuć religijnych nie trafia w sedno. Żadna karykatura, żadne bluźnierstwo nie jest w stanie urazić Boga. „Tylko ten, kto zdegradował swych bogów do rangi człowieka, może wpaść na pomysł, że musi ich bronić przed obrazą” – bystrze twierdzi filozof Rüdiger Safranski. Karykatura nie szydzi z Boga, lecz z jego wyznawców, gdyż przeczą wizerunkowi, jaki wierzący sami sobie wyrobili o swych
świętych. Gniew ogarnia jedynie małowiernych, dla których ceremonie i teologiczne formuły to swoiste mauzoleum. I z nadgorliwości dosłownie traktują zarówno Obraz i Słowo, a lękają się dwuznaczności, satyry i ironii.
Duńskie karykatury były jedynie katalizatorem zderzenia cywilizacji, do którego ekstremiści z obu stron prą od dawna. Z jednej strony wołanie o ochronę religijnego tabu, z drugiej – o wolność wyrażania poglądów. Tabu istnieje. W USA nie wolno pokazywać w TV kobiecych sutek. W Niemczech w 1998 r. sąd w Norymberdze skazał producentów spotu reklamowego jednego z zespołów punkowych. Nad przybitą do krzyża świnią w miejsce napisu INRI widniała nazwa zespołu. Sąd nie skazał za bluźnierstwo, lecz za naruszanie uczuć religijnych, a tym samym za naruszenie porządku publicznego. We Włoszech w 2003 r. skazano muzułmanina na osiem miesięcy więzienia za to, że leżąc w szpitalu domagał się zdjęcia ze ściany krzyża, wreszcie sam go wyrzucił przez okno. Mimo że kościoły w Europie Zachodniej nadal są pustawe, trudno nie dostrzec powrotu religii do sfery publicznej. W debacie na temat inżynierii genetycznej nie tylko chadecy sięgali do argumentów teologicznych. Zaś po 11 września 2001 r. nawet tak „religijnie niemuzykalny”
filozof jak Jürgen Habermas stwierdził, że nowoczesność wymaga nowej symbiozy z religią.
Laureaci Nagród Nobla z lat 1998 i 1999, Saramago i Grass, wystąpili niezależnie od siebie na łamach „El Pais” w sporze o karykatury. Obaj byli niegdyś oskarżeni o bluźnierstwo. Grass, ponieważ w „Blaszanym bębenku” Oskar Matzerath wymyśla Matce Boskiej i Dzieciątku Jezus. Saramago za swą „Ewangelię według Jezusa Chrystusa”. Portugalczyk krytykuje nietolerancję religijną – i to bynajmniej nie muzułmanów. Grass natomiast – arogancję Zachodu. Obaj mówią o fikcji wolności prasy na Zachodzie. Gdyby duński karykaturzysta wyszydził swego wydawcę, to następnego dnia byłby na bruku, przytomnie zauważa Saramago. Grass natomiast uważa, że duńska konserwatywna gazeta chciała prowokować dla samej prowokacji. Duńscy eksperci przestrzegali redakcję, ale daremnie. Grassowi duńska karykatura przypominała karykatury w nazistowskim „Stürmerze”. Niemniej, nie ma żadnego zderzenia kultur. „My mamy szczęście, że przeszliśmy przez renesans i oświecenie. Był to proces bolesny, ale dał nam wiele swobód, które jednak wciąż są
zagrożone. Natomiast w świecie islamu nie było niczego podobnego, więc musimy to respektować”.
Spór o duńskie karykatury Mahometa wzniecił nie tylko spór o bluźnierstwo i obrazoburstwo, ale i o granice wolności prasy. Kogo i co ta wolność chroni? Kto ma w takich wypadkach interweniować – cenzor? prokurator? – gdy miliony muzułmanów uważają, że Zachód obraża ich religię? Czy można satyrze nakładać kagańce? Wówczas jednak podstawowe prawo stałoby się prawem łaski, zależnym od widzimisię obrażonego. Jednego nie obraża widok Chrystusa kuszonego na ekranie przez Marię Magdalenę, a drugi może się poczuć obrażony nawet uroczymi rysunkami Jeana Effela, na których Bóg Ojciec wygląda jak mieszczański safanduła...
Nie ma ani absolutnej wolności wyrażania opinii, ani absolutnej ochrony uczuć religijnych. Jednak granice wolności wyznacza prawo, a nie indywidualne poczucie taktu i szantaż ze strony podjudzonego motłochu. Na Zachodzie świeckie prawo nie jest, i nie może być, tożsame z religijną moralnością. Stąd musi zezwalać na publikację nawet złych karykatur, co nie znaczy, że nie można ich krytykować i potępiać moralnie.
Każda religia objawiona ma skłonność do fundamentalizmu. Żadna nie jest dobra sama przez się. Wszystkie mogą prowadzić do nieba, ale i do piekła. Głosiły miłość, ale i siały nienawiść. Wychowywały męczenników, ale i masowych morderców. Każda ma swoje jasne i ciemne strony. Pobożny żyd, podobnie jak pobożny chrześcijanin czy muzułmanin ma problemy z uznaniem pluralizmu i krytyki ze strony niewierzącego otoczenia. Dlaczego bezbożny ma mieć te same prawa co pobożny? Jak możliwy jest pluralizm, skoro prawda absolutna jest po mojej stronie?
Chrześcijanie żyjący w demokracji okiełznali zazdrosnego, skłonnego do przemocy Boga ze Starego Testamentu, krwawe fragmenty Pisma Świętego teolodzy odnoszą do historii, nie straszą też zbytnio apokalipsą. Chrześcijanie bronią praw człowieka i sprawiedliwości społecznej. Oświecenie i sekularyzacja nie zmiotły religii, ale wprowadziły krytyczny do niej stosunek, spowodowały zbawienny dystans wobec jej władzy i akceptację demokracji i pluralizmu. A nieodrodną częścią pluralizmu jest akceptacja krytycznej metody analizy każdej religii, jej tekstów kanonicznych, liturgii i obyczajowości.
Tej drogi islam jeszcze nie przeszedł, jakkolwiek – jak w swej analizie wykazuje Hans Küng – nie brak również tam prób pogodzenia go z demokracją, pluralizmem i tolerancją. Większość jednak wygląda na łatwopalną, podatną na emocje podsycane przez fanatyków. To oni, a nie islam, są zagrożeniem dla demokracji.
Adam Krzemiński