Biedni ci faceci
Badania genetyczne dowodzą, że mężczyźni musieli ostro walczyć o prawo do reprodukcji. Zostało im to do dziś.
14.05.2008 | aktual.: 14.05.2008 09:57
Natura miesza nam w genach. Tak zaprojektowała proces reprodukcji, że trudno dociec, który z genów pochodzi od matki, a który od ojca, o dziadkach już nie wspominając. Dla wygody genealogów pozostawiła w naszych komórkach małe wysepki stabilizacji, które z pokolenia na pokolenie przenoszone są bez zmian – chyba że się czasem gdzieś zmutują. Po matce wszyscy dziedziczymy gromadkę genów mitochondrialnych (mtDNA) – tych samych, które przekazała jej babcia, mężczyźni zaś swą męskość, czyli gen SRY (od Sex-determining Region Y), otrzymują w spadku po ojcu wraz ze sporym kawałkiem chromosomu, który, jak powiadają genetycy, nie koniuguje, a zatem zachowuje swą niezmienną sekwencję. Jaką korzyść mają z tego genealodzy? Ogromną. W tych dwóch rodzajach DNA (mtDNA i chromosomie Y) dzięki temu, że pozostają one zasadniczo niezmienione przez tysiące lat, zapisana jest historia ludzkich rodów. Co pewien czas, powiedzmy raz na parę tysięcy lat, któraś z cząsteczek DNA ulega biologicznie obojętnej chemicznej zmianie, która
przekazywana jest następnym pokoleniom. Taka mutacja jest jak gdyby początkiem nowego genetycznego rodu. Analizując wszystkie mutacje nagromadzone w naszym mtDNA bądź chromosomie Y, możemy odtworzyć nasze drzewo genealogiczne sięgające korzeniami dziesiątki tysięcy lat wstecz.
Podejmując wędrówkę w przeszłość dostrzec możemy, że liczba naszych przodków ze statystycznie zrozumiałych przyczyn będzie stopniowo maleć. Idąc do końca naszej linii rodowej odnajdziemy wreszcie Adama i Ewę, biblijną parę prarodziców ludzkości. Nie jest to jednak aż tak proste, jak mogłoby się wydawać. Po pierwsze, kiedy w 1987 r. Allan Wilson i jego koledzy z Berkeley ogłosili z wielkimi fanfarami odnalezienie mitochondrialnej Ewy, okazało się, że żyła ona na wschodnioafrykańskiej sawannie jakieś 140 tys. lat temu. Czy była zatem jedyną żyjącą wówczas kobietą? Bynajmniej. Było ich zapewne setki lub tysiące, lecz we wszystkich rodach zapoczątkowanych przez pozostałe z czasem linia żeńska wymarła i ich chromosomalne DNA zostało wyeliminowane z genetycznej puli ludzkości. Po drugie, kiedy potem naukowcy zidentyfikowali chromosomalnego Adama, był od Ewy o jakieś 80 tys. lat młodszy. Wiadomo, że kobiety żyją dłużej, ale żeby aż o tyle?
Ta ogromna różnica wieku pary naszych afrykańskich prarodziców była dla uczonych zagadką. Nie potrafili jej rozwiązać przez lata. Może chromosomy Y szybciej mutują? Może. Ale wyjaśnienie młodego wieku Adama okazało się inne, znacznie prostsze, choć może trochę politycznie niepoprawne. Z hipotezą, że w przeszłości liczba mężczyzn, którzy się rozmnożyli, była znacząco mniejsza od odpowiedniej efektywnej populacji damskiej, wystąpił w 2002 r. Guido Barbujani, profesor genetyki na uniwersytecie w Ferrarze. Mniejsza efektywna populacja oznacza, że nasi przodkowie uprawiali masowo poligamię. Jak masowo? Na to pytanie starał się odpowiedzieć dwa lata później znany amerykański genetyczny genealog Michael Hammer z University of Arizona w Tucson. Według jego obliczeń, wypadałoby średnio po dwie żony na każdego mężczyznę – począwszy od chromosomalnego Adama. Uczeni doszli więc do pozornie paradoksalnego wniosku, że liczba kobiet wśród naszych przodków przekracza mniej więcej dwukrotnie liczbę mężczyzn.
Wiadomość ta musiała wywrzeć spore wrażenie na profesorze psychologii społecznej z Florida State University Royu Baumeisterze. Kiedy bowiem otrzymał on zaszczytną propozycję wygłoszenia wykładu na dorocznym zjeździe Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego w sierpniu 2007 r. w San Francisco, jako główny motyw swego wystąpienia wybrał właśnie informację o wynikach badań Barbujaniego i Hammera. Ich wnioski nazwał najbardziej niedocenionym faktem psychologicznym. Implikacje tego faktu są rzeczywiście daleko idące. Z biologicznego punktu widzenia, jeśli przychodzimy na świat z jakimś oczywistym celem, to może nim być jedynie zapewnienie nieśmiertelności naszym genom. I cóż się okazuje? Kobietom spełnienie tego biologicznego posłannictwa przychodzi dwa razy łatwiej niż mężczyznom. Około 80 proc. z nich pozostawia po sobie potomstwo. Historyczne osiągnięcia mężczyzn są w porównaniu z tym raczej żałosne – na przestrzeni całej historii naszego gatunku udało się rozmnożyć jedynie około 40 proc. spośród nich. Na
ten statystyczny fakt spojrzeć też można z innej strony. Większość mężczyzn umierała bezpotomnie, lecz ci, którzy przekazali swe geny następnemu pokoleniu, mieli przeciętnie dwukrotnie więcej dzieci niż statystyczna kobieta.
Czy 60 proc. mężczyzn po prostu nie jest zainteresowanych seksem? Już pobieżna obserwacja zachowań osobników naszego gatunku świadczy o czymś przeciwnym. Mężczyźni mają z reguły silniejszy (a przynajmniej wyraźniej manifestowany) pociąg seksualny, lecz o sukces reprodukcyjny muszą walczyć. I dlatego biologiczny fakt rozrodczej asymetrii płci ma głębokie implikacje psychologiczne.
Męskie życie to loteria, a raczej ciągła walka. Ci, którzy wygrywają, nagradzani są sowicie – w pieniądzach, władzy i dzieciach. Przegrywający odchodzą często z niczym. Patrząc na szczyty ludzkiej hierarchii politycznej, ekonomicznej czy umysłowej – na władców, prezydentów, premierów, dyrektorów wielkich firm czy laureatów Nagrody Nobla – widzimy głównie mężczyzn. Dla feministek jest to dowodem dyskryminacji, ponieważ przeciętnie kobiety są równie uzdolnione. Zapominają jednak, że mężczyźni stanowią także znaczną większość na dnie społecznej drabiny. W amerykańskich zakładach karnych stanowią oni 93 proc. więźniów; taka sama jest proporcja mężczyzn wśród ludzi, którzy giną na skutek wypadków przy pracy. Społeczeństwo powierza im nie tylko najwyżej nagradzane stanowiska, lecz także najbardziej ryzykowne.
Kobiety mniej ryzykują, bo nie muszą. To mężczyźni w przeszłości zbierali się, aby budować okręty i płynąć w nieznane z nadzieją odkrycia nowych lądów. Kobiety nie podejmowały podobnych szaleństw, bo mogło im się przytrafić coś niedobrego i nie pozostawiłyby po sobie potomstwa. A mężczyźni? No cóż, jeśli połowa z nich już nigdy z takiej wyprawy nie powróci, nie będzie to miało istotnego wpływu na liczebność następnego pokolenia ludzkości. Inni z ochotą ich zastąpią.
Kobiety są rozsądniejsze, ostrożniejsze, milsze w obejściu i równie zdolne i pracowite jak mężczyźni. Przesada, szaleńcza konkurencja czy ryzykowne przedsięwzięcia po prostu nie leżą w ich biologicznym interesie, bo w przeciwieństwie do mężczyzn, którzy muszą wywalczyć sobie prawo do reprodukcji, one mogą po prostu spokojnie czekać i najprawdopodobniej jakiś nosiciel chromosomu Y pojawi się, by zapewnić ich genom przyszłość.
Nie są to fakty, z którymi radykalne feministki łatwo się godzą. Ba, nie zgadza się nawet spora część psychologów i socjologów. Przekonał się o tym niedawno Larry Summers, dziś już były prezydent Uniwersytetu Harvarda. Trzy lata temu, w czasie konferencji naukowej, był on na tyle nieostrożny, by publicznie zasugerować, że nieproporcjonalnie niska reprezentacja kobiet wśród profesorów fizyki i matematyki na kierowanej przez niego uczelni, może – między innymi, choć nie na pewno – mieć coś wspólnego z wrodzonymi specyficznymi zdolnościami. Pomimo że Summers po trzykroć się pokajał, a nawet obiecał specjalne stypendia dla kobiet naukowców pragnących zaszczycić Harvard swą obecnością, musiał podać się do dymisji.
Krzysztof Szymborski