Anglik na końcu świata
Wreszcie możemy się przekonać, co Bruce Chatwin przywiózł z Patagonii
Po błyskotliwej (i burzliwej) karierze w domu aukcyjnym Sotheby’s, flircie z akademicką archeologią i zjeżdżeniu połowy świata w roli wysłannika „Sunday Timesa” 34-letni Chatwin – już na własną rękę – wybrał się do Ameryki Południowej.
Spędził tam około sześciu miesięcy (na przełomie 1974 i 1975 roku), a w 1977 wydał „W Patagonii”, książkowy debiut, który przyniósł mu sławę, pieniądze i reputację odnowiciela literatury o podróżach.
Wolno przypuszczać, że książka odniosła tak spektakularny sukces (i do dziś wywiera duże wrażenie) dzięki szczęśliwemu splotowi paru czynników. Przede wszystkim jednak Chatwin tak misternie i sugestywnie połączył rozmaite związane z Patagonią wątki i mikrohistorie, że odsłonił (a raczej wykreował) nowe jej oblicze. Patagonia po Chatwinie musi jawić się jako ziemia paradoksalna: owszem, położona na końcu świata, zapomniana przez Boga i ludzi, interesująca może tylko dla adeptów niektórych nauk, lecz zarazem kraina wyjątkowa, prawdziwy mikrokosmos, gdzie krzyżowały się losy ludzi z całego świata, rozstrzygał kształt nauki i kultury (patrz badania Darwina), gdzie wciąż jeszcze „cywilizacja” współistnieje z pierwotną „dzikością”.
W mozaice Chatwina jest miejsce dla imigrantów z najróżniejszych stron świata i patagońskich Indian, dla odwołań do Poego, Coleridge’a i Szekspira (błyskotliwy wywód o patagońskiej genezie Kalibana), dla historyjki o operetkowym Królestwie Araukanii i Patagonii i rewelacji na temat prawdziwych (to jest niekoniecznie prawdziwych) losów Butcha Cassidy’ego i Sundance Kida. „W Patagonii” ładnie skrzy się erudycją – widać, że Chatwin równie wiele wyniósł ze swej wyprawy, ile do niej wniósł, studiując literaturę przedmiotu. Uskarżano się natomiast, podobno słusznie, że opisując miejsca i napotkanych ludzi, autor nie zawsze trzymał się faktów. Dotyczy to poniekąd większości utworów Chatwina – on sam nic sobie z tego nie robił, a jego biograf dowcipnie replikował, że nieprawdą jest, iż Bruce serwował „półprawdy”, co najwyżej „półtorej prawdy”. Jest to zresztą kwestia zupełnie poboczna, bo mamy do czynienia z literaturą piękną, a nie reportażem. Gorzej, że z faktami mija się polski wydawca, robiąc błąd rzeczowy na
skrzydełku książki (kto go wypatrzy, niech pisze na adres kultura@przekroj.pl, na pierwszego spostrzegawczego czytelnika czeka nagroda książkowa!). Bardzo dziwne są także przypisy od tłumacza – dziwne, bo czasem potrzebne, czasem – w miejscach, gdzie by się przydały – nieobecne, a czasem zrobione nie wiadomo po co. Dowód? Chatwin pisze, że Buenos Aires przypomina mu Rosję i że „Wiśniowy sad” mógłby rozgrywać się w Argentynie, a przypis triumfalnie obwieszcza: „»Wiśniowy sad« – jedna z najbardziej znanych (sic!) sztuk teatralnych Antoniego Czechowa”. Dość jednak narzekań. Wspomnieć trzeba natomiast koniecznie, że Chatwin swój talent narracyjny szlifował uważnymi lekturami majstrów nie lada: Borgesa (proszę zajrzeć do „Powszechnej historii nikczemności”) i Hemingwaya (zwłaszcza z wczesnych, reporterskich lat), i sporo się od nich nauczył. Oto fragment o pierwszych dniach w Buenos Aires: „Witryny sklepów zdobiły świąteczne dekoracje. Właśnie otwarto Mauzoleum Perona w podmiejskiej dzielnicy Olivos; Evita, która
wróciła z tournée po sejfach bankowych w Europie, była w znakomitej formie. Niektórzy katolicy zamówili mszę za duszę Hitlera i czekali na pucz wojskowych”. Mordercze, nieprawdaż? Kłopot jest tylko taki, że nie od dziś zachodzę w głowę, jak Evita mogła skądkolwiek wrócić, skoro umarła bodaj 22 lata wcześniej. Może chodzi o Isabel Peron, trzecią żonę i następczynię Juana Perona. Błąd Chatwina? Błąd redaktora? Diabli wiedzą. No i taki był właśnie Chatwin, cały on.
Marcin Sendecki
Bruce Chatwin „W Patagonii”, przeł. Robert Ginalski, Świat Książki, Warszawa 2007, s. 336, 32,90 zł