PolskaBorys Szyc - gwałtowny z natury

Borys Szyc - gwałtowny z natury


Nie jestem Silnym, choć jestem coraz silniejszy – wreszcie dojrzewam – mówi Borys Szyc, odtwórca jednej z głównych ról w filmie „Wojna polsko-ruska”. – Znowu zacząłem nad sobą pracować, bo wizerunek wiecznego rozlatanego debila z ADHD zaczął mnie już męczyć.

Borys Szyc - gwałtowny z natury
Źródło zdjęć: © AKPA

15.05.2009 | aktual.: 15.05.2009 07:48

Rozmowa odbyła się 4 maja 2009 roku w Warszawie

Obejrzałem ten psychodeliczny film, w którym gra pan dresiarza Silnego, postać stworzoną przez Dorotę Masłowską, i pod jego wpływem o gniewie chciałbym porozmawiać. Pan ma w środku gniew?

– Już mi trochę mija.

Gniew z poczucia bezsilności albo świadomości kotłującej się siły?

– Posiadam.

To jest dobre?

– Nie, raczej destrukcyjne.

Dlaczego? Przynajmniej to jest jakieś w tym beznadziejnie zrównoważonym świecie.

– Że jest w ogóle „jakieś”, to bardzo dobrze. W ogóle osobowość, jakakolwiek by była, jest teraz na wagę złota.

I pan się nią cieszy.

– Tak, osobowością.

Pański filmowy bohater jest właściwie skonstruowany z gniewu.

– Jak ktoś przeczuwa, że coś jest nie tak, to rodzi się w nim niepokój, a jak się dowiaduje, że go nie ma, że jest nierealną postacią z komiksu, która chce się wydostać z kartek na zewnątrz – to musi się wkurzyć. A jeszcze to, że wymyśliła cię 18-latka, jest dodatkowo irytujące...

...która jeszcze osobiście i publicznie opowiada o tym w filmie... To jest dodatkowo krępujące.

– Szkoda mówić! Ma więc poczucie braku władzy i kontroli nad swoim życiem, bezsilności, i stąd złość i gniew. Wczoraj też byłem bezsilny, uciekły mi dwa samoloty, po raz pierwszy w życiu.

Miał pan wrażenie, że to panu uciekły te samoloty?

– Tak, że mnie, specjalnie. Czułem się bezsilny i zły, ale byłem też z siebie dumny, bo jakoś tę złość w sobie opanowałem. * Pan lubi być gwałtowny?*

– Nie wiem, czy lubię... Po prostu czasami jestem, to jest moja natura.

Odpowiedź na pytanie, czy lubię, pojawi się sama, kiedy pan pomyśli, co się dzieje potem.

– Czy mam poczucie winy?

Albo uwolnienia.

– Nie noszę w sobie negatywnych emocji, od razu je wyrzucam mniej lub bardziej gwałtownie. I wtedy pojawia się spokój. Nie mam problemu z zaśnięciem, nie przewracam się w łóżku. Staram się, bo teraz nad sobą pracuję, problemy rozwiązywać, a nie od nich uciekać. A całe życie uciekałem.

A jak pan stara się je rozwiązywać?

– Rozmawiać o nich.

Z kim?

– To zależy, kto te problemy generuje.

Nie udałoby się więcej uciekać?

– Pewnie by się dało całe życie, tylko nie ma po co.

Pan dojrzał, nie wiadomo do czego, ale...

– Dojrzewam, jak dojrzeję do końca, to się do pana zgłoszę.

Kiedy pan przeczytał „Wojnę polsko-ruską...”?

– Kiedy wchodziła do księgarni i był wokół niej taki wielki boom, ale wtedy przez nią nie przebrnąłem.

Co to znaczy „nie przebrnąłem”, przecież napisana była wartko, dziwnym co prawda językiem...

– Chyba wtedy był dla mnie za dziwny, chyba nie złapałem konwencji.

Czyli nastąpił odrzut?

– Nie tyle odrzut, ile poczucie podobne do tego, jakbym wchodził do morza. Tak wchodziłem, wchodziłem w tę książkę i tak szedłem, szedłem i utonąłem. I odłożyłem wtedy nieprzeczytaną książkę. Wróciłem do niej, kiedy dostałem propozycję zagrania Silnego.

Wtedy drugi raz pan do niej zajrzał i coś znalazł, żeby nie utonąć?

– Już szukałem pod kątem aktorskim, co ja chcę przekazać i o czym ma być w ogóle ten film. Zastanawiałem się, jak ja mam to grać, nie miałem zielonego pojęcia. Coś mi się widziało, jakiś Witkacy, jakieś formalne granie, jakiś Gombrowicz, Trelińskiego „Pożegnanie z jesienią”... Otworzyło mi się wielkie bajoro pomysłów, ale tak naprawdę nie wiedziałem, w co wchodzę. Na etapie prób wstydziłem się jeszcze mówić te teksty, bo kompletnie nie wiedziałem jak. Czułem tylko podskórnie, że to trzeba mówić frazą. * Co to znaczy „mówić frazą”?*

– To znaczy nie „aktorzyć”, żeby każde słowo nie było zagrane, tylko tak, jak się mówi wiersz – zachować tak zwaną średniówkę, czyli jego rytm. Mówić frazą, czyli nie szatkować, nie rozgrywać poszczególnych słów, nie pokazywać swojego wielkiego kunsztu aktorskiego, tylko przekazywać to, co autor miał na myśli.

Pytał pan autorkę, co miała na myśli?

– Oczywiście ją znam, bo jest dziewczyną mojego najbliższego przyjaciela... Dla mnie każdy kontakt z nią jest kontaktem z takim dziwnym zwierzątkiem, jakby z kosmosu, z niesamowitym bytem osobnym, bo ona ma swój kompletny świat. Żyje w kloszu dla mnie nie do przebicia.

Ma pan poczucie, że udało się panu stworzyć postać Silnego?

– Zrobiłem tyle, ile było w mojej mocy. Jeżeli nie wyszło... No to ja już po prostu więcej nie umiem.

Miał pan taki moment sprzeciwu, żeby tego nie zagrać, nie wchodzić w to?

– Na początku tak, ale i ucieszyłem się oczywiście, że ktoś mi proponuje główną rolę w takim hicie książkowym, moja próżność aktorska została podłechtana. Ale wiedziałem od początku, że nie mogłem wstać, taki jaki jestem, jak wyglądałem, i pójść na plan filmowy. Wiedziałem, że muszę się kompletnie zmienić, że to będzie nie tylko praca umysłowa, że muszę najpierw coś zrobić z ciałem.

„Napakować się”?

– Właściwie wypalić tłuszcz, bo mięśnie już posiadałem, tylko ukryte pod tłuszczem. A wyobraziłem sobie Silnego jako żylastego, „ścięgniastego” faceta, napakowanego, któremu wystarczy nacisnąć jeden przycisk i on wystrzela. No i zaczęły się trzy miesiące walki o taki wygląd, chodziłem jak idiota z neseserem z pięcioma pojemniczkami, co trzy godziny musiałem jeść.

Jak Krzysztof Ibisz?

– Tak, ten sam trener i taki sam neseserek. On ma zresztą determinację dużo większą niż ja, bo robi to dla siebie, a ja to robiłem do filmu. Już mi ona zresztą odeszła i wróciłem do...

Jest pan znowu spaślakiem?

– Tak, jestem sobą. * Kiedy przygotowuje się pan do takiej roli jak Silny, to bliscy obcują z Silnym czy z Szycem?*

– Do końca nie wiem. Mnie się wydaje, że mam tę umiejętność wychodzenia z roli, ale coś czuję, że nie do końca. Przynajmniej tak było w przypadku tego filmu. Wydawał mi się takim długim, dosyć ciężkim snem. Myśmy się wszyscy wprawili w pewien rodzaj transu, żyliśmy prawie jak w komunie, bo ten film był kręcony przez przyjaciół z przyjaciółmi, przyjaciółmi przyjaciół i ekipa filmowa była taką jedną wielką masą. Jeździliśmy razem, jedliśmy razem, czasem spaliśmy razem. Ten film jakby nami zawładnął, tylko o nim rozmawialiśmy. Później trudno było z tego snu wyskoczyć. Po zdjęciach wyjechałem na 10 dni, ale w ogóle nie pamiętam, gdzie byłem... Za chwilę miałem zacząć kolejny film z Feliksem Falkiem, w którym grałem młodego ambitnego psychiatrę, i musiałem Silnego z siebie wypluć, ale nie wiem, czy mi się to do końca udało, czy tam czasem nie miga Silny w peruce psychiatry.

Wie pan, że w Polsce są tysiące takich Silnych?

– Wiem.

To jest taka świadomość...

– Pokrzepiająca? Nie.

A przerażająca? Na przedmieściach jest ich pełno i po swojemu terroryzują okolice.

– Silny jest jednak jakimś wyjątkiem, bo on ma jakąś szczątkową ideologię, najgorsi są tacy kompletnie jej pozbawieni.

Czekają, żeby ktoś pstryknął, i wtedy się zacznie.

– Tak. Dla nich wszystko jest względne, wszystko się może zdarzyć, więc czy kogoś zabiją, czy nie, jest kwestią przypadku. Pamiętam, że stałem sobie kiedyś na Piotrkowskiej, w moim rodzinnym mieście Łodzi, wieczorem, rozmawiałem z jakąś kobietą i przechodził koło mnie facet. Po prostu przechodził, zauważyłem go kątem oka, trzasnął mnie w ryj i nawet się nie zatrzymał, poszedł dalej, ktoś, kogo w ogóle nie znałem. Byłem w szoku.

Odebrał pan to osobiście czy jako emanację miasta?

– Byłem zdziwiony i zszokowany, to mógł być mniej więcej taki Silny, może w gorszym wydaniu. Moja męska duma zapaliła czerwoną lampkę, ale później ona zgasła. Tak mnie zaskoczył, że nie wiedziałem, co z tym zrobić. Sam kiedyś lubiłem się bić, w liceum, na studiach nawet...

Należał pan do jakiejś bandy?

– Nie, ja się wychowałem w starej łódzkiej kamienicy, w dosyć dobrej rodzinie, więc jakby na kontrze do tego znajdowałem sobie różnych mniej ciekawych kolegów. Taka Łódź wtedy była, myśmy się często bili, pokaz siły był podstawą hierarchii. * Nie bał się pan bólu?*

– Chyba się wtedy o tym nie myślało. Oczywiście bolało. Ale tylko raz miałem złamaną rękę, i to też od złego uderzenia.

Jak człowiek się w młodości bije, to to w nim zostaje, jest potem innym mężczyzną?

– Nie chciałbym dodawać do tego jakiejś ideologii.

To po prostu niech pan powie.

– To jest naturalne, faceci walczą o pewną hierarchię w grupie, kobiety z kolei czują się po prostu dobrze, jak są w grupie.

Wydaje mi się jednak, że taka pamięć fizycznego kontaktu, bójki i tego rodzaju zagrożenia w człowieku pozostanie i to powoduje potem mniejszy strach u dorosłego mężczyzny.

– W prawdziwym facecie chyba zawsze drzemie potrzeba walki. Ale pamięć fizycznego kontaktu rzeczywiście zostaje i daje mniejszy strach przed bólem i też przed porażką.

Pana strachy zmieniają się z czasem?

– Zmieniły się, odkąd mam dziecko. To jest teraz mój największy strach, że coś jej się stanie, taki strach, że przechodzi mnie dreszcz, taki pozarozumowy, kompletnie nieokreślony. Zwłaszcza że przeżyłem z nią wypadek samochodowy. Cud, że nam się nic nie stało, bo inny samochód wjechał w jej drzwi, dachowaliśmy. Miała wtedy dwa latka. Przeżyłem wówczas tak potworny strach i stres, że choć złamałem kręgosłup, w ogóle tego nie zarejestrowałem, tak chodziłem, aż mi się sam zrósł. Czasem to do mnie wraca, w takich fleszach, błyskach, jak taki koszmar senny, że mogło mi się życie zmienić diametralnie lub skończyć, gdyby cokolwiek jej się stało. Więc o nią się najbardziej boję.

A o siebie?

– Jakoś nie.

O karierę się pan nie boi?

– Zeszły rok nie mógł mi dać powodów do niepokoju o karierę, zrobiłem pięć filmów. Marzyłem, żeby przestać pracować, odpocząć. I w tym roku do początku kwietnia nie robiłem nic. To był najpiękniejszy od paru lat okres w moim życiu, miałem czas, żeby zastanowić się nad sobą, uporządkować rozgrzebane sprawy.

Odważnie. I co wyszło z tego zastanawiania się nad sobą?

– To jest dosyć prywatne i intymne nawet podsumowanie życia i rachunek błędów. * Jakiś kardynalny błąd pan popełnił? Na przykład zostając aktorem?*

– Nie, tego jestem pewien. Raczej zacząłem się martwić, kiedy mi to przestało sprawiać przyjemność, kiedy na własne życzenie zapędziłem się w kozi róg, przez nawał pracy, przez głupie odreagowywanie zmęczenia, czyli uchlewanie się, imprezowanie, przez kompletny brak zastanowienia się nad sobą... Przestałem rozglądać się na boki, do góry, tylko pędziłem w bliżej nieokreślonym kierunku, byle szybko. Pewnie minąłem parę ciekawych rzeczy, może trzeba było dłużej się nad czymś zatrzymać, nad kimś może... Postanowiłem rozważniej wybierać.

Wróciła przyjemność bycia aktorem?

– Wróciła. Poza tym wtedy, choć jestem uważany za kogoś, kto jest pewny siebie, nagle zaczęło mi brakować tej pewności. To się przejawiało jakimś niepokojem, jakimś nieokreślonym poczuciem winy, chyba wtedy zaczynam gorzej grać. Bo kiedy się czuję niepewny i nie wiem, czy to, co robię, jest właściwe, pojawia się rodzaj wstydu, którego nie znoszę, i ta słabość zaczęła ze mnie wychodzić. Rozsypałem się na jakieś części, zrobiłem rzeczy, których nie chciałem. Tłumaczyłem sobie, robiąc ten „Ranking gwiazd”, że muszę skończyć dom, ale...

To była rzeczywiście niezła kicha.

– I to zawsze w człowieku zostaje. Pamiętam taką rozmowę na przeglądzie szkół teatralnych z całego świata. Tam byli studenci z Meksyku, z Rosji, ludzie bardzo nastawieni na sztukę. Ja wtedy jakieś bzdury robiłem. I tak jednemu z nich opowiadałem o tym bardzo podniecony, a on mnie zapytał, czy ja sobie nie brudzę duszy. Głupio się zaśmiałem, ale... Coś w tym jest, że sobie niektórymi rzeczami niepotrzebnie coś zabrudziłem i niesmak pozostał.

Pan czyta książki?

– Czytam.

Po co?

– Szukam kogoś, kto myśli podobnie jak ja.

Często pan znajduje?

– Zdarza mi się. Ostatnio w japońskiej literaturze. Czasem coś przeczuwam, ale jestem tego niepewny, i nagle biorę do ręki książkę i widzę, że w jakiś inny, metaforyczny nawet sposób, ale ktoś myśli podobnie albo potwierdza, co ja czuję, gdzieś, coś, czego się tylko domyślałem. A czasem książka otwiera mi kompletnie inne drzwi, czasem burzy świat, który sobie nabudowałem, że czegoś się niepotrzebnie obawiałem, a tu trzeba otworzyć umysł, zupełnie inaczej spojrzeć na świat. Coś jest na przykład w tych manipulanckich książkach Paula Ardena, że „cokolwiek myślisz, pomyśl odwrotnie”... One mi potwierdziły, że dobrze kombinowałem, żeby iść troszkę pod prąd, i że w paru miejscach niepotrzebnie się przestraszyłem, wycofałem. A wiele razy niepotrzebnie podążyłem za stadem baranów. * Jakiś przykład?*

– Z powodu pieniędzy można trochę zbaranieć.

Nie warto im poświęcić życia?

– Warto je mieć, ale poświęcić im życie – nie. Trzeba mieć do pieniądza taki stosunek lekko walczący.

Nie rozumiem.

– Nie traktuję go zawsze bardzo dobrze, czasem daję mu po twarzy, czyli lubię go wydać, nie poszanować. Ale czasami pozbawiałem się go zupełnie niepotrzebnie i ten brak szacunku okazywał się zgubny, a na jaw wychodził zawsze koniec kwietnia.

Można wystąpić do urzędu skarbowego o rozłożenie na raty.

– Co też zrobiłem.

Pan lubi mieć?

– Jestem gadżeciarzem.

Fuj. Jakie zabawki, elektronika?

– Elektronika. Chociaż hobby się zmienia z latami.

Gadżeciarstwo to nie jest hobby. To jest wyścig.

– Niekończący się, bo co dwa tygodnie jest coś nowego, ale trochę się z niego wycofałem. To chyba jest jakoś kulturowo zdeterminowane, pokoleniowo.

Bo nie mieliście fajnych zabawek?

– Nie mieliśmy. Pamiętam pierwszą wyprawę do Niemiec, wizytę w Karlstadzie i ten zjazd ruchomymi schodami do piwnicy wielkości hangaru wypełnionej zabawkami. Doznałem traumy dziecięcej, chciałem je mieć wszystkie naraz, w tej chwili. To zostało, musiałem się „wybawić” w dorosłym życiu.

A co pan lubi mieć tak naprawdę?

– Wolny czas, spokój.

Pan sam ze sobą osiąga spokój?

– Tak.

To od niedawna chyba?

– Od niedawna. * Nie boi się pan, że to uzyskiwanie spokoju wyrzuci innych z pana życia?*

– Już wyrzuciło, wręcz im pomogłem. Już nie bawi mnie spędzanie czasu w jakichś głośnych miejscach, gdzie się właściwie tylko chleje.

Może zamienia się pan w Łomnickiego?

– Może zamieniam się w tego doroślejszego Szyca? Mam nadzieję, bo mnie ten wizerunek wiecznego rozlatanego debila z ADHD już zaczął męczyć. Poczułem, że to właściwie nie jestem ja, to byłem jakiś ja wymyślony. Poza tym cały ten zawód, ten cały blichtr i to moje rozlatanie spowodowały, że poczułem się głupi, czy zacząłem głupieć, i zobaczyłem, że przebywam z głupimi ludźmi, przestałem czytać, przestałem się rozwijać. Jestem osobą, która żyje z kultury i sztuki, przynajmniej teoretycznie, więc powinienem jeździć po świecie, oglądać różne spektakle, filmy, czytać książki, a nagle okazało się, że jestem jak ten szewc, co bez butów chodzi. Niczego nie oglądam, bo co wieczór gram u siebie w teatrze, nie czytam, bo jestem zmęczony, włączam telewizor i idę spać albo idę na imprezę, uwalam się i idę spać. Kompletnie odszedłem od tego, co było moim motorem życiowym, zagubił mi się cel. Bo nie po to chciałem być aktorem, żeby chodzić na imprezy i poznawać ładne panie i żeby każdy o mnie usłyszał, tylko po to, żeby mieć
kontakt z czymś wartościowym, żeby po sobie coś zostawić. Przeczytałem w dzieciństwie ten wiersz „Ocalić swój ślad od zapomnienia” i tak mi zostało, a potem się zgubiło...

Odzyskał pan już prawo jazdy?

– Jeszcze nie.

Może się okazać, że w tym nowym wcieleniu nie będzie pan go potrzebował?

– Nie, nadal tęsknię za prowadzeniem auta.

Nie boi się pan, że po tym filmie na ulicy, wieczorem, na przedmieściach, dresiarze będą chcieli zmierzyć się z Szycem, myśląc, że to dresiarz Silny?

– Już to przeżyłem. Po „Symetrii”. Jeszcze wtedy mieszkałem na Ząbkowskiej. Na początku byłem niezwykłym przyjacielem, bliską sercu osobą, po czym zgrzyt się pojawił po „Oficerze”. Nagle okazałem się gliną, zwykłym psem, co prawda z Pragi i takim, co nikogo nie wydał, więc trochę lepszym, ale jednak. Szokiem dla mnie było to, że jeden przynajmniej kompletnie nie uświadamiał sobie, że to jest fikcja. * I jeżeli „Wojnę polsko-ruską” tacy obejrzą, to tym bardziej nie będą rozróżniali i będą chcieli się spróbować.*

– Nie chodzę po przedmieściach, poruszam się tylko w potrzebne mi miejsca, tam nie ma Silnych, takich jak w „Wojnie polsko-ruskiej”.

W takiej chwili nie odszukałby pan w sobie Silnego?

– Nie, bo to nie byłem ja. Kiedy gram, wprowadzam się w jakiś trans, przeszkadza mi myślenie realistyczne, więc je w ogóle odrzucam, nawet myślę tak jak postać. Jak później to oglądam na ekranie, to nie wierzę, że ja to zrobiłem. Patrzę na kogoś, kto wykonuje zawód aktora, i obserwuję technicznie jego grę, gdzie coś nie pasuje, jest nieprawdziwe. Ale nie czuję powinowactwa ze sobą.

Rozmawiał Piotr Najsztub

Łysy, Silny, Kruszon – już z ksyw bohaterów granych przez Borysa Szyca (30) łatwo wywnioskować, w jakich rolach się specjalizuje: chłopaków, z którymi lepiej nie zadzierać. Wypłynął na rewelacyjnej roli więźnia w „Symetrii” Konrada Niewolskiego (Nagroda imienia Zbyszka Cybulskiego), ale popularność przyniosły mu telewizyjne seriale („Oficer”) i filmy Andrzeja Saramonowicza („Testosteron”, „Lejdis”). Rok 2009 będzie zdecydowanie jego sezonem: na ekrany wejdą cztery filmy z jego udziałem, w tym długo wyczekiwane „Mniejsze zło” i „Wojna polsko-ruska”. W życiu prywatnym – ujmując eufemistycznie – skandalista. W ostatnich latach nieustannie dostarczał portalom plotkarskim pożywki: piękne panie zmieniane jak rękawiczki, jazda na gazie, bijatyki. Okazjonalnie śpiewa. Efektów można posłuchać na jego profilu na MySpace (www.myspace.com/borysszyc). Urodził się w Łodzi, studiował na Akademii Teatralnej w Warszawie. Po raz pierwszy pojawił się na ekranie w wieku dziewięciu lat jako krasnoludek w „Kingsajzie”. Ma
czteroletnią córkę Sonię.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)