Błąd w sztuce
Zaczęło się od konfliktu na cmentarzu kościoła św. Jakuba. W trakcie katolickiej procesji z okazji uroczystości Matki Boskiej Szkaplerznej uczniowie kolegium jezuickiego oskarżyli protestantów przyglądających się uroczystości, iż czynią to bez należytego szacunku. Od słowa do słowa, od gestu do gestu... W wyniku zajść ulicznych straż miejska aresztowała jednego z uczniów kolegium jezuickiego. O ucznia upomnieli się jego koledzy i przełożeni. Do awantury włączył się plebs i...
Incydent z 16 lipca 1724 r. dał początek wydarzeniom, które zyskały międzynarodowy rozgłos i
przeszły do historii jako „Thorner Blutbad”
Tumult toruński zakończył surowy wyrok sądu królewskiego. – Ciągle – mówi prof. Stanisław Salmonowicz – _ w publikacjach, także krajowych, powracają nieścisłe informacje, że wykonano wyrok na 14 skazanych na śmierć w sprawie toruńskiej (choć wyrok wykonano na 10 skazanych) oraz że wszyscy skazani byli rajcami miejskimi. W rzeczywistości, wśród skazanych na śmierć było dwóch burmistrzów miasta, z których jeden, prezydent * Roesner,* został ścięty. Poza tym żaden rajca nie był skazany ani ścięty. 9 uczestników zajść, na których wykonano wyroki śmierci, wywodziło się bowiem z plebsu bądź drobnomieszczaństwa toruńskiego. By nie być gołosłownym przytoczę dwa przykłady błędnej faktografii. Otóż * M. Niedzielska* (Toruńskie cmentarze, Toruń 1992 r., s.18) pisze o 12 członkach Rady Miejskiej Toruńskiej, którzy zostali ścięci wraz z prezydentem Torunia Roesnerem. Nawet* J. Tazbir,* niekiedy za dawniejszymi autorami, nieściśle referował sprawę toruńską (por. tegoż, Tradycje tolerancji religijnej w Polsce,
Warszawa 1980 r., s.141, gdzie jak wielu dawniejszych autorów napisał, iż obok burmistrza Roesnera ścięto „dziewięciu rajców”)._ Ale chodzi nie tylko o błędy popełniane przy okazji relacjonowania faktów. Także o ich interpretację. Jak utrzymuje prof. Salmonowicz, zajścia toruńskie i surowy wyrok w tej sprawie sądu królewskiego, który okrzyknięto w Europie jako zbrodniczy i niesłychany, zostały, etapami, od 1. połowy XVIII aż po wiek XX zmitologizowane i, co gorsza, ani wnikliwe badania w tej mierze prowadzone pod koniec XIX w., ani badania po II wojnie światowej, sytuacji nie zmieniły: – _ Wielokrotnie sam, osobiście prostowałem dalekie od realiów stereotypy „tumultu toruńskiego”, które zagnieździły się solidnie nie tylko w publicystyce, pracach popularnonaukowych, ale i w różnych dziełach syntetycznych czy encyklopediach. Bezskutecznie. Stereotyp trzyma się dzielnie. Nie tylko w publikacjach niemieckich, angielskich, holenderskich, ale, o czym mówiłem wcześniej, w polskich._ Jak z powyższego wynika,
pracownicy naukowi, na równi z innymi śmiertelnikami, ulegają pokusie lenistwa. Prof. Salmonowicz kwituje to dosadniej: – _ Nieszczęściem naszych czasów jest to, że coraz więcej ludzi pisze, a coraz mniej czyta._ Prof. * Jacek Staszewski* , znawca epoki saskiej twierdzi, że miną jeszcze lata, zanim jego trzydziestoparoletni dorobek badawczy będzie uznany i wkomponuje się w społeczną świadomość. – _ Utarł się pogląd, że epoka saska to czasy totalnego upadku. Nieprawda. Przecież mimo utraty państwowości przetrwaliśmy jako naród. A przy okazji... Mało kto w Polsce zdaje sobie sprawę z tego, że_ * twórcami stereotypu „epoka saska – epoka upadku”*
_ są Prusacy. Historiografia pruska reprezentowała zresztą wysoki poziom i stąd zaufanie do ocen i cenzurek, jakimi szafowała. Celem jej zabiegów było udowodnienie, że to Prusy swoją historią, organizacją państwa, sposobem sprawowania władzy itd., zasłużyły na to, aby zjednoczyć Niemcy pod własną hegemonią. Nie Saksonia, która była najlepiej rozwiniętym, najlepiej rządzonym krajem niemieckim. Szukano i znaleziono odpowiedź na pytanie, jak to się stało, że nie Saksonia a Prusy dokonały dzieła zjednoczenia: stało się tak, ponieważ głupi władca Saksonii* August II* jako król Polski związał unią Saksonię z Polską. Wyliczono, ile ów związek Sasów kosztował, wyeksponowano fakty udowadniające fatalne skutki unii personalnej... Do powyższej tezy z pełnym zaufaniem odnieśli się, niestety, historycy polscy. Była ona zresztą wygodna. Odpowiadała duchowi dyskusji, jaka rozwinęła się u nas na początku 2. połowy XIX w. na temat przyczyn upadku państwa polskiego. Dlaczego upadło? Ponieważ Polska związała się z Saksonią,
z tym rozpustnikiem, wszetecznikiem i pijakiem Augustem II. Takie oceny serwował * Szujski* w „Dziejach Polski”. Co go do tego upoważniało? Na pewno nie znajomość źródeł, bo do nich nie dotarł. Trzeba jednak pamiętać o tym, że był to okres, kiedy w historiografii dominowało moralizatorstwo. A ponieważ faktów znano niewiele, nawarstwiały i utrwalały się poglądy przepisywane z jednego opracowania do drugiego, nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Do utrwalenia stereotypu przysłużył się też* Ignacy Kraszewski* ze swoim serialem historycznych powieści z czasów saskich._ Z epoką saską konkurować może w tym względzie średniowiecze. Historyk średniowiecza prof. * Roman Czaja* przypadki nierzetelności naukowej interpretuje tak: – _ Mamy tu do czynienia z dwoma zjawiskami. Jedno to rzeczywista niefrasobliwość, która polega na bezkrytycznym przyjmowaniu poglądów innych badaczy bądź dopasowywaniu wyników badań do oczekiwań społecznych. Drugie zjawisko to interpretacja faktów z punktu widzenia epoki, w
jakiej żyje historyk. W obszarze badań nad średniowieczem i Zakonem Krzyżackim można wskazać wiele przykładów ignorancji. Utarło się m.in., że Krzyżaków na ziemię chełmińską sprowadził * Konrad Mazowiecki* w roku 1226. Tymczasem pierwszy Krzyżak w otoczeniu Konrada Mazowieckiego pojawił się w 1228 r., a na ziemi chełmińskiej w 1231 r. Irytuje wymienianie wśród przyczyn upadku państwa zakonnego buntu poddanych spowodowanego uciskiem fiskalnym. To ewidentna nieprawda. Tak jak manipulacją jest również – mówi prof. Czaja – powiązanie Zakonu Krzyżackiego z niemieckim rewanżyzmem historycznym. Symbolem tego mitu było zdjęcie* Konrada Adenauera* w płaszczu krzyżackim. Tyle, że manipulatorzy opinią publiczną zapomnieli dodać, iż płaszcz i honorowe członkostwo Zakonu, Konrad Adenauer, wspólnie z ówczesnym kanclerzem Austrii, otrzymali w dowód uznania za pomoc w odzyskaniu po II wojnie światowej dóbr zakonnych. Równie absurdalny jest ciągle pokutujący pogląd, że chrzest w 966 r. przyjęliśmy od Czechów, aby bronić
się przed germanizacją. * Mieszka I* od granicy z Niemcami dzieliło 300 km i wątpliwe, aby odczuwał zagrożenie germanizacją. Ponadto nie mogliśmy „przyjąć” chrztu od Czechów, bo w tamtych czasach nie mieli nawet własnego biskupstwa. Cały czeski kościół podlegał pod biskupstwo niemieckie! Te błędy, na szczęście, nie występują już w podręcznikach akademickich. Szkopuł w tym, że studenci do egzaminów przygotowują się często z podręczników historii dla szkół średnich i podstawowych._ Utrwalaniu się stereotypów, błędów wynikających z braków warsztatowych i zwykłego niechlujstwa, a także plagiatom sprzyja * wolny rynek wydawniczy*
Archeolog prof. Wojciech Chudziak tłumaczy zwiększenie się liczby kiepskich publikacji łatwością druku. –_ Na szczęście ostało się kilka wiodących wydawnictw naukowych, w których publikowanie nobilituje. Ale prawdą jest również, że na rynku pojawia się coraz więcej firm, które drukują różne prace badawcze, mimo iż nie są do tego specjalnie przygotowane. Rezygnują z recenzji wydawniczych, skracają do maksimum czas wydania pozycji książkowej, ograniczają liczbę fachowego personelu, rezygnując niekiedy nawet z redaktorów. Jeżeli wymagane są recenzje, to preferuje się „laurki” pisane zazwyczaj przez osoby znane w środowisku z tolerancyjnego podejścia w tej materii... W tej grze nie chodzi tylko o to, aby tytuł sprzedać, ale również o to, aby książkę jak najszybciej i jak najtaniej wydać, zazwyczaj kosztem jej jakości. Bo pomijając wydawnictwo do tego powołane, naukowiec nieraz bierze sprawy w swoje ręce, sam przychodzi z pieniędzmi uzyskanymi od sponsorów – resortu nauki, firm prywatnych, samorządów._ Prof.
Roman Czaja padł ofiarą takich manipulacji. –_ Niech pani spojrzy na tę książkę... Konkluzja recenzji wydawniczej, którą napisałem, a którą wydawnictwo cytuje, jest pochlebna dla autora pracy. Sformułowałem ją pod warunkiem, że wydawnictwo wyegzekwuje poprawienie szeregu błędów (wymieniłem je na kilku stronach maszynopisu). I co? Autor nie uwzględnił uwag, publikacja ukazała się z moją rekomendacją. A ta książka to praca magisterska, która nigdy nie powinna oglądać światła dziennego. Ale do autora zgłosił się wydawca, zaoferował druk (modny temat, na który są pieniądze), skusił (kto oprze się wizji własnej publikacji na bibliotecznej półce). No i bubel naukowy z adnotacją „praca powstała pod kierunkiem prof. dr hab... itd.” poszedł w świat..._ W tym miejscu nie od rzeczy będzie pytanie: dlaczego autorzy różnych tekstów tak nisko cenią własne nazwisko i
świadomie produkują naukowe śmiecie?
Opierając się na doświadczeniach prof. Jacka Staszewskiego można odpowiedzieć tak: gwałtowny wzrost liczby uczelni wyższych i studentów w ostatnim 15-leciu spowodował ogromny popyt na ludzi ze stopniami i tytułami naukowymi. Stąd proporcjonalny wzrost ilości prac byle jakich, prac „robionych” na stopień i tytuł, prac, które wypełniają zaledwie minimum formalnych wymogów. – Tajemnicą poliszynela – mówi prof. Staszewski – jest szukanie tzw. łagodnych recenzentów doktoratów i habilitacji. Chodzi o to, aby przepchnąć dzieło przez Centralną Komisję Kwalifikacyjną. Podobnie jest z publikowaniem. Opiniuję wnioski o przyznanie dotacji wydawniczych. I jestem w dużym kłopocie. Bo każdemu wnioskowi towarzyszą entuzjastyczne recenzje. Nie mam podstaw im nie wierzyć. Jestem specjalistą od czasów saskich a opiniuję prace historyczne od starożytności po czasy współczesne. Muszę brać pod uwagę swoją ułomną wiedzę. Podobnie jest w archeologii. Prof. Wojciech Chudziak dostaje wiele prac do recenzowania: – _ Niektórzy uważają,
że zbyt krytycznie podchodzę do ocenianych prac. A od kilku starszych profesorów słyszę czasami radę: wie pan, tyle gorszych prac już przeszło... krzywdy nauce nie wyrządzimy... itp. Zrozumiałe jest, że za każdą pracą kryje się człowiek – z jego codziennymi życiowymi problemami, ale oceniamy jednak dzieło, a nie czy ktoś nam się podoba czy nie, czy ma problemy w życiu, czy też radzi sobie w nim doskonale. Mnie nie chodzi tutaj o odhumanizowanie procesu oceniania, ale o sprawiedliwą ocenę, zgodną nie tylko z moją wiedzą, ale i z moim sumieniem. Dlatego też po wielu przykrych doświadczeniach unikam pisania recenzji prac osób mi znajomych, żeby nie poddawać się presji czynników pozanaukowych, które przecież istnieją. Choć o to trudno, bo środowisko archeologów, zwłaszcza zajmujących się określoną specjalnością badawczą jest wciąż nieliczne i zawsze trafi się jeśli nie na pracę kolegę, to dzieło jego ucznia._ Nie wiem, jak długo prof. Chudziakowi uda się unikać znajomych i czy jest to skuteczne lekarstwo na
chorobę recenzentów. Coś jednak z tym fantem trzeba zrobić. Bo jak twierdzi sam zainteresowany „odpuszczanie bubli” to jest cios, który naukowcy zadają sami sobie.
Janina Słomińska