Biseksualny imigrant, ćpun, geniusz. Freddie Mercury odstawał od normy jak nikt© East News | BOURASSEAU

Biseksualny imigrant, ćpun, geniusz. Freddie Mercury odstawał od normy jak nikt

Artur Zaborski
2 listopada 2018

Gdyby nie był geniuszem, mógłby źle skończyć - tak daleko odstawał od tego, co ludzie uznają za "normę". Światu, który nie chciał go zaakceptować, Freddie Mercury wypowiedział wojnę. Mówił, że zamierza ją wygrać. W środku nie wierzył, że zwycięstwo jest możliwe.

Ten nieśmiały chłopak z gitarą, który wychodził na scenę, otwierał usta i po chwili miał całe Wembley u swoich stóp, do końca życia nie przestał czuć się wykluczony.

SOMEBODY TO LOVE

W rozdarciu trwał całe życie, które spędził w dwóch światach. Pierwszy tworzył ze słów, które otoczenie spijało mu z ust. Mówił o radościach i sukcesach, o planach i ambicjach, o realizacjach i marzeniach. Opowiadał, co czuje, w jaki sposób działa, jak spędza dnie i noce. Sprawiał wrażenie ekshibicjonisty, jakby w środku nic już nie zostało do odkrycia. Mówił i czarował. Kreował swoje życie na zrealizowane i udane. Nie było w nim problemów nie do rozwiązania. W przyszłość patrzył z optymizmem, przeszłość malował jedynie w różowych barwach.

Przynajmniej przed otoczeniem, bo rozmów z dziennikarzami nie lubił. Bał się, że mogą dokopać się głębiej i zobaczyć skrywane tam niepowodzenia, lęki, frustracje, załamania i dołki. Nie zdradzał się z nich chętnie, dostęp do nich miało jedynie najbliższe otoczenie, które często gubiło się w tym, kim jest prawdziwy Freddie - marzycielem idącym przez życie jak lodołamacz czy też zamkniętym, zahukanym, zakompleksionym, nieśmiałym chłopcem, który chował się głęboko w nim.

To ten drugi dominował nim, gdy mieszkał z Rogerem Taylorem, wtedy wziętym perkusistą grupy Smile, w której działał z Brianem Mayem. Chociaż panowie byli ze sobą blisko, żaden nie wiedział o czterooktawowym głosie Mercury’ego, który nie czuł się godzien występowania u ich boku. Udzielał się w zespole Ibex, którego nazwę szybko przemianowano na Wreckage, ale publiczność nie kupowała go. Za bardzo się odróżniał od innych wokalistów - biegał po scenie, wkładał mikrofon do ust i wydawał dziwne dźwięki. Dla wychowanych na statycznych koncertach Brytyjczyków to było zbyt wiele.

Kiedy ze Smile odszedł Tim Staffell, a Mercury go zastąpił, May i Taylor też nie byli do niego przekonani - pierwszy uznawał go za lepszego showmana niż wokalistę, a drugiego drażniło jego vibrato. Mercury starał się pokazać, że opinie kolegów nie robią na nim wrażenia, ale w rzeczywistości bardzo nad nimi ubolewał. Czuł, że nie poradzi sobie z ciężarem nowej roli. Najbardziej przerażało go granie na pianinie, z którym radził sobie gorzej niż z innymi instrumentami. Był przekonany, że to właśnie na nim zdradzi się z niedostatecznego talentu. Nikomu jednak o tym nie powiedział.

BORN TO BE A KING, PRINCE OF THE UNIVERSE

Urodzony na Zanzibarze, a wychowany w Indiach, pochodzący z etnicznej grupy Parsów obywatel Imperium Brytyjskiego Farrokh Bulsara, znany lepiej jako gwiazda rocka Freddie Mercury, do końca życia nie dopuszczał świata zewnętrznego do swojej prywatności. Oświadczenie, że zmaga się z AIDS wypuścił na dzień przed śmiercią, która nastąpiła 24 listopada 1991.

Dla wielu zdarzenie to stało się symbolem: kiedy Mercury odpuścił, pogodził się z tym, że obcy mogą wtargnąć z butami w to, co skrywa w środku, mógł już tylko odejść. Ale nawet po śmierci utarł wszystkim nosa. Pogrzeb, który odbył się zgodnie z zasadami wyznawanego przez niego zaratusztrianizmu trzy dni po śmierci, trwał 25 minut i znaleźli się na nim wyłącznie najbliżsi ludzie z otoczenia artysty, wliczając członków Queenu i rodzinę. Po ceremonii rozsypano prochy wokalisty, ale opinia publiczna nigdy nie dowiedziała się gdzie.

To wydarzenie stanowi doskonałe podsumowanie życia Freddiego Mercury’ego, które rozbuchaniem przypominało operowy spektakl, ale jego najważniejsze momenty działy się za kulisami, gdzie mało kto dotarł. Choć wielu przekonywało, że wokalistę można zrozumieć jedynie dzięki tekstom jego piosenek, zwłaszcza one nastarczały problemów. Mercury nie chciał rozmawiać o interpretacji. Pozostawiał ją słuchaczom, dzięki czemu każdy miał takiego Mercury’ego, jakiego chciał. Jedni widzieli w nim idącego jak burza karierowicza, inni rewolucjonistę muzyki, jeszcze inni wrażliwego i delikatnego kociaka w tygrysiej skórze. A jemu właśnie o to chodziło.

HEY, MR. DJ, PUT THE RECORD ON

Kwintesencją tych sprzeczności stała się "Bohemian Rhapsody", do dziś uznawana za jedną z najgenialniejszych piosenek w historii muzyki popularnej. Na efekt końcowy złożyły się liczne batalie, które Mercury przeszedł z kolegami z zespołu, wytwórnią, jak i szefami studia nagraniowego. Majstersztyk powstawał w bólach, bo trzeba było nagrywać partie wokalne i instrumentalne kilkukrotnie na tej samej taśmie. Utwór jest tak skomplikowany, że nie da się go zagrać ciągiem, dlatego na koncertach wykonywany był z pominięciem pewnych partii albo w towarzystwie innych artystów.

Z punktu widzenia marketingu "Bohemian Rhapsody" nie miało sensu powstać. Ponad pięciominutowy utwór miał niewielki potencjał radiowy. Metaforyczny tekst przysparzał słuchaczom problemów z identyfikacją, a nietypowa forma stojąca na przecięciu popu, opery i heavy metalu budziła obawy o reakcje odbiorców. Jednak jeśli Mercury’ego przekonywano, że coś jest złe, bo jest inne, wtedy artysta upierał się się jeszcze bardziej i roztaczał nad projektem płaszcz opieki.

Z sytuacji wybrnął sprytem - znajomemu DJ-owi radiowemu Kenny'emu Everettowi (później jednemu ze swoich najlepszych przyjaciół, z którym razem szlajali się po klubach i wciągali koks) dał nieopublikowany jeszcze singiel z kawałkiem, prosząc, by nie grał go na antenie. Liczył naturalnie, że stanie się inaczej. Kolega nie zawiódł, bo już nazajutrz fragmenty poszły w eter. W ciągu zaledwie kilku dni stacja wyemitowała utwór na antenie w całości 14 razy w ciągu doby.

NOC W OPERZE. TO MÓGŁ BYĆ KONIEC

We wspomnieniach ludzi z jego otoczenia moment wydawania w 1975 płyty "A Night at the Opera", czwartej w karierze Queen, na której znalazła się "Bohemian Rhapsody”, mówi się o położeniu wszystkiego na szalę. Jeśli płyta nie powtórzyłaby sukcesu wydanej rok wcześniej "Sheer Heart Attack", zespół najprawdopodobniej zakończyłby działalność. Napięcia pomiędzy frontmanem a wszystkimi innymi współpracownikami ogniskowały się, nadając Mercury’emu obraz człowieka nieustępliwego, upartego, a nawet autorytarnego.

W rzeczywistości ten pewny siebie mężczyzna w środku bał się coraz bardziej, że to, co budowała grupa, rozpadnie się przez niesubordynowaną jednostkę.

Sukces płyty pozwolił mu jednak uwierzyć, że może żyć na własnych zasadach. Choć nadal otaczał się grubym murem przed wścibskimi, w nielicznych wywiadach coraz częściej powtarzał, że jest biseksualny. Niekiedy deklarował się publicznie jako gej, co dla Brytyjczyków, którzy przestali penalizować stosunki homoseksualne w 1967 roku, wciąż było dużym szokiem.

Mercury’ego nie dało się jednak nie szanować, bo poza przebojami wnosił do świata muzyki także nietypowy egalitaryzm i patriotyzm wobec Wielkiej Brytanii, do której przyjechał z rodziną z Zanzibaru w 1964 roku, kiedy wybuchła tam rewolucja. Własną wersją hymnu państwowego kończył większość koncertów (z wyłączeniem tych w Irlandii, gdzie nie chciał się narażać słuchaczom), czym walczył z podziałem na imigrantów i autochtonów.

Oburzał się, kiedy mówiono o nim "lider zespołu". Określał siebie mianem frontmana, wielokrotnie podkreślał, że w Queen wszyscy są równi, a decyzje podejmuje się kolegialnie. Nie przypisywał osiągnięć jedynie sobie. Miał świadomość, że otacza się indywidualistami, którzy źle znieśliby rywalizację o tytuł ojca sukcesu, ale egalitarne podejście nie było przejawem cynizmu, a przekonań. Trzymał się zarówno z elitą, jak i z marginesem. Przyjaźnił się z księżną Dianą, którą przedstawiał męskim prostytutkom i drag queen.

Do legendy przeszło jego wyjście z przebraną za mężczyznę królową ludzkich serc do klubu gejowskiego, gdzie jednak nie zwracano na nią uwagi, bo odciągali ją Mercury i jego popularna kompania. Walczył też z podziałami ze względu na płeć. Kolegom z zespołu i bliskim współpracownikom nadawał żeńskie pseudonimy. Na Briana Maya mówił Maggie, na Rogera Taylora – Betty na cześć Elizabeth Taylor, którą ubóstwiał, a na osobistego asystenta Petera Freestone’a - Phoebe. Siebie określał mianem Melina ze względu na Melinę Mercouri, wielką grecką diwę.

NIEBO DLA WSZYSTKICH?

Dziś na tę egalitarność patrzy się jako na kolejny sposób walki o akceptację. Kiedy Mercury krzyczał, że wszyscy jesteśmy równi, tak naprawdę domagał się, by to na niego tak patrzono. Bo choć wspiął się na szczyt popularności, wciąż obawiał się dyskwalifikacji społeczno-towarzyskiej. Chociaż był urodziwym, wysportowanym mężczyzną, którego baletowe stroje od Zandry Rhodes robiły furorę, miał kompleks zębów. Nigdy nie zoperował sobie tyłozgryzu, bo bał się, że może to wpłynąć na głos. Chociaż był otoczony przez tłumy ludzi deklarujących gotowość wskoczenia za nim w ogień, za przyjaciela uważał jedynie niegdysiejszą wieloletnią dziewczynę Mary Austin.

To właśnie Mary, a nie liczni kochankowie Freddiego, jest w posiadaniu tajemnicy, gdzie zostały rozsypane po śmierci jego prochy. Skąd taki pochówek? W czasach, gdy chorzy na AIDS byli jeszcze społecznie napiętnowani, a świat nie znał jeszcze dokładnie charakteru tej choroby, Mercury obawiał się, że jego grób zostanie zbezczeszczony. Mary Austin nie zdradziła tajemnicy nawet przed podstarzałymi rodzicami wokalisty.

Freddie zapisał Austin 50 proc. swojego majątku, a matce i siostrze - po 25 proc. Na rozwój badań na AIDS nie zostawił nic, co mają mu za złe niektóre organizacje walczące o prawa LGBT+. Pozostali - w tym członkowie Queen - dostali znacznie mniej.

Mary doskonale wiedziała, ze Freddie najbardziej czas lubił spędzać na przeglądaniu znaczków, które kolekcjonował. Po jego śmierci brytyjska Poczta Królewska wypuściła nawet milenijną serię z jego udziałem, co wywołało skandal, bo w tle widać było sylwetkę Rogera Taylora, a na znaczkach mogą znajdować się jedynie osoby nieżyjące. Najczęściej w filatelistę zamieniał się w domu Garden Lodge, w którym mieszkał w towarzystwie ukochanych kotów (tak jak one uważał się za samotnika idącego własnymi ścieżkami) i partnera Jima Huttona, z którym był aż do śmierci. Inwestował w ów dom ogromne pieniądze - nakładów wymagało zwłaszcza oczko z karpiami koi, które chciał odtworzyć po tym, jak zafascynował się Japonią - ale rzadko spędzał w nim czas. Jako domatora mało kto zdążył go poznać.

MR. BAD GUY

Zapisał się raczej w pamięci jako człowiek realizujący swój nieustający pociąg do ludzi, przed którymi musiał legitymizować się ze swojej rozrywkowości. Zawsze krzykliwie ubrany, robił wokół siebie zamieszanie. Rzadko narzekał. Starał się raczej pokazać, że jest chodzącą endorfiną. Pomagały mu w tym używki.

Wydawał krocie na narkotyki i szampana, które dawały mu akces do świata permanentnej radości. Mercury wierzył, że mają one, podobnie zresztą jak muzyka, moc sprawczą zabijania nienawiści i nietolerancji. Kiedy grały w żyłach, nie było mowy o wzajemnej niechęci. Łatwiej było się zbliżyć, mimo odmienności.

Dobrze, że Mercury nie doczekał 60. urodzin. Miały być świętowane na Zanzibarze. Tak się jednak nie stało, ponieważ jedna z muzułmańskich organizacji wyraziła sprzeciw wobec celebrowania wyznającego wiarę w inną religię niż islam homoseksualisty. Jak to leciało? This Could Be Heaven For Everyone? Freddie Mercury chyba w żadnej z istniejących na świeciei religii nie zakwalifikowałby się jako kandydat do nieba. Tyle, że żadne niebo nie było mu potrzebne do szczęścia.

*Artur Zaborski. *Dziennikarz i krytyk filmowy. Stały współpracownik „Zwierciadła”, „Wprost”, "Przeglądu”, "Pani” i Wirtualnej Polski nominowany w 2017 roku do nagrody PISF w kategorii krytyka filmowa. Miłośnik kultury Iranu. Wykładowca Warszawskiej Szkoły Filmowej.