Antyimigracyjny dekret Donalda Trumpa nie tylko szkodliwy dla USA, ale kompletnie nieefektywny
Podpisując antyimigracyjny dekret Donald Trump bardziej zaszkodził niż pomógł. Zamiast zwiększyć bezpieczeństwo Ameryki, przysporzył jej kolejnych problemów.
Rozporządzenie Trumpa wywołało falę krytyki w kraju i za granicą. Nowy prezydent w ten sposób zrealizował - przynajmniej częściowo - jedną ze swoich kontrowersyjnych obietnic wyborczych dotyczącą zakazu wjazdu muzułmanów na terytorium Stanów Zjednoczonych. Gra nie była jest jednak warta świeczki, bo wprowadzone restrykcje są nie tylko wątpliwe moralnie i prawnie, ale również kompletnie nieefektywne.
Nie te państwa, nie ci terroryści
Wprowadzając zakaz wjazdu dla obywateli siedmiu muzułmańskich krajów - Syrii, Iraku, Libii, Sudanu, Iranu, Somalii i Jemenu - miliarder przekonywał, że chce chronić USA przed islamskim terroryzmem. Szkopuł w tym, że wśród sprawców najkrwawszych zamachów z ostatnich 20 lat przeprowadzonych na amerykańskiej ziemi nie ma nikogo z wymienionych państw.
Z 19 terrorystów, którzy przeprowadzili ataki z 11 września, 15 pochodziło z Arabii Saudyjskiej, dwóch ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich i po jednym z Egiptu i Libanu. Masakry w San Bernardino w grudniu 2015 roku, na której przykład powoływał się nawet jeden z przedstawicieli administracji Trumpa, dokonał obywatel USA pakistańskiego pochodzenia i sprowadzona przez niego z Pakistanu żona. Krwawy atak na klub gejowski w Orlando w ubiegłym roku był również dziełem amerykańskiego obywatela, tym razem o afgańskich korzeniach.
Think tank Cato Institute cofnął się jeszcze dalej w przeszłość i sprawdził, że od 1975 roku nie było na terytorium USA zamachu z ofiarami śmiertelnymi, który zostałby przeprowadzony przez kogoś z jednego z siedmiu krajów objętych zakazem.
Nie oznacza to, że do takich prób nie dochodziło. W listopadzie ubiegłego roku na terenie kampusu Ohio State University somalijski uchodźca ranił 13 osób w ataku zakwalifikowanym przez służby jako "potencjalny akt terrorystyczny". Z kolei w 2006 roku pochodzący z Iranu napastnik wjechał autem w tłum ludzi w Karolinie Północnej, raniąc dziewięć osób. Motywem była chęć "zemsty za śmierć muzułmanów na całym świecie" - jak napisał w liście przed atakiem.
Według ubiegłotygodniowego raportu Triangle Center on Terrorism and Homeland Security pośród muzułmańskich obywateli USA zaangażowanych w wykryte "spiski terrorystyczne" po zamachach z 11 września, 23 proc. miało korzenie z Syrii, Iraku, Libii, Sudanu, Iranu, Somalii bądź Jemen. Żaden jednak nie przyczynił się do śmierci choćby jednego Amerykanina.
Więcej szkód niż pożytku
Dlatego uprawnione jest twierdzenie, że Trump swoim antyimigracyjnym dekretem wylał dziecko razem z kąpielą, bo zakaz przyniósł więcej szkody niż pożytku. Nie tylko nadszarpnął reputacją Ameryki i sprowadził na nią lawinę krytyki w kraju i za granicą. Uderzył również w osoby, które z narażeniem życia pomagały Stanom Zjednoczonym i działały w ich interesie, jak lokalni tłumacze współpracujący z amerykańską armią w Iraku.
Rozporządzenie wywołało chaos na lotniskach w USA i nie tylko, bo na całym świecie służby celne i imigracyjne głowiły się, jak poprawnie zinterpretować wprowadzone restrykcje. Dziesiątki osób, które posiadają ważną wizę lub zieloną kartę, utknęły na przejściach granicznych i w portach lotniczych, bo w momencie wprowadzania zakazu znajdowały się poza amerykańskim terytorium lub były w drodze. W ten sposób rozdzielono też wiele rodzin, których członkowie nie mogą wrócić do swoich bliskich.
Portal Economical Millennial już policzył, że dekret będzie kosztować amerykańskich podatników 15 miliardów dolarów. Mowa zarówno o środkach koniecznych do wprowadzenia zakazu w życie, jak i o utraconych potencjalnych wpływach, bowiem turyści z tych siedmiu państw tylko w 2013 roku wydali za granicą 11 miliardów dolarów (dane Banku Światowego).
Rozporządzenie Trumpa negatywnie odbija się się na jednym z filarów, na których opiera się naukowo-techniczna potęga USA. Ameryka ściąga do siebie najlepszych naukowców z całego świata, wielu z nich przyjeżdża współpracować z tutejszymi instytutami badawczymi na podstawie wizy. Portal The Verge przytacza historię pochodzącej z Iranu biolożki Samiry Asgari, która miała objąć posadę w Harvard Medical School w Bostonie, ale z powodu antyimigracyjnego dekretu utknęła na lotnisku we Frankfurcie.
Co prawda państwa objęte zakazem do naukowych potentatów nie należą, jednak wprowadzone restrykcje budują poczucie niepewności, ponieważ nikt nie może wykluczyć, że na czarną listę nie trafią kolejne kraje. Taka atmosfera nie sprzyja twórczej kreatywności, więc nie ma co się dziwić, że petycję przeciw dekretowi podpisało ponad 7 tys. amerykańskich profesorów i wykładowców, w tym 40 noblistów. Prezydenckie rozporządzenie określają jako szkodliwe dla amerykańskich interesów, "nieludzkie i nieefektywne".
Dlaczego te siedem państw?
W tej chwili oponenci Trumpa triumfują, bo najpierw sąd federalny w Nowym Jorku zablokował możliwość deportacji obcokrajowców, którym na mocy antyimigracyjnego dekretu odmówiono wjazdu do USA, a następnie sam prezydent zaczął się wycofywać z niego rakiem. - Zaczniemy ponownie wydawać wizy wszystkim krajom, kiedy będziemy pewni, że przejrzeliśmy i wprowadziliśmy w życie w ciągu najbliższych 90 dni najskuteczniejsze środki bezpieczeństwa - oświadczył.
Miliarder upierał się również, że wbrew temu, co głoszą "kłamliwe media", jego rozporządzenie nie było wymierzone w muzułmanów. - Tu nie chodzi o religię, ale o terroryzm i zapewnienie naszemu państwu bezpieczeństwa. Jest ponad 40 różnych krajów na świecie, w większości muzułmańskich, których nie dotknął ten dekret - przekonywał.
Przy tej okazji internauci i niektóre media wytknęły Trumpowi, że dziwnym trafem jego zakaz nie objął państw na Bliskim Wschodzie, w których miliarder akurat prowadzi interesy - jak Egipt, Arabia Saudyjska czy Zjednoczone Emiraty Arabskie - a skąd wywodzi się wielu terrorystów.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Prawda może być jednak bardziej prozaiczna. Trump musiał pokazać wyborcom, że nie jest gołosłowny i realizuje swoje obietnice wyborcze, a objęcie restrykcjami muzułmanów wjeżdżających na terytorium USA było jednym z jego sztandarowych haseł. Trudno sobie jednak wyobrazić, by amerykański prezydent uderzył w Arabię Saudyjską - w końcu bliskiego partnera Waszyngtonu na Bliskim Wschodzie i hojnego klienta amerykańskiej zbrojeniówki - czy w Egipt, któremu Amerykanie wysyłają co roku wartą miliardy dolarów pomoc wojskową za pokój z Izraelem. Zakazem objął więc te państwa, które mógł. Burzy, którą rozpętał, najwyraźniej się nie spodziewał.