Bez hamulcowych, czyli miejmy to za sobą?
Oprócz Unii Pracy żaden z klubów parlamentarnych nie zapowiedział stanowczego sprzeciwu wobec LPR-owskiego projektu powszechnego ujawnienia akt SB. To znak czasu. Ta propozycja może przeorać Polskę. Przy czym mniej chodzi o tak zwaną klasę polityczną, a bardziej o inne segmenty establishmentu.
28.01.2005 | aktual.: 28.01.2005 15:41
Wyobraźmy sobie, że nawet nie dziesięć lat, nie dwa lata, ale rok temu ktoś by wyprorokował, iż licząca się siła polityczna zapowie złożenie projektu ustawy o powszechnym ujawnieniu nazwisk wszystkich pracowników i współpracowników peerelowskich służb specjalnych. I że niemal wszystkie ugrupowania sejmowe pomysł ten albo poprą, albo przynajmniej z góry go nie zdyskwalifikują. Gdyby tak się stało, to najłagodniejszym określeniem, z jakim spotkałby się ów prorok, byłoby zapewne słowo “fantasta”.
A jednak taki ktoś się znalazł. I, co uderzające, ugrupowania postkomunistyczne nie oprotestowały tego pomysłu. “Przy całym naszym braku entuzjazmu dla tego projektu nie wystąpimy w charakterze hamulcowego” – te słowa Tomasza Nałęcza wydają się dobrze oddawać nastawienie nie tylko Socjaldemokracji, ale i Sojuszu Lewicy Demokratycznej.
To nie ja!
Dlaczego tak się dzieje? Narzuca się tu, rzecz jasna, stara metafora Leszka Millera o karpiach, które chcą przyspieszyć termin Bożego Narodzenia (to niby politycy solidarnościowi), czemu z rozbawieniem przyglądają się ci rzekomo niezainteresowani sprawą, czyli byli PZPR-owcy, których problem agentury ma nie dotyczyć. Wydarzenia ostatnich lat, z lustracją Józefa Oleksego na czele, udowodniły jednak fałsz tej metafory. Dodajmy, że udowodniły tym, którym jeszcze trzeba było udowadniać, bo każdy, kto w miarę wnikliwie obserwował przez lata polską scenę publiczną, widział, że słowom postpezetpeerowców o ich obojętności na kwestie lustracyjne zadawały kłam ich czyny, to znaczy najpierw konsekwentne występowali oni przeciwko lustracji, a potem równie konsekwentnie próbowali wpływać na jej bieg i łagodzić jej ostrze.
Powodów braku zdecydowanego sprzeciwu ze strony postkomunistów trzeba więc szukać gdzie indziej. Chyba tam, gdzie leżą przyczyny, dla których niemal cała klasa polityczna – zgrzytając zębami z bezsilnej furii, ale robiąc dobrą minę do złej gry – nie protestuje przeciw kolejnym skierowanym pod jej adresem kampaniom tabloidów. Co więcej, aktywnie w nich uczestniczy, na wyprzódki wyzbywając się kolejnych trzynastych pensji, punktów za przeloty lotnicze i innych przywilejów. A co jeszcze więcej, sama wymyśla dla siebie następne mniej lub bardziej sensowne i mniej lub bardziej poniżające ograniczenia.
Po prostu taki się wytworzył klimat. Opinia publiczna jest do tego stopnia nastawiona agresywnie wobec polityków, że instynkt samozachowawczy każe im się temu klimatowi poddawać, w nadziei – w wielu przypadkach złudnej – przedstawienia się w ten sposób jako “ten lepszy” i zapracowania na własne ocalenie.
To samo zjawisko, jak się wydaje, zadecydowało o reakcjach klubów poselskich na propozycję LPR. Wobec takiego nastawienia opinii i pod lawiną lustracyjnych skandali żadne ugrupowanie nie chce odegrać roli hamulcowego, w obawie, że opinia uzna, iż przyczyną tego jest agenturalne uwikłanie danej partii.
Pozytywny fatalizm
Inna przyczyna – znacznie mniej ważna, ale odgrywająca pewną rolę – to rosnąca świadomość tego, że ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej zawiera wiele błędów – przyznają to sami pracownicy IPN. Które przy jej nowelizacji – koniecznej w wypadku przyjęcia LPR-owskiego wniosku – można by poprawić.
Chodzi tu przede wszystkim o zapewnienie wszystkim oskarżonym o agenturalność na podstawie resortowych papierów – a nie tylko, jak jest obecnie, zajmującym stanowiska podlegające lustracji – prawa do obrony swojego dobrego imienia przed sądem. Jest ewidentne, że ustawodawca nie przewidział ani liczby przypadków prawdziwego czy rzekomego pomówienia dawnych działaczy opozycji, niesprawujących obecnie funkcji podlegających lustracji, ani skali wzbudzanych przez te przypadki emocji.
Jeśli chodzi o środowiska obecnej opozycji, to istnieje też inna przyczyna, dla której popierają one – nawet jeśli nie zawsze z entuzjazmem – ideę Ligi. Otóż mają one świadomość tego, że najpóźniej za rok obejmą rządy. Zarazem pamiętają dobrze okres władztwa AWS i kolejne parkosyzmy lustracyjne (z procesami Buzka i Tomaszewskiego na czele), które skutecznie przyłożyły się do wykreowania wrażenia panującego w państwie chaosu, a w ślad za tym do depopularyzacji obozu rządzącego. Owocuje to przekonaniem, że ewentualne agenturalne skandale warto przejść jeszcze jako opozycja, by potem żadne ubeckie papiery nie zagroziły nowemu gabinetowi.
Jest to, dodajmy, pogląd nad wyraz słuszny. Wprawdzie obecnie liderzy Platformy Obywatelskiej i Prawa i Sprawiedliwości swym postępowaniem konsekwentnie zaprzeczają stereotypowi skłóconej prawicy, ale dwu- lub trzyczłonowa koalicja rządząca (PO i PiS z ewentualnie LPR) będzie tak skomplikowana i trudna, a jej rozbicie tak pożądane przez tyle potężnych ośrodków politycznych, że zdecydowanie warto już teraz zmniejszyć liczbę potencjalnych konfliktów. A sprawy lustracyjne niewątpliwie mogłyby się stać jednym z ich źródeł.
Wreszcie, swoją rolę odgrywa coś, co nazwałbym pozytywnym fatalizmem. To znaczy ugruntowujące się w środowiskach politycznych po wszystkich stronach barykad przekonanie, że lustracyjnej fali nie można opanować, a więc lepiej przez nią przejść, by “mieć to za sobą”.
Nie tylko politycy
Jakie będą polityczne efekty ewentualnego powszechnego ujawnienia akt? Pozornie logiczna byłaby odpowiedź, że niewielkie, zważywszy, iż proces urzędowej lustracji trwa w Polsce już szósty rok, i, jak dotąd, nie przyniósł trzęsienia ziemi ani zdecydowanych zmian na scenie publicznej.
Wprawdzie okazało się, że badanie własnych akt przez dawnych inwigilowanych może przynieść nieoczekiwane rezultaty i zwiększyć skuteczność lustracji również wśród klasy politycznej. Bo choć większość dawnych opozycjonistów nie została politykami, to teraz, jeśli częściej zaczną badać własne materiały, może to przynieść rezultaty odnoszące się również i do polityków. Nie sądzę jednak, aby doprowadziło to do jakichś olśniewających efektów. Głównie dlatego, że akta związane z politykami badał fachowo urząd rzecznika interesu publicznego i “prywatna lustracja” może tu, jak przypuszczam, odegrać jedynie rolę pożytecznego uzupełnienia.
Można też sądzić, że kiedy w MSW palono teczki, to głównie przetrzebiono materiały właśnie dotyczące uważanej wtedy za najważniejszą agentury w środowisku ówczesnej politycznej opozycji. Inaczej jednak rzecz się ma, jeśli idzie o środowisko medialne i biznesowe. To pierwsze zostało, jak dotąd, jedynie muśnięte urzędową lustracją, która objęła zaledwie sam szczyt. I to tylko mediów publicznych, podczas gdy rosnącą i już dominującą rolę odgrywają w Polsce elektroniczne media prywatne. To drugie środowisko zaś w ogóle nie zostało poddane lustracji.
Tymczasem nie ulega wątpliwości, że i dziennikarze, i wielcy biznesmeni w szeroko pojętym kształtowaniu oblicza kraju odgrywają rolę co najmniej równie ważną, jak politycy. Ci pierwsi dzięki bezpośredniemu wpływowi na opinię publiczną, kreowaniu klimatu, w którym pewne zjawiska, akcje i idee są uważane za pożyteczne lub szkodliwe, ważne lub nieistotne. Ci drudzy dzięki swojemu coraz większemu finansowemu wpływowi na media oraz szeroko zakrojonemu finansowaniu polityki: poszczególnych partii, działaczy, instytucji funkcjonujących w orbicie poszczególnych formacji itd. I jedni, i drudzy zaś poprzez możliwość kreowania obrazu Polski za granicą, zwłaszcza w kręgach zachodniego establishmentu, czyli konstruowania zewnętrznego nacisku na władze w Warszawie. Nacisku – dodajmy, jak uczy historia ostatniego piętnastolecia – już i tak bardzo często skutecznego, a w miarę postępów globalizacji nabierającego jeszcze większej skuteczności.
Banalna jest konstatacja, że agenturalna przeszłość nierzadko nie jest wyłącznie przeszłością. Że wyznacza linię postępowania także obecnie. Po pierwsze – wąsko – gdyż w oczywistym interesie dawnego konfidenta leży nieujawnienie tej jego roli, a zatem działanie na rzecz osłabienia środowisk mających plany polityczne z tym założeniem sprzeczne. A po drugie – szeroko, rzadziej – poprzez realizację całej gamy interesów politycznych i (często przede wszystkim) materialnych różnego rodzaju sitw, grup i mafii, również gospodarczych. Sitw, grup i mafii, od których dawny tajny współpracownik albo jest uzależniony, albo też do których należy wraz z dawnymi oficerami specsłużb.
Biznes, czyli maski zdjąć!
Czołowe miejsca na listach najbogatszych Polaków zajmują przecież ludzie, o których “mówi się” albo o których wręcz wiadomo, że są byłymi oficerami czy też konfidentami peerelowskich służb specjalnych, najczęściej wojskowych. Również wiele czołowych firm w różnych sektorach gospodarki to przedsiębiorstwa niegdyś założone przez te służby. Otóż w tych właśnie obszarach powszechne ujawnienie akt może przynieść znaczące skutki.
Już samo ujawnienie opinii publicznej roli odgrywanej przez agenturę w tych sektorach i jej skali byłoby niezwykle doniosłe. Opinia publiczna bowiem nie jest tego świadoma niemal wcale. Kiedy to się zmieni, Polacy w znacznie większym niż dotąd stopniu będą mogli zdać sobie sprawę również z rzeczywistej konstrukcji społecznej kraju. Z istoty istniejącego w Polsce systemu. Polegającego na zorganizowanej redystrybucji bogactwa ze sfery państwowej i społecznej do sfery elit pieniądza i władzy oraz redukującego wiele struktur Rzeczypospolitej do roli aparatu umożliwiającego tę redystrybucję i stojącego na straży bezpieczeństwa tego procesu. Systemu niegdyś zorganizowanego, a do dziś zdominowanego przez ludzi aparatu PRL, z rzucającą się w oczy pozycją peerelowskich służb specjalnych, do którego w ostatnich piętnastu latach została dokooptowana część dawnych środowisk antykomunistycznych.
Uświadomienie tego większej części społeczeństwa mogłoby znacząco zwiększyć popularność politycznych pomysłów na radykalne rozbicie tego systemu oraz postulujących je ugrupowań i ich liderów. A to z kolei miałoby wpływ na wynik wyborów – parlamentarnych i prezydenckich.
Powszechne ujawnienie akt wywarłoby też bardziej pośredni, ale być może równie ważny wpływ na polityczną rzeczywistość kraju. Otóż wypływająca z teczek wiedza pozwoliłaby zapewne i mediom, i organom ścigania na odnalezienie obecnie nieznanych lub niejasnych praźródeł części czynnych do tej pory układów biznesowych i biznesowo-przestępczych, na rozszyfrowanie wielu powiązań. I co za tym idzie, ułatwiłaby rozbicie niektórych z tych struktur.
Media, czyli efekt Maleszki
Jeśli chodzi o środowisko medialne, to, jak sądzę, nie należy oczekiwać ujawnienia ogromnej liczby czynnych w nim konfidentów. Już chociażby ze względu na to, że obecnie jest ono zdominowane przez dziennikarzy młodszych, którzy pracę zawodową rozpoczęli po 1989 roku i z oczywistych względów nie zdążyli stać się przedmiotem zainteresowania peerelowskich służb.
Istotny może być natomiast “dydaktyczny” wpływ ujawnienia agentów w tym środowisku. Nawet niezbyt wielu, ale znanych publicystów, posiadających tak zwane nazwisko, a w polityczno-prasowych sporach zajmujących dotąd stanowisko antylustracyjne i niechętne projektom deoligarchizacji kraju. Można przypuszczać, że wśród dziennikarzy, w tym młodego pokolenia, wywołałoby to pewien wstrząs. Tak było – co prawda na mniejszą skalę i z powodu jednostkowości przypadku, i innego klimatu – po zdemaskowaniu jako konfidenta redaktora Gazety Wyborczej Lesława Maleszki.
Jeśli teraz okaże się, że takich Maleszków – o podobnie głośnych albo głośniejszych nazwiskach – było więcej i że część osób zajmujących antylustracyjne i prooligarchiczne stanowisko czyniła to nie z przekonania, ale ze względu na własny, skrywany interes i własne uzależnienia, oznaczałoby to kryzys zaufania do wywierających dotąd spory wpływ na postawy, zwłaszcza młodszych dziennikarzy, autorytetów. A w ślad za tym nastąpiłaby zapewne częściowa zmiana tych postaw. Co nawet dzisiaj, kiedy linię mediów coraz bardziej bezpośrednio kształtują nie zespoły dziennikarskie, lecz właściciele, miałoby wpływ na ton i postawę środków przekazu. A w konsekwencji na poglądy i zachowania wyborcze społeczeństwa.
Mało czasu
Czy jednak powszechne ujawnienie akt, a przynajmniej solidne zapoczątkowanie tego procesu, jest możliwe do przeprowadzenia jeszcze przed wyborami? Zwłaszcza jeśli odbędą się one już w czerwcu? Wiele wskazuje, że może to nie być możliwe albo że zakończy się blamażem. Wprawdzie projekt LPR mówi jedynie o publikacji samych nazwisk agentów, a to nie wymagałoby od IPN większej pracy, konieczne jest jednak zapewnienie osobom, które poczułyby się pomówione, realnej możliwości szybkiej weryfikacji dokumentów, na podstawie których wpisano ich na listę. A także możliwości szybkiej sądowej apelacji. I tu zaczynają się problemy, bo prezes IPN Leon Kieres przyznaje publicznie, że większość akt przejętych przez instytut dotąd nie została przejrzana. A sam IPN, który przez praktycznie cały czas swojego istnienia posłowie rządzącej koalicji z satysfakcją corocznie pozbawiali pieniędzy, ma bardzo ograniczone siły kadrowe. Podobnie Sąd Lustracyjny, zbudowany na skalę urzędowej lustracji, w oczywisty sposób nie podoła bardzo
przecież prawdopodobnej ewentualności nagłego kilku- czy wręcz kilkunastokrotnego zwiększenia liczby rozpatrywanych spraw.
Ta sytuacja w oczywisty sposób może źle się zakończyć. Jeśli bowiem machina ujawnień ruszy i natychmiast zabuksuje, i, co więcej, od razu pojawią się łatwe do zdemaskowania błędy, to możliwe jest, że w odbiorze społecznym wrażenie chaosu, nieporadności i masy ludzkich krzywd weźmie górę nad wrażeniem dochodzenia do prawdy. W takim wypadku cała operacja zostałaby skompromitowana już na starcie. Jej cel nie tylko nie zostałby osiągnięty, ale mógłby wzbudzić powszechny sprzeciw. Naturalna w tej sytuacji negatywna reakcja większości społeczeństwa sprzyjałaby przeciwnikom lustracji i deoligarchizacji. A co najmniej działałaby na niekorzyść środowisk postulujących radykalne zerwanie z systemem III RP, bo byłyby one kojarzone z tą operacją.
Lakmusowe pieniądze
To poważne zagrożenie. Uważam jednak, że można je zminimalizować, a szansą na to jest właśnie dziwna zgoda niemal wszystkich ugrupowań politycznych na zgłoszony przez LPR pomysł.
Bo przecież koszty, konieczne przy w miarę sprawnym zrealizowaniu tej wielkiej akcji, są w skali państwa minimalne. Trzeba zapewnić IPN-owi środki na szybkie zatrudnienie kilkukrotnie większej liczby archiwistów, stworzyć im stanowiska pracy, zasadniczo zwiększyć przepustowość Sądu Lustracyjnego. To nie są sumy niewyobrażalne. Jeśli wszystkie ugrupowania polityczne naprawdę będą tego chciały, to je znajdą, choćby w rezerwie celowej Rady Ministrów.
I właśnie wola znalezienia tych środków powinna być uznana za papierek lakmusowy, probierz szczerości ugrupowań postpezetpeerowskich deklarujących obecnie, że “nie chcą być hamulcowymi”. Bo można nie być hamulcowym, ale za to celowo skierować pociąg na zerwany most.
Gdyby sejmowa większość była skłonna “machnąć lizakiem”, by pociąg powszechnej lustracji ruszył, ale zarazem nieskłonna do partycypacji w szybkim i efektywnym poszukiwaniu koniecznych do tego środków, to opozycja lepiej by zrobiła, gdyby realizację projektu ujawnienia odłożyła na czas po wyborach. Nawet wyrzekając się naszkicowanych powyżej możliwych wyborczych korzyści.
Bo akcja powszechnej lustracji – nawet bez natychmiastowych politycznych zysków, ale porządnie przeprowadzona! – musi zwolennikom radykalnej przebudowy Polski przynieść polityczne korzyści długofalowe. Natomiast kompromitacja akcji powszechnego ujawnienia – możliwa wobec nakreślonych wyżej zagrożeń: falstart i w konsekwencji blamaż – mogłaby, w skrajnym wariancie, grozić wręcz odwróceniem obecnej, korzystnej dla zwolenników lustracji i deoligarchizacji, tendencji.
Piotr Skwieciński