Bang!! Klik! Bum!!!
Polski komiks wyszedł z podziemia, ale wciąż pozostaje sztuką dla wybranych. I nic nie wskazuje, że w przyszłości będzie inaczej.
28.01.2005 | aktual.: 28.01.2005 15:42
Polityk znad Wisły, przyłapany na przeglądaniu pisemka z gołymi paniami, nie traci na popularności. Można podejrzewać, że w opinii części elektoratu nawet zyskuje jako “prawdziwy mężczyzna”. Gdyby jednak wścibska kamera odkryła, że któryś z naszych parlamentarzystów czy ministrów kartkuje komiks, kompromitacja byłaby potężna – zostałby w najlepszym przypadku uznany za człowieka niepoważnego. Świat kultury również dystansuje się od opowieści obrazkowych. Wiadomości, że fanami komiksu byli Federico Fellini, Charlie Chaplin, James Joyce, Ernest Hemingway, Francis Scott Fitzgerald czy Pablo Picasso, przyjmowane są z niedowierzaniem. Przymiotnik “komiksowy” jest w języku polskim epitetem – oznacza tyle co prymitywny, w złym guście. Krytycy posługują się nim jak batem. Natomiast same komiksy rzadko bywają obiektem zainteresowania recenzentów (pomijając prasę młodzieżową). Pisze się o nich zwykle w kontekście filmów w rodzaju Spider Mana czy Catwoman, które utrwalają stereotyp gatunku, który dorosłym – i myślącym
– konsumentom kultury nie ma nic do zaproponowania.
Sympatycy komiksu mogą się tylko pocieszać, że bywało gorzej. W epoce stalinowskiej przeciw historyjkom z dymkiem wytaczano najcięższe propagandowe armaty. Miały być one koronnym dowodem, że “imperialistyczna kultura wychowuje morderców”. Samo słowo “komiks” zostało objęte anatemą. W 1947 publicysta marksistowskiej Kuźnicy Aleksander Hertz proponował zastąpić je określeniem “amerykańskie klechdy obrazkowe”.
Rodzimy komiks, który pojawił się za Gomułki, traktowano z mieszaniną podejrzliwości i pogardy. Jako gatunek popularny po drugiej stronie żelaznej kurtyny, został poddany presji o wiele silniejszej niż kino i literatura. Miał głosić chwałę Ludowego Wojska Polskiego (Pilot śmigłowca), Milicji Obywatelskiej (Kapitan Żbik), sowieckiego wywiadu (Kapitan Kloss), socjalistycznego harcerstwa (Tytus, Romek i A’Tomek) i sportowców (Od Walii do Brazylii, Polacy na olimpijskich arenach) oraz interpretować w obowiązującym duchu historię II wojny światowej (Podziemny front, Przygody Pancernych i psa Szarika). Nadal jak ognia unikano terminu “komiks”. Polska młodzież mogła czytać tylko “kolorowe zeszyty”. Wychodzący w latach 1976-81 Relaks, będący jednym z symboli gierkowskiego otwarcia na Zachód, nazwano “magazynem opowieści rysunkowych”. Aż dziw, że działając w tak niesprzyjających warunkach, nasi rysownicy zdołali stworzyć dzieła, których dzisiaj wstydzić się nie muszą.
Wojna z meblami
Gdy w Polsce komiks walczył o przetrwanie, na Zachodzie stał się uznanym elementem kultury. Ma swoje muzea, festiwale (najważniejszy w Angouleme) oraz wielkie gwiazdy, jak Francuz Moebius, Belg Jean Van Hamme, Chilijczyk Alexandro Jodorovsky, Włoch Milo Manara, Serb Enki Bilal, Anglik Neil Gaiman, Amerykanie Frank Miller i Kevin Smith. Parlament europejski przed zeszłorocznymi wyborami, chcąc poprawić swój wizerunek, zamówił u belgijskich autorów komiks Skażone wody, który przetłumaczono na wszystkie unijne języki.
Nie wszystkie nacje są jednakowo podatne na twórczość z dymkiem. W Europie palmę pierwszeństwa dzierżą pod tym względem Francuzi i Belgowie. Na rynku francuskojęzycznym ukazuje się dwa i pół tysiąca tytułów rocznie, działa 185 komiksowych wydawnictw oraz 1264 rysowników i scenarzystów. Wśród dzieci w wieku od 8 do 14 lat czytelnictwo obrazkowych historii wynosi 84 procent! Coraz chętniej sięgają po nie również kobiety, które stanowią już prawie połowę odbiorców. Najpopularniejsze albumy rozchodzą się w setkach tysięcy egzemplarzy. Rekordowy Asterix i Latraviata osiągnął nakład trzymilionowy.
Na tym tle wyglądamy jak karzełek. Największy nadwiślański potentat – Egmont Polska (oficyna będąca częścią duńskiego holdingu medialnego) wydał w zeszłym roku 120 komiksów. To mniej więcej dwie trzecie rynku. Resztę zawdzięczamy małym wydawnictwom, wśród których wyróżniają się wrocławska Mandragora i krakowski Post. Bądźmy szczerzy: nie tylko zaszłości historyczne i złe skojarzenia spowodowały, że Polska nie jest komiksową potęgą. Nasi rysownicy i scenarzyści mają problemy z przekroczeniem granicy dorosłości. Najbardziej widowiskowym tego przykładem jest Likwidator Ryszarda Dąbrowskiego. Trzyczęściowy komiks, dedykowany amerykańskiemu terroryście Tedowi Kaczynskiemu, opiewa psychopatę dokonującego krwawych egzekucji na wszystkich, którzy nie podzielają jego radykalnych, ekologicznych poglądów – czyli w praktyce na reszcie społeczeństwa. Po zmasakrowaniu Kongresu Episkopatu w Częstochowie, wysadzeniu w powietrze Sejmu i Swarzędzkiej Fabryki Mebli Likwidator dla równowagi morduje narkotykowych baronów i
delegację islamskich fundamentalistów, proszących o zabicie prezydenta Busha. Nawet skandalizujący periodyk komiksowy Produkt wystraszył się publikacji nowych pomysłów Dąbrowskiego, poprzestając na ich umieszczeniu w Internecie. Trudno jednak oprzeć się refleksji, że uzdrawianie Rzeczypospolitej Likwidator powinien zacząć od siebie – porusza się na hałaśliwym i antyekologicznym motocyklu.
Yans, czyli Hans
Zdecydowanie większej popularności niż zmotoryzowany terrorysta zażywają Jeż Jerzy (scenariusz: Rafał Skarżycki, rysunki: Tomasz Lew Leśniak) i opolski Wilq Superbohater braci Bartosza i Tomasza Minkiewiczów. Nie sposób odmówić autorom pomysłowości i poczucia humoru. Ale i tu mamy do czynienia z pochwałą anarchizmu, wulgarnym językiem i siermiężną strona plastyczną. Benek Dampc (Jerzy Szyłak/Robert Służały) bije rekordy cynizmu, 48 stron spółki Robert Adler/Tobiasz Piątkowski to z kolei brawurowy pastisz amerykańskich produkcji filmowych.
Upodobanie do niechlujnego rysunku i tematów porno-brutalnych najłatwiej wytłumaczyć tym, że młody polski komiks wyrósł z undergroundu, któremu z natury rzeczy bliska jest poetyka szoku i prowokacji. Widać też wyraźne powinowactwa z satyryczną twórczością Andrzeja Mleczki. Tomasz Kołodziejczak z Egmontu dostrzega też tropy prowadzące w stronę muzyki hiphopowej i literatury spod znaku Doroty Masłowskiej. Innego rodzaju atrakcji dostarcza album Westerplatte – załoga śmierci (scenariusz: Mariusz Wójtowicz-Podhorski, rysunki: Krzysztof Wyrzykowski). To komiks rewizjonistyczny: autorzy, nie negując bohaterstwa polskich żołnierzy, powtarzają tezę o załamaniu psychicznym majora Sucharskiego, odnotowują też przypadki dezercji i pospolitego tchórzostwa. W marcu ukaże się komiks o księdzu Jerzym Popiełuszce Andrzeja Stefańskiego i Przemka Truścińskiego, który zapewnia, że wiernie oddał “chamstwo i cynizm ubeków”.
Największa gwiazda polskiego komiksu – Grzegorz Rosiński, od dwudziestu trzech lat mieszka za granicą. Jako współautor bijącego rekordy popularności Thorgala (28 albumów!) nie musi martwić się o przyszłość. Zbigniew Kasprzak (znany francuskiej publiczności jako Kas) przejął od niego serię o przygodach podróżującego w czasie agenta Hansa, który w polskim przekładzie zmienił się w Yansa. Ostatnio rysuje zaś Halloween Blues z bohaterem prześladowanym przez widmo zamordowanej małżonki, co nie przeszkadza mu rozwiązywać zagadek kryminalnych.
W ich ślady pójdą być może Krzysztof Gawronkiewicz i Grzegorz Janusz. Akcja wydanego właśnie we Francji komiksu Otto bohater – Esencja rozgrywa się we współczesnej Warszawie.
Walizka Pandory
Koniec PRL, inwazja zachodniej popkultury i dojście do głosu pokolenia wychowanego na Żbikach i Tytusach stworzyły dobrą koniunkturę dla opowieści z dymkiem. W gazetach pojawiły się triumfalne tytuły w stylu “świat polskiego komiksu buzuje przed wielkim, komercyjnym wybuchem”. W ostatnich miesiącach z nadętego balonu zaczęło jednak uchodzić powietrze. Nowe albumy sprzedają się przeciętnie w dwóch, trzech tysiącach egzemplarzy, co jest granicą opłacalności. Największym zainteresowaniem cieszą się wznowienia klasyki. Wydawcy zaczęli chyłkiem wycofywać się z niepewnego interesu, z braku pieniędzy upadają kolejne magazyny i fanziny komiksowe. – Pierwszy głód został zaspokojony i okazało się, że nasz rynek jest hobbistyczny – ocenia Tomasz Kołodziejczak.
Zderzenie z barierą popytu sprawiło, że na księgarskich półkach zalegają tytuły, które można uznać za wybitne nie tylko w swoim gatunku. Kot rabina jest znakomitym objaśnieniem żydowskiej religii i tradycji, Tysiąc okrętów o niebo lepiej wprowadza w świat bohaterów Homera niż filmowa Troja. Duszną atmosferę dworu pierwszych rzymskich cesarzy przywołuje Murena. Trzeci testament to dobry prezent dla fanów powieści Imię róży. W kategorii “płaszcza i szpady” na wyróżnienie zasługuje Skorpion, pięknie narysowany przez Enrico Mariniego. Tytułowy bohater – awanturnik handlujący relikwiami w XVIII-wiecznym Rzymie, wpada na trop iście szatańskiego spisku. Również konspiracja, ale współczesna – a la Ludlum – jest treścią serii pod enigmatycznym szyldem XIII. Tajemnice świata wielkiej finansjery penetruje natomiast Largo Winch – milioner w dżinsach.
Twórcy komiksów, podobnie jak politolodzy, próbują rozwikłać moskiewską zagadkę. Jedni nasłuchują ech zimnej wojny (ALPHA – zabójczo przystojny i równie skuteczny agent CIA, rysowany przez… Rosjanina), inni śmiało wybiegają wyobraźnią w przyszłość (Vlad – dantejska podróż przez kraj pogrążony w polityczno-kryminalnym chaosie i zniszczony awariami elektrowni atomowych). Niewiele lepiej prezentuje się Anglia w komiksie V jak vendetta. Tam po wojnie jądrowej, która spustoszyła Europę, zainstalowała się faszystowska dyktatura. Wymyślił ją Alan Moore, który jest również scenarzystą Ligi niezwykłych dżentelmenów, wskrzeszającej ducha (i bohaterów) XIX-wiecznej literatury fantastyczno-naukowej: kapitana Nemo, doktora Jekylla i Niewidzialnego Człowieka.
Chandlerowskie tradycje kontynuuje Amerykanin Frank Miller w Sin City, a jego rodak Brian Azzarello drąży problemy winy, kary i zemsty. Każdy z początkowych tomów 100 naboi zaczyna się tak samo: tajemniczy agent Graves wręcza kolejnemu delikwentowi walizeczkę z kompletną dokumentacją doznanych krzywd, jednoznacznie identyfikującą ich sprawcę, “niezarejestrowanym pistoletem” i tytułowymi nabojami. Obdarowany sam musi zdecydować, co z tym zrobić…
Na koniec warto wymienić dwa komiksy erudycyjne. Sandman – “powieść graficzna” Neila Gaimana – czerpie swą siłę z mitotwórczych skłonności autora i oryginalnej warstwy wizualnej. Dylan Dog, ulubiony komiks Umberto Eco, jest arcydziełem horroru i dowcipu. Ten pierwszy to domena detektywa, który za jedyne 50 funtów dziennie wyjaśnia sprawy niemożliwe do ogarnięcia rozumem, drugie zapewnia jego niesforny asystent, wyglądający zupełnie jak Groucho Marx. Miejmy nadzieję, że wydawcom starczy determinacji (i środków), by nadal zasilać nasz płyciutki rynek podobnymi pozycjami. To jedyny sposób, by okazywanie sympatii do komiksów przestało być w Polsce uznawane za objaw zdziecinnienia.
Wiesław Chełminiak