Bard apokalipsy

Widzi prezydenta, który dalej ciągnie przegraną wojnę, widzi upadek dolara i gnicie miast. Mówi, że w mrocznych czasach trzeba śpiewać. Dlatego Bruce Springsteen jeździ po USA
i śpiewa: „To już nie jest nasz kraj”.

Może się to zacząć tylko tu, w tej hali, w mieścinie Asbury Park. Ze ścian Convention Hall odpada tynk, wewnątrz chłodziarka, która już nie daje rady schłodzić piwa, neony migoczące jak w rzeźni – tak wygląda miejsce, do którego teraz, o godz. 19, swoim szarym range roverem podjeżdża Bruce. Każde z jego światowych tournée zaczyna się tutaj. Wszystko jedno, jakie mają być następne przystanki na trasie: Tokio, Rio czy Mannheim, pierwszy koncert gra zawsze w Asbury Park.

Być może dla innych Asbury Park w stanie New Jersey to tylko pipidówka nad Atlantykiem. Dla niego to rodzinne strony. W tej hali jakieś 40 lat temu grali The Who i The Doors, a wśród publiczności stał Bruce, syn kierowcy autobusu i najmującej się do dorywczych prac matki.

Głos pokolenia

Jego koncert zaczyna się ponuro i przejmująco i tak już pozostaje. W „Devil’s Arcade” jakaś dziewczyna traci ukochanego dla armii, w „Gypsy Biker” żołnierz wraca w trumnie do kumpli z małego miasteczka. Każdy ruch Springsteena na scenie to jakaś poza: wykrzywia twarz, spojrzenie ma pochmurne. Nigdy nie tryskał humorem, tym bardziej nie teraz, jak mówi, nie w takich czasach. Każde szarpnięcie strun gitary to zamaszysty ruch całego ramienia. Bruce Springsteen napisał już ponad 250 piosenek, m.in. takie hity, jak „Born in the U.S.A.” i „Thunder Road”. Ten żylasty, blady mężczyzna skończył 58 lat. Zdobył 15 nagród Grammy i jednego Oscara. Śpiewał o wiejskich drogach i dziewczynach w niebieskich dżinsach, o przetrwaniu, amerykańskim śnie, o losie. Rzadko się zdarza, by jakaś książka, film czy piosenka wyrażały to, co czuje publiczność, czy wręcz całe pokolenie – najlepsze piosenki Springsteena to potrafiły. Wygląda na to, że znów tak będzie. Kronikarz Ameryki Springsteen powrócił, śpiewa ponuro, jest teraz bardem
apokalipsy.

Jest w tym marketing, jednak trasa koncertowa Springsteena to przede wszystkim kampania wyborcza, jego CD to eksplozja i proroctwo przy muzyce pop. Dodał też wesołe melodie, hymny z makabrycznymi tekstami o trupach wiszących na amerykańskich drzewach. O takich tematach, o agonii kraju i ostatnich, którzy przetrwali, piosenkarze pop zazwyczaj nie śpiewają.

Springsteen mówi patetycznie, że nie miał wyboru. – To jest płyta o samozniszczeniu – twierdzi. I ma na myśli samozniszczenie USA. Wszędzie o nim teraz głośno, piszą o nim „The Rolling Stone”, „The New York Times” i wszystkie wielkie amerykańskie gazety. Prawicowy polemista Bill O’Reilly obrzuca go wyzwiskami, a największy w kraju program informacyjny 60 Minut robi ze Springsteena świętego. Teraz śpiewa ubrany na czarno, stojąc na scenie w Asbury Park, a publiczność, jakieś 1,5 tys. osób, odśpiewuje chóralnie. Przy nim stoi żona Patti, śpiewa do tego samego mikrofonu, gra na gitarze u jego boku. On jednak teraz na nią nie patrzy, bo chłopak z Jersey najpierw kończy robotę, a dopiero później myśli o swojej dziewczynie. Potem siedzi w garderobie, pije wodę z butelki, ociera pot. – To wszystko dołuje, a przede wszystkim wkurza – mówi parę minut po występie. Chodzi mu o sytuację w Stanach.

Wyobcowanie Ameryki wobec Amerykanów. Zdrada amerykańskich wartości. Czy nadchodzi koniec Ameryki takiej, jaką on zna? Podobno Springsteen miał siedem lat, kiedy zobaczył Elvisa Presleya i chciał stać się takim jak on. Miał 13 lat, kiedy kupił pierwszą gitarę, słuchał protest songów przeciw wojnie w Wietnamie, potem przyszli Beatlesi. Gdy miał 16 lat, pierwszy raz zagrał w zespole Castiles.

A potem krok po kroku powstawała grupa, w której byli Steve Van Zandt (gitara), Garry Tallent (gitara basowa), Danny Federici (klawisze), Clarence „The Big Man” Clemons (saksofon), jedyny czarny w zespole. Nazwali się Steel Mill, ale ta nazwa się im nie podobała. Całymi nocami dyskutowali, jak powinna się nazywać rockowa grupa z Jersey, a ponieważ próby mieli przy E Street, w końcu któryś zaproponował: A może E Street Band?

New Jersey to kraina przegranych. Małe domki, dziurawe ulice, byle Burger King jest wielką atrakcją. Kiedy Amerykanie żartują sobie z brzydoty i szukają przykładu, mówią: Jak w New Jersey. Najbardziej charakterystyczną cechą New Jersey jest to, że nie jest Nowym Jorkiem: Manhattan lśni po drugiej stronie rzeki Hudson. New Jersey to asfaltowa pustynia, tu mieszkają ci, którzy mieli pecha, którym nie udało się urządzić w Nowym Jorku. Rejony takie jak ten zawsze tworzą w Ameryce własne mity. New Jersey wierzyło, że jest uczciwe, wolne, bezpieczne – taki był jego mit, taki był kiedyś mit Ameryki. Jak mówi Springsteen, ten mit kiedyś był zgodny z rzeczywistością, ale dziś już nie jest.

Poetyckie requiem

Kiedy przez parę tygodni podróżuje się po USA, rzuca się w oczy kilka spraw: język, który stał się szorstki, agresywność. Wygląda to, jakby nie było już solidarności, nie było luzu, zabrakło zbiorowych marzeń. Ameryka nie jest zadowolona z siebie, raczej cyniczna, nie jest też dumna, bo i niby z czego?

Można o tym dyskutować z autorami takimi jak dziennikarz Thomas L. Friedman, autor książki „Świat jest płaski”. Według niego to wszystko wynika z 11 września 2001 roku. Pisze w swojej rubryce o walących się mostach, zaniedbanych lotniskach, opowiada o Microsofcie przenoszącym laboratoria badawcze do Kanady, o chińskich samochodach, indyjskich usługach i o mocnym euro. Friedman mówi o słabości Ameryki i sile innych, pisze o studentach i turystach, którzy już nie przyjeżdżają, o utraconym zaufaniu świata do Ameryki i utraconej wierze we własne siły, o tej niepotrzebnej wojnie, która niczego nie daje, a tak wiele niszczy. To przykłady niczym z piosenki Springsteena. Tak jakby Friedman napisał exposé, a Bruce Springsteen przerobił je na poetyckie requiem dla USA.

Wystarczy rozejrzeć się w Iowa, gdzie w październiku toczyła się najostrzejsza kampania wyborcza, bo to tu wkrótce odbędą się pierwsze prawybory. Wszędzie słychać głosy zwątpienia. Jednego wieczoru demokrata Barack Obama w Coralville mówi: Straciliśmy orientację.

A następnego ranka republikanin Fred Thompson odwiedza Fort Dodge, miasto białej klasy średniej. Thompson, zmęczony starszy pan, porównuje imperium amerykańskie z rzymskim i mówi: Każdy wielki naród zmierza kiedyś ku zmierzchowi. Obraz niczym z jednej z piosenek Springsteena.

Albo spójrzmy na Cleveland. 4 listopada przyjedzie tu Springsteen, by dodać miejscowym otuchy. Cleveland w stanie Ohio to jedno z tych podupadłych miast: ulice zdewastowane, szkoły splądrowane i nikt tych ran nie leczy. Przed co trzecim domem tablica „Na sprzedaż”, ale nikt nie kupuje; okna pozabijane deskami, ale i tak bandy wdzierają się do środka. Przyczyna leży w zniknięciu przemysłu (w Cleveland był to przemysł stalowy), a przede wszystkim w kryzysie na rynku nieruchomości, w kredytach, których prawie nikt nie jest w stanie spłacać. – Ziemia się pod nami rozstępuje – mówi Jim Rokakis, miejski skarbnik. – W tym społeczeństwie zanikło współczucie, rządzi nim tylko chciwość. Dziesięć tysięcy mężczyzn w maskach i z bronią plądruje ten kraj. To by mógł być wers piosenki Springsteena, a Rokakis mówi o maklerach i bankierach Ameryki.

Bruce Springsteen widzi to podobnie. Błędna reakcja na zamach terrorystyczny doprowadziła do błędnej wojny w odległym kraju. Histeryczne społeczeństwo popełnia coraz to nowe błędy. To społeczeństwo ma prezydenta, który po czterech latach w Iraku musi zawetować ubezpieczenie zdrowotne dzieci, bo w kasie nie ma już pieniędzy. To o tym mówi Springsteen każdego wieczoru ze sceny. Uważa to za swój patriotyczny obowiązek.

Słynna (i mocno kiczowata) jest opowieść o tym, jak to w 2001 roku, tuż po zamachach, jakiś typ podszedł ponoć do niego na ulicy i powiedział: Bruce, potrzebujemy cię. Wtedy artysta stworzył album „The Rising” z piosenkami o żałobie i wielkości, o stracie i miłości, ale bez słowa o zemście. Potem były wybory w 2004 roku. Springsteen śpiewał dla demokratycznego kandydata Johna Kerry’ego – obaj przegrali, obaj zniknęli. Teraz jednak musiał znów zabrać głos, pokazać się – rockman musi grać (także przybraną rolę), bo inaczej nie byłby rockmanem.

W programie 60 Minut usłyszał, że na pewno wielu Amerykanów uważa go za zdrajcę sprawy narodowej. Bruce nieco nerwowo się roześmiał (co robi często, kiedy mówi, a nie ma przy sobie gitary), po czym odparł: Próbujemy się chronić, ale niszczymy przy tym to, co w nas najlepsze.

W Hartfort, cztery pierwsze piosenki zagrał bez pauz, a swoją pierwszą, krótką mowę przeczytał z kartki przyklejonej na podłodze, obok stojaka mikrofonu. Mowa tam była o orwellowskim momencie, w którym to, co jest prawdą, wydaje się kłamstwem, a co jest kłamstwem, może wyglądać jak prawda. To samo sedno jego koncertów.

Bruce-People

W Filadelfii na składanych krzesełkach siedzą biali w średnim wieku, grillują, piją budweisera i słuchają starych piosenek Springsteena. To jego ludzie, amerykańska klasa średnia, Bruce-People. Za to ogromna hala to jedna z tych zimnych, bezdusznych amerykańskich aren dla ponad 20 tys. klientów. A w środku teraz on: każdy krok powolny i ciężki, Nie tańczy już i nie skacze, lecz snuje się po scenie. Nie jest najlepiej ogolony, wokół oczu ma kurze łapki. Śpiewa: Kto będzie tym ostatnim, który umrze przez jeden błąd – to pytanie postawił kiedyś John Kerry.

Kiedy Springsteen zaczynał 35 lat temu, z wąsami, długimi lokami, w dżinsowej kurtce, chciał brzmieć jak Elvis, jak Doorsi, jak Dylan, jak Jagger. Narkotyki i cały blichtr rockandrollowców go nie fascynowały. Kobietami się interesował, ale nie miał ochoty na całe to autodestrukcyjne pozerstwo. On nie pragnął spektakularnej śmierci – wolał żyć na szczycie. W 1972 roku jego menedżer Mike Appel załatwił mu przesłuchanie w wytwórni Columbia. Powstała pierwsza płyta zatytułowana „Greetings from Asbury Park, N. J.”, m.in. z piosenką „Blinded by the Light”. Płyta zbierała dużo pochwał, ale sprzedawała się słabo. Springsteen był lokalną sławą, grał w Asbury Park, a słuchaczki nie rzucały na scenę majtek, tylko przynosiły mu żelazka czy talerze, rzeczy, które mogły mu się przydać.

A potem, w roku 1974, przed sceną zasiadł Jon Landau, który potem napisał: „Zobaczyłem przyszłość rockandrolla, a na imię jej Bruce Springsteen”. Obaj przypadli sobie do gustu, historyk Landau wzbogacił myślenie Springsteena o amerykańskie legendy, o Whitmana i Steinbecka. Gitarowy wstęp, zwrotka, refren, zwrotka, refren, solówka (czasem na saksofonie, najczęściej na gitarze), jeszcze raz refren i koniec – tak wygląda piosenka Springsteena, jeśli pominiemy tekst. Ale dziś już tego robić nie wolno, bo teraz liczą się teksty.

Być może to wszystko jest o wiele prostsze i niewarte długich rozważań, może, jak to ujmuje jego syn Sam Ryan, Springsteen jest dziwką własnej sławy. A może jednak jest tak, jak to tłumaczy sam artysta: Mężczyźni płaczą, kobiety tańczą. To mnie rusza, to mnie podnieca, to mi daje sens i cel. Tak naprawdę interesuje mnie, co to znaczy być Amerykaninem, czym jest ten kraj. I uważam, że jeśli napiszę o tym naprawdę dobrą piosenkę, to ma to znaczenie.

Jest wtorek. Springsteen znów wraca w rodzinne strony. Chłopak z Jersey znowu w Jersey – gra w starej hali koszykówki w East Rutherford. Przed koncertem hałaśliwa publiczność tłoczy się przy stoiskach z piwem i hot dogami. Mężczyźni w krótkich spodenkach i podkoszulkach, kobiety ubrane nie lepiej. A potem coś się dzieje. Bas, cztery gitary, szybki rytm, „Radio Nowhere”, pierwsza piosenka. – Hello, Jersey, jesteście tam? – woła Springsteen, a publiczność piszczy, śpiewa, na widowni szał, bo w tej hali każdy potrafi zaśpiewać każdą z jego piosenek – i wszyscy to robią razem z nim. U góry, pod dachem hali jakaś para kopuluje, co w USA w miejscach publicznych jest surowo zabronione, ale nie tu, nie dziś, pośród 20 tys. ryczących widzów. Springsteen śpiewa o przykazaniach społeczeństwa obywatelskiego. Nie torturuj. Nie kłam. Nie podsłuchuj skrycie telefonów swoich obywateli. Na sali zapalają się światła, wszyscy są teraz rozpromienieni, a Bruce gra „Born to Run”, a potem znika w tłumie, który cieszy się swoim
świętem, który już nie myśli, tylko tańczy, śpiewa, się kocha. W tę jedną noc tysiące Amerykanów znów poczuły się sobą. – Bruuuce! – wołają, ale kto wszystko powiedział, nie ma po co wracać.

Klaus Brinkbäumer
Der Spiegel © , distr. by NYT Synd., 22.10.2007

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)