Bóg się rodził, a Polki jechały za granicę usuwać ciążę. Byliśmy tam z ukrytą kamerą
Decyzja Trybunału Konstytucyjnego o niezgodności aborcji ze względu na wady płodu z konstytucją wyprowadziła, mimo pandemii, dziesiątki tysięcy ludzi na ulice. Dlatego przypominamy nasz poruszający reportaż o Polkach, które by "móc decydować same o sobie"/ "zabijać nienarodzone dzieci" (niepotrzebne skreślić - w zależności od poglądów) podróżują aż za granice naszego kraju.
Tydzień przed Wigilią, w czasie gdy Polacy zajęci są przygotowaniami do świąt, dwa vany przekraczają polską granicę. W środku osiem Polek, niektóre z osobami towarzyszącymi. W kieszeniach mają badanie krwi i około 2000 złotych gotówką. W torbach ręcznik, koszulę i kanapki na później. Do malutkiej prywatnej kliniki są wprowadzane tylnym wejściem, przez zaplecze z pojemnikami na odpady medyczne. Między 6 a 8 rano siedem z nich podda się aborcji. Rocznie może ich być nawet 800. Byliśmy tam razem z nimi z ukrytą kamerą.
"Aborcja Słowacja" – wpisuję w wyszukiwarkę internetową. Od razu wyskakują linki do prywatnych klinik, które oferują nie tylko zabieg, ale także transport z naszego kraju. Wszystkie informacje są w języku polskim. Czytam o klinice, która reklamuje się hasłem "legalna aborcja Słowacja". Jest też specjalna infolinia dla Polek.
- Dzień dobry, chciałabym zapytać o zabieg usunięcia ciąży.
- Kiedy?
- A jakie są terminy?
- Jutro, potem w poniedziałek i w piątek. W którym tygodniu ciąży pani jest?
- W dziewiątym.
- Wystarczy badanie potwierdzające grupę krwi oraz morfologia z czasem protrombinowym, to proste badanie na krzepliwość krwi.
- Mogę jechać w piątek.
- Potrzebuje pani transport?
- Tak.
- Z Krakowa 300 zł, z Warszawy 800. Zabieramy też z Cieszyna.
- Z Krakowa.
- Proszę pani imię i nazwisko oraz numer telefonu. Dwa dni wcześniej zadzwonimy potwierdzić, a potem kierowca, by się z panią dokładnie umówić. Proszę od północy nic nie jeść. Zabrać ręcznik, dłuższą koszulkę i podpaskę. Wyjazd z Krakowa o ok. 3:30 rano.
Po tej krótkiej rozmowie jestem umówiona na aborcję. Choć wyglądało to inaczej, niż klinika opisuje na swojej stronie internetowej: "Nie przyjmujemy pacjentek, które przyjechały same, nieumówione bez niezbędnej konsultacji telefonicznej, na której konsultanci automatycznie sprawdzają podczas rozmowy wszystkie istotne sprawy dotyczące zdrowia pacjentki, ewentualnych dodatkowych badań, historii przebytych chorób itp.".
Zmiana trasy
Dwa dni przed terminem zabiegu dzwoni konsultantka z kliniki, by potwierdzić aborcję. Chwilę później odzywa się kierowca, który ma mnie tam zawieźć. Będzie czekał przy dworcu głównym w Krakowie o 3:30 w piątek rano. – Jeszcze jedna pani będzie z nami jechać z Krakowa. Reszta dosiądzie się w Cieszynie – mówi.
Kolejny raz dzwoni kilkanaście minut przed umówioną godziną. – Jest już pani? Będę za 10 minut – zapowiada. Czekam przed dworcem. Ma podjechać srebrny van. Jest punktualnie.
- Dzień dobry, pani Magda?
- Tak, to ja.
- Proszę bardzo, zapraszam.
W środku siedzi już jedna dziewczyna. Uśmiecha się nieśmiało i przedstawia. Ruszamy do Cieszyna. W pewnym momencie kierowca nagle zbacza z głównej drogi.
– Gdzie pan jedzie? – pyta przestraszona Justyna*.
– A taki skrót mam – mówi kierowca. Dziewczyna patrzy na mnie z lekką paniką w oczach. Ja też zaczynam się stresować.
Gdy kierowca robi postój na stacji benzynowej, Justyna mówi do mnie: - Dziwne, że nie jedzie główną trasą. Boję się tej drogi. Dlaczego akurat tędy jedziemy na Słowację? – pyta.
Kierowca dopytywany o zmianę trasy mówi, że tak będzie szybciej. Przez całą drogę nie mówi ani słowa o celu naszej podróży. Pomija wszelkie pytania albo odpowiada bardzo ogólnikowo. Gdy przekraczamy granicę z Czechami, moja współtowarzyszka znów patrzy przestraszona. Odzywa się dopiero, gdy kierowca zatrzymuje się w Czeskim Cieszynie i wysiada po kolejne kobiety. – Mieliśmy mieć przystanek w Cieszynie. Czemu jedziemy w inne miejsce? – zadaje pytania, które i ja mam w głowie.
Wejście od zaplecza
Wsiadają kolejne dwie dziewczyny, tym razem z osobami towarzyszącymi. Każda pacjentka może zabrać partnera, koleżankę, mamę. W samochodzie jest bardzo cicho. Nikt się nie odzywa. Po 40 minutach, ok. 6:20 rano kierowca wjeżdża w wąską uliczkę i parkuje na tyłach małego budynku.
- Jesteśmy. Tak jak mówiłem: panowie jadą ze mną. Panie, żeby miały ze sobą badania, pieniążki. Wszystko będziecie dalej tutaj robić na miejscu – mówi kierowca.
Jest jeszcze ciemno. Wchodzimy do budynku tylnymi małymi drzwiami, nad którymi zamontowana jest kamera. Ominęliśmy wejście główne i jeszcze jedne drzwi z nazwą kliniki. Przychodnia oficjalnie jest jeszcze nieczynna.
- Dzień dobry. Prosim. W lewo a lewo – mówi wysoki starszy mężczyzna, wyglądający na lekarza. Idziemy przez zaplecze, mijamy szczotki i kosze na odpady medyczne. Po prawej jest mała kuchnia, dalej pokój socjalny ze zdjęciami rozebranych kobiet. O ścianę stoją oparte narty. Wchodzimy do wąskiego korytarza z kilkoma krzesłami i szafkami na ubrania.
Pierwszy raz?
- Proszę się rozbierać – mówi pielęgniarka.
- A pieniążki – pyta jedna z kobiet.
- Zaraz przyjdzie pani i zbierze.
Jesteśmy we cztery, ale po kilku minutach dołączają kolejne cztery panie. Przyjechały drugim vanem.
- Jesteście tu pierwszy raz? – pyta jedna.
- Mhm.
- Ja już byłam. Spoko. Szybko idzie - odpowiada inna.
Kobiety zaczynają się rozbierać, wyjmują koszule i przeliczają pieniądze.
- Dobrze się czujesz? – pyta mnie Justyna. Ma 21 lat.
- Chyba tak. Zastanawiam się.
- Nad czym?
- Czy to robić.
- A co z twoim chłopakiem? Masz już dzieci?
- Synka.
- Zrób to dla nich - przekonuje mnie.
- Dla nich?
- Będziesz żałowała, ja się zdecydowałam. Zapomnisz o tym, zapomnisz. Moja ciotka to robiła, zapomniała. Zajmiesz się dzieckiem, które już masz i szybko zapomnisz. Ja mam już dwójkę, jedno ma siedem lat, drugie osiem miesięcy, stwierdziłam, że nie dam rady. Nie ogarnę.
Karolina jako jedyna się nie odzywa. Pozostałe dziewczyny wymieniają krótkie komentarze, uśmiechają się.
– Wszystko dobrze? – pytam.
– Na badaniach wyszło, że jest zespół Downa. U nas nie chcieli mi pomóc. Odwlekali badania. Lekarz tak wszystko opóźniał, że na pewno nie wyrobiłabym się w terminie i byłoby za późno, żeby coś z tym zrobić. Boję się tylko o serce, jestem zmęczona, nic nie spałam.
Wchodzi kobieta, która drugim vanem przywiozła Polki. - Ja teraz panie rozliczę. Proszę sobie przygotować pieniążki. Będę po kolei panie wołać. Zakładajcie panie taką dłuższą koszulkę. Gdyby nie było, to tutaj na półeczce są, można sobie pożyczyć. Majtki, biustonosz panie zdejmują. Zostają w samej koszulce i ewentualnie skarpetkach. Większą biżuterię, czyli zegarki, łańcuszki, długie kolczyki i takie rzeczy zdejmujemy, dobrze?
- Boję się o serce i narkozę – mówi jej Karolina.
- Nie, niech się pani nie martwi. Jest anestezjolog, wszystkim się zajmie, zbadają. Nie ma problemu najmniejszego.
Spirala zaszkodzi
Wywołuje po imieniu kolejne kobiety. Za aborcję trzeba zapłacić 1800 zł plus koszt transportu. Do kliniki nie można dojechać na własną rękę. Dlatego kurs vanem z Czeskiego Cieszyna jest za darmo. Z Krakowa to koszt 300 zł. Z Warszawy – 800 zł. W najdroższej opcji wychodzi więc 2600 zł.
- Może spiralę pani sobie życzy?
- Nie, boję się tego, mówią, że to dziecku może zaszkodzić, powikłania mogą być, jak się z tym zajdzie w ciążę - mówi brunetka, najstarsza w grupie. Później przyzna, że ma 43 lata.
W czeskiej klinice aborcję wykonuje się metodą próżniową. W czasie krótkotrwałej narkozy lekarz wprowadza do macicy wąską rurkę i zasysa jej zawartość. Co wynika z zaleceń, które klinika przekazuje kobietom na malutkiej karteczce? M.in.: zakaz prowadzenia samochodu w dniu zabiegu, prysznic zamiast wanny, unikanie podnoszenia ciężkich rzeczy i powstrzymanie się od seksu przez cztery tygodnie. W razie problemów zalecane jest zażycie antybiotyku. Jakiego? O tym nie ma już ani słowa.
- Pani Magdalena? – woła mnie pracownica kliniki.
- Chciałam się wycofać. Źle się czuję, nie chcę tego robić.
- Dobrze, tylko jeżeli pani tego nie zrobi, to będzie pani musiała ponieść większe koszty niż sam transport, bo jeszcze 100 euro, to jest koszt przyjęcia na oddział.
- Dobrze.
- Będzie pani chciała wrócić ze mną do poczekalni, tam poczekać?
- Tak.
- Dobrze, to pokwitowania pani nie daję w takim razie. 750 złotych pani płaci. Niech się pani ubierze i za chwilkę panią zabiorę.
Kolejne kobiety przebierają się i idą do pomieszczenia, gdzie czeka pielęgniarka.
- Chyba koszulkę mam za krótką. Dupę będzie mi widać. A co tam – śmieje się młoda blondynka, która przyjechała z chłopakiem. Gdy przechodzi do sali, gdzie czeka anestezjolog, widzę, że na koszulce ma napis: "New day, new chance" (nowy dzień, nowa szansa – tłum.red.)
Kobieta, która pobierała opłaty za zabieg, zabiera mnie do vana i tłumaczy, że pojedziemy do poczekalni, gdzie przebywają osoby towarzyszące pacjentkom.
- Pani mniej więcej się orientuje, o której będziemy wyjeżdżać? - pytam.
- Gdzieś koło 8:30. Czyli w miarę szybko, sprawnie.
- Dużo pań się rozmyśla?
- Wie pani co, ostatnio też była jedna pani, rozmyśliła się już w trakcie drogi, więc poniosła tylko koszty transportu w połowie. Z Katowic jechała i w Bielsku wysiadła.
W 13. tygodniu drożej
Pracownica klinki przyznaje, że do opieki i przewożenia kobiet z Polski zatrudnieni są Polacy. I zaczyna opowiadać o pacjentkach.
- Jest jedna pani, prawdopodobnie stwierdzony zespół Downa. 13. tydzień. Musi w związku z tym dopłacić ponad 200 euro, bo po 12. tygodniu jest drożej. Powiedziałam jej, że albo teraz tutaj 592 euro za wszystko zapłaci, albo za 2-3 tygodnie się okaże, że w Polsce jej nie pomogą i będzie musiała jechać do Holandii, gdzie koszt nawet z własnym transportem to 2 tysiące euro.
- To jest duża różnica.
- Bardzo dużo mamy telefonów, że panie mają 22. tydzień ciąży, a my rozkładamy ręce, bo nic nie możemy zrobić. U nas się do 12. tygodnia robi, lekarz jeszcze wykona to do 13, chociaż krwawienie jest większe. Później zabieg polega na czymś innym. Pani nie jedzie do prywatnej malutkiej kliniki, tylko do szpitala, gdzie zostaje na noc. Dostaje tabletki i ten płód trzeba urodzić.
- Dużo Polek do was przyjeżdża?
- Dużo. Czemu tu się dziwić, skoro w Polsce chcą je za to ścigać. Prokuratora nasyłają. A jeśli to dziecko chore się urodzi, to nie chcą dać na leczenie. Ludzie się zarzynają z chorym dzieckiem. Niektóre dzieci to rośliny są, ale muszą je trzymać.
W dniu, kiedy przyjeżdżam do kliniki, aborcji ma się poddać osiem kobiet. Kursy z Polski odbywają się zazwyczaj dwa razy w tygodniu: w poniedziałki i w środy lub piątki. To oznacza, że rocznie tylko w tej jednej klinice ciążę może usuwać ponad 800 Polek.
Po kilku minutach dojeżdżamy przed prywatny dom. Na pierwszym piętrze w pokoju z dużym telewizorem siedzą osoby towarzyszące pacjentkom kliniki. Na stole kawa i herbata, czekoladowe cukierki. Pracownicy kliniki włączyli film sci-fi "Prometeusz". Główna bohaterka Noomi Rapace na statku kosmicznym sama robi sobie aborcję po tym, jak dowiaduje się, że ma urodzić Obcego. - Ja pier…lę – reaguje na tę scenę partner kobiety, która kilkaset metrów stąd właśnie ma przeprowadzaną aborcję.
Scena z filmu, który oglądali bliscy kobiet, które zdecydowały się na aborcję:
Dzwoni telefon jednego z mężczyzn, który czeka na swoją partnerkę. - Jak to, kur...a, nie zrobili? - krzyczy do słuchawki.
- Co ty pier...sz? A kasę ci chociaż oddadzą? - dopytuje wściekły i wybiega na zewnątrz. Po kilku minutach wraca. Dzwoniła jego dziewczyna. Lekarz nie przeprowadził aborcji. Mężczyzna nie zdradził powodu. Powtarzał tylko w kółko: - Kur...a, nie zrobili tego. Nie zrobili. Dramat jakiś.
Gdy film się kończy, a herbaty zostają dopite, kierowcy zabierają nas dwoma vanami przed klinikę. Po dwóch godzinach od przyjazdu kolejne kobiety wychodzą tylnymi drzwiami. Wsiadają w milczeniu.
- I jak? – pyta mężczyzna towarzyszący jednej z nich.
- Dobrze, żyję - uśmiecha się kobieta.
Gdy przejeżdżaliśmy, było jeszcze ciemno. Dopiero teraz dobrze widać okolicę. Gdy odjeżdżamy, przed nami wyrasta owalny budynek kościoła katolickiego. Znajdują się w nim relikwie Jana Pawła II. Z drugiej strony, w dwukondygnacyjnym budynku jest m.in. klub nocny.
Klinika mieści się obok kościoła z relikwiami Jana Pawła II:
W drodze powrotnej wszyscy milczą. Większość wysiada w Czeskim Cieszynie. Gdy jesteśmy już na trasie do Krakowa, odzywa się Justyna.
– Zobacz, jakie mam fajne dzieciaki – mówi i wyjmuje telefon ze zdjęciami. Opowiada, co lubią, czym się bawią. – Pospałabym, ale jak wrócę to starsze przyjdzie z przedszkola. A mogłybyśmy na kawę pójść, zanim pojedziemy do domów – proponuje mi. Po chwili jednak odwołuje zaproszenie, bo źle się czuje.
Dojeżdżamy przed dworzec główny w Krakowie. – W jakiej miejscowości byliśmy? Bo wcześniej była mowa o Słowacji? – pytam kierowcę?
- Miasto? Zabreh.
Nie zgadzają się jednak nazwy ulic, które zapamiętałam. Mieliśmy jechać na Słowację. Zawieziono nas jednak do czeskiej Ostrawy. Ale nie mówię tego głośno i krótko żegnam się z kierowca oraz Justyną.
- No to zaczynamy weekend, miłego – mówi kierowca na do widzenia.
*imiona kobiet zostały zmienione