Bergman razy dziesięć

Arcydzieła szwedzkiego reżysera wracają do naszych kin. Wejście na polskie ekrany cyklu filmów Ingmara Bergmana z lat 1956–1977 stwarza kilka możliwości naraz - pisze Tadeusz Lubelski w Tygodniku Powszechnym.

11.04.2006 | aktual.: 11.04.2006 09:31

Przede wszystkim to okazja do nowej lektury klasycznych dzieł wielkiego szwedzkiego reżysera, które po kilkudziesięciu latach, w kontekście innej sytuacji kultury, mogą odsłonić przed nami nowe, nieoczekiwane znaczenia.

Po drugie, dla pokolenia dzisiejszych dwudziestolatków to zapewne pierwsza w ogóle okazja zobaczenia tych dzieł w kinie, to znaczy w miejscu, dla którego były przeznaczone. Jedynie „Sceny z życia małżeńskiego" (1972) zostały pierwotnie zrealizowane jako sześcioodcinkowy serial telewizyjny (i w tej wersji stały się pierwszym sukcesem reżysera osiągniętym w kontakcie z własną, szwedzką publicznością; wersja kinowa przygotowana została dla zagranicy). Pozostałe filmy powinny być oczywiście oglądane w sali kinowej, dlatego że wymagają bezwzględnego skupienia, ale też dlatego, że słyszalny oddech widowni zapobiec może zapaści, do której przy lekturze tych dzieł miewa się skłonność.

Program przeglądu tak jest zresztą ułożony, że można by go zatytułować „Bergman mroczny". Składają się nań jeszcze: dwa wczesne moralitety „Siódma pieczęć" (1956) i „Tam, gdzie rosną poziomki" (1957), cała trylogia z początku lat 60. – „Jak w zwierciadle" (1960), „Goście Wieczerzy Pańskiej" (1961) i „Milczenie" (1962), dalej „Persona" (1965) i „Szepty i krzyki" (1971), zatem siedem niewątpliwych arcydzieł, a uzupełniają jeszcze przegląd – okrutna średniowieczna ballada „Źródło" (1959) i najbliższa współczesności „Jesienna sonata" (1977).

Program jest zatem reprezentatywny, choć można sobie wyobrazić zestaw jaśniejszy w duchowym kolorycie, gdyby zacząć na przykład od „Uśmiechu nocy" (1955), noszącego podtytuł (tak, tak!) „komedia romantyczna" i otwierającego niegdyś – po sukcesie w Cannes – wielką międzynarodową karierę Bergmana, a skończyć wielkim filmem „Fanny i Alexander" (1982), triumfalnie godzącym z życiem dziełem autobiograficznym.

Po trzecie jednak, właśnie w obecnym kształcie przegląd ma jeszcze jedną zaletę: dość dobrze zdaje sprawę ze specyfiki polskiej fascynacji Bergmanem, pozwala przyjrzeć się szwedzkiemu mistrzowi z naszej rodzimej perspektywy. Bergman był wielkim, choć późnym odkryciem polskiej kultury popaździernikowej, kiedy to w ciągu dwóch sezonów, w latach 1959–1961, weszło u nas na ekrany dziewięć jego filmów, a dwa dalsze zakupiono jeszcze dla Dyskusyjnych Klubów Filmowych - pisze Tadeusz Lubelski w Tygodniku Powszechnym.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)