Anonimowy dawca szpiku uratował życie małej Karolinie
Proste, sięgające linii ramion włosy. Wielkie, ciemne oczy. Zbyt poważne. Karolina jest nad swój wiek dorosła. Gdy zachorowała na białaczkę, miała zaledwie trzy i pół roku.
06.12.2006 | aktual.: 06.12.2006 08:50
- Chodziła do przedszkola - opowiada jej mama Arleta Domżal z Elbląga. Łapała katar, kaszlała, jak to zwykle u dzieci. Nagle zagorączkowała. Jeden antybiotyk, drugi, trzeci. Nie pomogły. Karolina zrobiła się pomarańczowa. - Zatrucie karotenem - zawyrokowała pani doktor w przychodni. Zaleciła odstawić "Kubusie".
Kaszel jednak nie ustąpił, dziecko przysypiało, lało się przez ręce. Trzeba zrobić morfologię krwi z rozmazem - zarządził lekarz. Wyniki potwierdziły najgorsze podejrzenia; jego mała pacjentka zachorowała na białaczkę. Starał się pomóc; umówił zrozpaczonych rodziców w klinice w Gdańsku.
- W krwi córeczki było zaledwie 4% hemoglobiny - na samo wspomnienie Arlecie trudno wykrztusić słowo. - Mówiłam bez przerwy, dziecku nie wolno było zasnąć. Z Elbląga do Gdańska pędziliśmy więc jak wariaci. W Klinice Pediatrii, Onkologii, Hematologii i Endokrynologii okazało się, że jest gorzej niż wskazywały na to wyniki; i w krwi i w szpiku Karoliny były niemal same komórki nowotworowe. Lekarze pocieszali rodziców; białaczka Karoliny nie rokuje źle, dzieci w tym wieku dobrze reagują na leczenie.
Otarła się o serduszko
W klinice spędzili dziewięć miesięcy. Chemioterapia niszczyła chore komórki, nie oszczędzając jednak zdrowych. Uszkodziła wątrobę, trzustkę, otarła się o serduszko. Dziewczynka nie było w stanie chodzić, rodzice na zmianę nosili ją na rękach. Jadła tylko kukurydziane płatki i piła wodę.
W 33 dobie białaczka ustąpiła, co lekarze fachowo nazywają remisją. Na pierwszą przepustkę ze szpitala do domu udało się im wyjść po trzech miesiącach. Po zakończeniu podstawowego protokołu leczenia, Karolinka dostawała jeszcze od czasu do czasu podtrzymujące dawki chemii.
Od początku choroby minęło dwa i pół roku
- Trzymaliśmy córkę pod kloszem - przyznaje mama. Śmiertelnie niebezpieczny mógł się okazać dla niej każdy kontakt z przeziębionym dzieckiem, wyjście na podwórko, basen czy do piaskownicy. Ani na moment się nie rozstawały. Pielęgniarki żartowały, że znowu są zrośnięte pępowiną.
Pomagała tylko morfina
Kolejne siedem miesięcy. Początek 2004 roku. Karolince powiększył się węzełek za uchem. - Serce znów miałam w gardle - wspomina Arleta. Tydzień wcześniej robiliśmy wyniki. Były dobre. Może ta panika bez powodu. Tydzień później Arleta wypatrzyła na ciele Karoliny dwie wybroczynki, jedną na górnej powiece, drugą pod kolanem. Znów popędzili do Gdańska.
- Tak jak zdrowy człowiek ma we krwi od 4 do 10 tysięcy leukocytów, tak u Karolinki było ich 80 tysięcy - relacjonuje jej tata, Piotr. Nikt nie chciał w to uwierzyć; Karolinka czuła się przecież świetnie, z podłączoną kroplówką jeździła po szpitalnym korytarzu na stojaku. Kilka godzin później, miała już we krwi 130 w tysięcy leukocytów. Pojawiły się bóle kości. Uśmierzyć potrafiła je tylko morfina.
Wydawało się, że dla Karolinki nie ma już ratunku. Kierująca kliniką prof. Anna Balcerska nie dawała jednak za wygraną. Zaordynowane przez nią leczenie dało efekt. Po dwóch dobach wyniki się poprawiły. Rozpoczął się kolejny etap walki o życie dziewczynki.
Igła w stogu siana
Zapadła decyzja: wpierw największa z możliwych dawek chemioterapii, potem transplantacja szpiku. Karolinka była jedynaczką, dawca rodzinny, którego z reguły szuka się wśród rodzeństwa, nie wchodził więc w grę. W najgorszym wypadku, gdy nie byłoby innego wyjścia, lekarze mogliby próbować przeszczepić dziewczynce szpik od ojca. Taka transplantacja obarczona jest jednak ogromnym ryzykiem; organizm chorego może odrzucić nie w pełni zgodny szpik a wówczas dla Karolinki nie byłoby już ratunku.
Zaczęły się poszukiwania dawcy. Na początek w polskim rejestrze, tu Polak ma dwukrotnie albo trzykrotnie większe szanse na znalezienie dawcy niż w rejestrze światowym, nawet nam najbliższym, niemieckim. - Bogu dzięki udało się znaleźć osobę pasującą do naszego dziecka - nie kryją radości rodzice Karolinki. Co więcej, na terenie Polski zidentyfikowano aż dwóch potencjalnych dawców szpiku.
- Aż trudno uwierzyć, ale jeden z nich miał identyczny układ antygenów HLA jak nasza córka - wspomina Piotr Domżal. - Miał też te samą grupę krwi. Jakby gdzieś na drugim końcu Polski Karolina znalazła brata bliźniaka. Cała ta operacja była poszukiwaniem igły w stogu siana, ale się udała.
Wiemy tylko, że dawca - młody mężczyzna - mieszka gdzieś pod Katowicami. Być może kiedyś przeczytał podobną jak nasza historię i postanowił uratować czyjeś życie, gdy zajdzie taka potrzeba.
Godzina zero
26 maja 2004. Dzień Matki. Karolinka z rodzicami jest już od dawna w Klinice Transplantacji Szpiku, Onkologii i Hematologii Dziecięcej we Wrocławiu. W Gdańsku przeszczepia się szpik tylko chorym dorosłym. Karolinka jest już przygotowana do zabiegu. Wpierw przeszła naświetlania całego ciała, potem dostała megachemię. Pielęgniarka podłączyła kroplówkę; po piętnastu minutach serce dziecka przestało bić. Karolinę reanimowano. Chemia zniszczyła chore komórki. Wybiła godzina zero. Zaczął się przeszczep.
- Po prostu podłączono córce kroplówkę - opowiada Piotr. Szpik miał kolor czerwony, nie wymagał separacji, bo krew biorcy i dawcy była identyczna. Kapała siedem godzin. Nie myśleli wtedy, że we Wrocławiu spędzą osiem długich miesięcy. Zamiast wracać do zdrowia, Karolina słabła. Szpik długo nie chciał podjąć pracy. Zdrowe komórki krwi zaczął produkować dopiero po pięciu miesiącach od dnia transplantacji.
j.g