Borja Lasheras: Katalońskie referendum miało znamiona zamachu stanu. Będzie tylko gorzej
Spór o katalońskie referendum nie jest konfliktem między opresyjnym rządem w Madrycie, a szlachetnymi demokratami z Katalonii. Działania władz Katalonii miały elementy zamachu stanu i przypominały łamanie praworządności w Polsce. Dlatego Madryt zareagował tak ostro - mówi w rozmowie z WP Francisco de Borja Lasheras, ekspert Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR) w Madrycie. - Na teraz jedynym możliwym kierunkiem jest eskalacja - przewiduje.
* Obrazki z niedzielnego referendum w Katalonii - policjanci bijący kobiety, zakrwawione twarze, huk gumowych kul - zszokowały opinię publiczną. Widząc je, wielu ludzi zadaje sobie pytanie: dlaczego reakcja Madrytu na próbę zorganizowania głosowania nad niepodległością Katalonii była aż tak ostra?*
Francisco de Borja Lasheras, dyrektor Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych w Madrycie: Są dwie rzeczy, które mogą pomóc zrozumieć ten obecny galimatias. Po pierwsze, to nie było prawdziwe referendum. Ustawy o referendum i o secesji zostały przepchnięte przez kataloński parlament z pogwałceniem statutu katalońskiej autonomii i bez udziału opozycji, która w ramach protestu zbojkotowała głosowanie. Stało się to w podobny sposób, w jaki ustawy były przepychane w polskim parlamencie przez partię rządzącą: praworządność została usunięta w kąt w imię woli parlamentarnej większości. Co więcej, to, co działo się w Katalonii w ogóle nie przypominało normalnego referendum: nie było na temat niepodległości żadnej poważnej debaty. W gruncie rzeczy w ogóle nie chodziło też o głosowanie. Chodziło o to, by postawić państwo hiszpańskie pod ścianą i wyprodukować właśnie takie obrazki, jakie widzieliśmy.
Skoro była to tak przejrzysta pułapka, to dlaczego rząd Mariano Rajoya tak ochoczo w nią wpadł?
To właśnie prowadzi mnie do tej drugiej rzeczy. Władze centralne i sądy, bo to one grały tutaj kluczową rolę, nie mogły sobie pozwolić na zignorowanie działań Katalonii w ten sam sposób, w jaki odbyło się to w przypadku głosowania w 2014 roku. Dlaczego? Bo to referendum łamało hiszpańską konstytucję w sposób, który przypomina zamach stanu. Wielu Hiszpanów, a także wielu mieszkańców Katalonii, sposród których ok. połowa nie popiera niepodległości, właśnie tak to postrzega. Policja i służby działały na podstawie decyzji Najwyższego Trybunału Sprawiedliwości Katalonii. W realizacji rozkazów rekwirowania urn i zamykania lokali miała wziąć udział katalońska policja - ale tego nie zrobiła, wobec czego wezwano policję hiszpańską i jednostki Straży Obywatelskiej. Taki był prawny kontekst tych wydarzeń. Ale władzom Katalonii chodziło o coś innego niż głosowanie. Nie ważne nawet było to, czy głosowano podwójnie, potrójnie czy grupowo. Zresztą premier Katalonii ogłosił zwycięstwo referendum jeszcze przed ogłoszeniem wyników. Chodziło o obrazki przemocy i przedstawienie faktu dokonanego - i to im się udało. W tym sensie to oni wygrali, przynajmniej na razie.
A Madryt poniósł porażkę. Ale czy nie na własne życzenie?
To fakt, że krytyka działań rządu jest dziś w Hiszpanii bardzo rozległa. Bo nawet, jeśli większość uważa, że władze działały słusznie co do zasady, to przegrały to starcie politycznie. Ale muszę powiedzieć, że z perspektywy Madrytu niektóre działania separatystów przybierały charakter wręcz insurekcji. Ścinano drzewa, by zablokować drogi dojazdu policji, a kataloński rząd dopuścił się aktu instytucjonalnego nieposłuszeństwa. Chodziło więc też o zachowanie porządku publicznego, sprawowania kontroli terytorium państwa. Ale to nie zmienia faktu, że rząd politycznie przegrał.
Główne pytanie brzmi teraz: jakie będą następne kroki?
Wszystko wskazuje na eskalację. Według prawa uchwalonego przez rządzącą w Katalonii koalicję, premier automii Carles Puigdemont powinien ogłosić jednostronną deklarację niepodległości. Jeśli to zrobi, władze centralne będą zmuszone eskalować konflikt. Wykorzystają zapisy konstytucyjne pozwalające im na interwencję lub zmuszenie regionalnych władz do egzekucji prawa.
Czy to oznacza np. aresztowanie Puigdemonta i innych członków katalońskich władz?
Trudno będzie tego uniknąć. To oczywiście przy założeniu, że katalońscy nacjonaliści się nie cofną. Ale nic nie wskazuje na to, by mieli to zrobić.
O co więc tak naprawdę walczą więc katalońskie władze? Jaki jest ich cel końcowy? Przecież jest niemal pewne, że nikt z najważniejszych graczy, szczególnie Unia Europejska, nie uzna niepodległości zdobytej w taki sposób?
Aby to zrozumieć, ważne jest, by wiedzieć, że dzisiejsza elita rządząca w Katalonii to już zupełnie inni ludzie niż nacjonaliści, którzy rządzili przed nimi. Ta poprzednia partia, burżuazyjna Convergencia i Unio, a wcześniej CDC byli od dawna obecni w sprawowaniu rządów w Hiszpanii. Uczestniczyli np. w pracach nad hiszpańską konstytucją, zapewnili sobie dzięki temu szeroką autonomię. Ale kryzys gospodarczy sprawił, że zostali niemal całkowicie zmieceni i dziś rządzi już zupełnie kto inny.
Ale przecież ta sama partia i dziś bierze udział w rządzącej koalicji. To z niej wywodzi się premier Puigdemont.
Tak, ale to już nie jest to samo ugrupowanie. Kiedyś samodzielnie wygrywali wybory, dziś są jedynie częścią koalicji Junts pel Si ("Razem dla Tak"), w której bierze udział wiele różnych środowisk, dla których jedynym wspólnym mianownikiem jest poparcie dla niepodległości. CiU, która kiedyś była czynnikiem moderującym, dziś jest zakładnikiem bardziej radykalnych grup. Dlaczego zrozumienie tych przemian jest takie ważne? Bo ta obecna konstelacja, która rządzi Katalonią, jest rzeczywiście święcie przekonana, że ich jednostronna secesja zostanie uznana i że Unia Europejska bez trudu przyjmie nowe państwo w swoje szeregi. I nieważne, że Juncker i inni przedstawiciele UE mówią coś przeciwnego. W tym działaniu widać elementy tego, co pokazały kampanie Trumpa czy zwolenników Brexitu. Chodzi mi o "rzeczywistość postfaktyczną", politykę w czasach "postprawdy". Nie ma tu racjonalnej, spokojnej dyskusji opartej na faktach i argumentach. Z jednej strony mamy słaby, mniejszościowy rząd w Madrycie, z drugiej katalońskich polityków, którzy ignorują obiektywne fakty. Dlatego oni szczerze wierzą, że ich niepodległość zostanie uznana. I właśnie dlatego też wszystko wskazuje na to, że sytuacja będzie się tylko pogarszać, a konflikt eskalować.
Mówi pan, że liderzy separatystów są autentycznie przekonani, że zdobyta w ten sposób niepodległość zostanie uznana przez Unię, a niepodległa Katalonia w niej pozostanie. Na tym, zdaje się, opiera się ocena gospodarczych skutków secesji. Na tym skupiała się też niemal cała debata przed referendum w Szkocji. Czy podobnie było w Katalonii?
Nie, debata tutaj przez ostatnie lata była bardzo rozchwiana. Jeśli już, przypominała raczej dyskusje nad Brexitem, gdzie ze strony zwolenników wyjścia z UE padały jawne kłamstwa, zaś druga strona przedstawiała analizy prezentujące niewygodne fakty. Tak jak w przypadku Brexitu, mamy tu bardzo chwytliwe hasło - "prawo do decydowania", co teraz oznacza "prawo do niepodległości" - ale niewiele na temat skutków secesji, które będą złe i dla Katalonii, i dla Hiszpanii. W ostatnich tygodniach dyskusji na temat tych konsekwencji nie było wcale. Wcale.
To o tyle ciekawe, że wiele mówi się o tym, że gospodarka miałaby być główną motywacją dla zwolenników secesji. Katalonia jest przecież najbogatszym regionem Hiszpanii.
Katalonia rzeczywiście, razem z Madrytem, była silnikiem napędzającym rozwój Hiszpanii. Ale jak na ironię, niepodległość z pewnością pogorszy ten obraz. Już teraz widzimy międzynarodowe firmy starające się przenosić część działalności do innych regionów w związku z potencjałem niestabilności. Jednak aspekt ekonomiczny jest w obecnym sporze trzeciorzędny. To, z czym mamy do czynienia dzisiaj to, w przytłaczającej części efekt polityki bazującej na tożsamości i emocjach. Owszem, są środowiska, które podnoszą argumenty typu "rząd centralny kradnie nasze pieniądze, powinniśmy płacić do budżetu mniej". Ale przede wszystkim chodzi o kwestie tożsamości, emocji, historii. Niedzielne obrazki tylko to wzmocnią.
Jest pan Baskiem. Jak to, co się dzieje w Katalonii, może wpłynąć na aspiracje baskijskich separatystów?
Mówi pan o tzw. "efekcie domina". Rzeczywiście trzeba brać to pod uwagę, chociaż warto mieć świadomość, że poparcie dla baskijskiej niepodległości jest obecnie na historycznie niskim poziomie - mówimy tu o liczbach rzędu 20-30 proc. Ale faktycznie istnieje obawa, że obecne wydarzenia zmobilizują szczególnie lewicowych, radykalnych nacjonalistów w Kraju Basków. Baskijski premier Inigo Urkullu grał tu jak dotąd ciekawą rolę, bo choć popierał postulat referendum, to samą ideę niepodległości nazwał "infantylnym marzeniem" w XXI wieku. To pewien głos umiarkowania, ale jednocześnie wywierający presję na rząd Rajoya, by uzyskiwać koncesje budżetowe. To, co stało się w niedzielę w Katalonii na pewno może zaostrzyć postawę umiarkowanych baskijskich nacjonalistów, ale jak dotąd reakcje były stosunkowo powściągliwe.
Wracając do Katalonii, czy jest tu jakiś scenariusz, w którym obecny kryzys zostanie rozwiązany bez dalszej eskalacji napięć i przemocy?
Teoretycznie możliwe jest takie wyjście z kryzysu. Mowa np. o wielkiej reformie konstytucji, która zagwarantowałaby specjalne prawa Katalonii, dała status odrębnego narodu i przyznała jej większe uprawnienia jeśli chodzi o podatki, co zresztą już zostało zaoferowane przez ministra skarbu. Ale niestety realia polityczne na to nie pozwalają. Z jednej strony rząd Rajoya jest słaby, a sam premier jest pod presją konserwatywnego skrzydła swojej partii, które krytykuje go, że jego dotychczasowe działania wobec Katalonii były zbyt słabe i spóźnione. Z drugiej strony, nawet jeśli w tej sytuacji taka oferta większej autonomii i negocjacji konstytucyjnych pojawiła się ze strony hiszpańskiego rządu, to władze Katalonii by ją odrzuciły. Oni chcą pełnej niepodległości, zaś radykalne środowiska odrzucają samą ideę negocjacji z Madrytem. A więc polityczne rozwiązanie kryzysu istnieje, ale nie jest ono obecnie możliwe. W najbliższej przyszłości może być tylko gorzej.