"Białoruś prowadzi z Polską wojnę"
Ostatnich wydarzeń w stosunkach polsko-białoruskich nie można nazwać inaczej niż wojną informacyjną - pisze w najnowszym numerze białoruski niezależny tygodnik "Biegłazieta". Gazeta tłumaczy wszczęcie tej "wojny" zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi na Białorusi.
28.02.2012 | aktual.: 28.02.2012 12:55
- Serialu o dziadku Tałaszu, mrożącego krew w żyłach horroru "Lekcje polskiego" na pierwszym kanale telewizji białoruskiej i ostatniego incydentu z niewpuszczeniem do kraju polskich parlamentarzystów nie można nazwać inaczej niż wojną informacyjną - pisze w "Biełgaziecie" publicysta Wiktar Martynowicz.
Polska to samo zło
Serial o partyzancie Wasylu Tałaszu, zrealizowany na podstawie powieści klasyka literatury białoruskiej Jakuba Kołasa, opowiada o walce z oddziałami polskimi podczas wojny polsko-bolszewickiej. W wyemitowanych w pierwszej połowie lutego "Lekcjach polskiego" zarzucono zaś Polsce finansowanie protestów powyborczych na Białorusi w grudniu 2010 r. oraz tolerowanie praktyk korupcyjnych przy wydawaniu polskich wiz.
Martynowicz przypomina, że na wrzesień br. zaplanowano wybory do Izby Reprezentantów, niższej izby białoruskiego parlamentu. - A przed wyborami jest nam przecież niezbędny wróg - i tak było zawsze - czytamy.
Publicysta zauważa, że w tej kwestii nie ma różnicy między Białorusią i Rosją, gdzie obecnie w czarnych barwach maluje się Ukrainę. - Polska zajmuje dziś w białoruskim eterze dokładnie takie samo miejsce, jak Ukraina w rosyjskim. Można powiedzieć, że szukanie wroga na zachodzie to wspólna strategia polityki zagranicznej we Wspólnej Przestrzeni Gospodarczej (Białoruś tworzy ją od stycznia z Rosją i Kazachstanem) - pisze publicysta.
Według niego antypolska kampania w mediach białoruskich ma też bardzo praktyczną przyczynę: wzrost liczby wydawanych Białorusinom krótkoterminowych wiz Schengen, zwanych na Białorusi wizami na zakupy. W 2011 roku wydano Białorusinom 300 tys. polskich wiz - o 50% więcej niż rok wcześniej.
Propaganda i tak nie działa
- Być może to właśnie tych shop-wiz, wydawanych w ścisłej zgodzie z porozumieniem Schengen, białoruska strona boi się bardziej niż tego, o czym była mowa w filmie "Lekcje polskiego" - sugeruje publicysta. Wskazuje, że w sytuacji, gdy coraz więcej obywateli jeździ za zachodnią granicę, "nie można mówić o jakiejkolwiek skuteczności propagandy".
Martynowicz obrazowo porównuje pierwszy wyjazd wykarmionego białoruską propagandą obywatela, spodziewającego się zastać za zachodnią granicą "spaloną ziemię", do spotkania z gwiazdami. - Oczy się otwierają i ludzie wpadają w euforię jak przy pierwszym wyjeździe za żelazną kurtynę pod koniec lat 80. - czytamy.
Autor podaje przykład młodej dziewczyny, która przywiozła z Polski litrową butelkę jogurtu, bardzo zaskoczona jej ceną, wynoszącą na wyprzedaży równowartość dolara. Tej dziewczyny - pisze publicysta - film "Lekcje polskiego" nie jest w stanie przestraszyć.
- Jedynymi ludźmi, jakich może przekonać film "Lekcje polskiego", są ci, którzy jeszcze nie byli w Europie. Ci, którzy nadal boją się wyściubić tam nos. Ale takich jest z każdym dniem coraz mniej - konkluduje Martynowicz.