Amerykański koszmar
Troje studentów wydziału biotechnologii Politechniki Łódzkiej urzędnicy imigracyjni zatrzymali na lotnisku w Denver. Zamiast „amerykańskiego snu”, przeżyli koszmar.
Lot z międzylądowaniem we Frankfurcie przebiegał bez zakłóceń. Takie też było lądowanie w Denver. Wioletta Koter z Łodzi, Kamilla Czupajło z Janikowa i Rafał Zacierka z Piotrkowaj, wysiedli z samolotu szczęśliwi, że oto ziszcza się ich wielkie marzenie – są w Ameryce. Kłopoty zaczęły się przy odprawie.
Dzisiaj wspominają tamte wydarzenia, jak coś, co jest na tyle absurdalne, że mogło wydarzyć się tylko w jakimś kiepskim filmie sensacyjnym.
– Mogę się tylko domyślać, jak to wpłynęło na psychikę młodych, wkraczających w życie ludzi i pytać, dlaczego spotkało mojego syna – mówi Anna Wojcieszek z Piotrkowa, mama Rafała.
Tych pytań bez odpowiedzi jest więcej. Dlaczego już na lotnisku amerykańscy urzędnicy imigracyjni nie próbowali wyjaśnić nieścisłości w dokumentach studentów, dlaczego nie pozwolono im skontaktować się z polską ambasadą, a wreszcie dlaczego skuto im ręce kajdankami i jak niebezpiecznych zbrodniarzy przetrzymywano przez ok. 12 godzin w – jak są przekonani – więzieniu.
Studenci, mimo dwukrotnych skarg do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie, nie otrzymali wyjaśnień. Nikt też ich nie przeprosił za to, co się stało.
Rozdzieleni i przesłuchiwani
Wyjazd w ramach programu „Work and Travel”, który pilotuje amerykańska fundacja Central Homestate International, troje studentów biotechnologii wykupiło w łódzkim oddziale biura podróży Almatur. Lecąc do Denver, mieli wizy J1 (uprawniają do 3 miesięcy pracy i miesiąca turystyki), promesy wizowe pozwalające podjąć legalną pracę oraz umowy z pracodawcami, ale ze wschodniego wybrzeża. Wylądowali natomiast w Denver, w środkowych Stanach.
To wzbudziło niepokój urzędników imigracyjnych. Studentów rozdzielono. Każdego z osobna zaczęto przesłuchiwać. – Najpierw wybebeszyli mi cały bagaż, potem musiałem go pozbierać – mówi Rafał Zacierka z Piotrkowa.
– Powtórzyło się to jeszcze kilkakrotnie. Powiedzieli tylko, że są jakieś nieścisłości w dokumentach. Zadawali pytania: kim my właściwie jesteśmy, co tu robimy, co chcemy osiągnąć. Rafał w ciągu 10 godzin został przesłuchany cztery razy. Wiloletta i Kamilla otrzymały tłumaczy, Rafał – nie. – Urzędnik powiedział: nie poprosiłeś – dodaje Rafał.
Każde z nich prosiło natomiast o wyjaśnienie, dlaczego ich zatrzymano, czego brakuje w papierach. Prosili też o kontakt z polską ambasadą, swoim biurem podróży, albo z pracodawcą z Denver. – Daliśmy im nawet do niego numer telefonu – mówi Kamilla. – Byliśmy już u niego wciągnięci w grafik pracy. Nie mieliśmy jeszcze tylko podpisanej umowy, wystarczyło to wyjaśnić.
– Po przesłuchaniach dostałem do ręki protokół i usłyszałem: nie podpiszesz, zaostrzymy procedury i chyba od tego momentu zaczęło mi się to wszystko bardzo nie podobać – wspomina Rafał. – Potem dostałem colę, przez chwilę widziałem dziewczyny i pozamykali nas w metalowych pomieszczeniach, jakie są na lotnisku. Siedziałem z Meksykaninem.
– Tam było strasznie zimno, chyba klimatyzacja była ustawiona na maksa i nie wiem, czy trzęsłam się ze strachu, czy z zimna – mówi Wioletta.
Potem wszystkich zakuto w kajdanki i powiedziano, że przewiezieni zostaną do „ośrodka”, ponieważ na lotnisku nie ma warunków do przenocowania ich.
Izolatka i czerwony kombinezon
– Cały czas w kajdankach dojechaliśmy do tego „ośrodka” – opowiada Rafał. – Czterometrowe mury, druty kolczaste – nie tak u nas wyglądają ośrodki, tak wyglądają więzienia. – To było straszne, człowiek nie wie, co się z nim dzieje, nie wie, czy ktoś się dowie, że trafił w takie miejsce – dodaje Wioletta.
Po „wypakowaniu” studentów i Meksykanina, każdy został jeszcze raz przesłuchany i zrewidowany. – Rozdali nam regulaminy i puścili półtoragodzinny film instruktażowy – mówi Rafał. – Może gdybym uważniej go oglądał, to dowiedziałbym się, dlaczego po prysznicu dali mi czerwony kombinezon, a tak dopiero od Rosjan dowiedziałem się, że ten kolor zarezerwowany jest dla morderców i gwałcicieli, pomarańczowy dostaje się za lżejsze przewinienia, a granatowy jest dla tych, którzy trafiają tu po raz kolejny.
Rafał siedział w oszklonym pomieszczeniu, kiedy zobaczył, jak Kamilla i Wioletta wracają skądś z mokrymi włosami, zapłakane, w pomarańczowych kombinezonach. One „wypłakały” jeden telefon do Polski, dodzwoniły się do Almaturu i zdążyły poinformować, gdzie są.
Rafał tymczasem zaczął pukać w szybę, strażnik kazał mu się uspokoić. – Siedziałem później w tej izolatce, gdzie był tylko kibel, a łóżko to był betonowy wyskok ze ściany, i patrzyłem w pancerne drzwi.
W kajdankach
Przed południem następnego dnia dostał posiłek. Potem strażnik kazał mu odwrócić się plecami do drzwi, podejść do ściany, dotknąć jej nosem, złożyć ręce z tyłu – relacjonuje Rafał. – Założył mi kajdanki i wyprowadził do wspólnej sali. Tam już przekonałem się, że to jest na pewno więzienie, skoro niektórzy siedzą od dwóch lat, mają na koncie napady z bronią w ręku. Przekonałem się też, że jedzenie może być towarem, bo kiedy dwóm Rosjanom oddałem obiad, to oni uświadomili mi, że nie poinformowano mnie o moich prawach.
– Dla nich nie byliśmy studentami, byliśmy zwykłymi kryminalistami – dodaje Wioletta. – Najgorszy był prysznic. Dwie strażniczki kazały mi się rozebrać, potem oglądały, czy nie mam uszkodzeń na ciele, rzuciły ręcznik i mydło. To było upokarzające. Poryczałam się.
Tymczasem pracownicy Almaturu zaczęli działać. Zawiadomili sponsora programu – CHI, a jego przedstawiciele wyjaśnili sprawę studentów. Teraz mogli już być deportowani.
– Znowu nas skuli kajdankami, zawieźli na lotnisko, jeszcze raz przeszukali bagaże, których przecież przez te ponad 12 godzin nie widzieliśmy na oczy – mówi Rafał.
Kto zawinił?
Po przylocie do Polski chcieli przede wszystkim wyjaśnić, dlaczego potraktowano ich w ten sposób. – Napisaliśmy skargę do MSZ –powiedziała Kamilla Czupajło.
Według relacji studentów, początkowo mieli oni umowy o pracę podpisane z pracodawcą z Tennesse. Ten jednak wycofał się z programu. Zaczęli więc sami szukać pracodawcy i znaleźli w Denver. Dwa dni przed odlotem dostali do ręki umowy podpisane z pracodawcą z Waszyngtonu.
– Powiedzieli nam w biurze podróży, że to na wszelki wypadek, gdyby ktoś na lotnisku spytał, czy mamy umowy – mówi Kamilla. – Pracodawcę musieliśmy znaleźć sami, a umowę mieliśmy podpisać na miejscu. Biuro podróży zaakceptowało nasz wybór, kupiło bilety do Denver. Mówili, że wszystko będzie w porządku...
Z kolei pracownica łódzkiego oddziału Almaturu powiedziała nam, że Rafał miał umowę z pracodawcą z Waszyngtonu, a dziewczyny z pracodawcą z Florydy.
– Sami zmienili pracodawcę, a naszym jedynym błędem było to, że się na to zgodziliśmy – powiedziała nam pracownica, prosząc o anonimowość i odsyłając do siedziby biura w Warszawie. – Urzędnicy imigracyjni są wyczuleni na takie sytuacje – wyjaśnia Anna Grzywińska z biura Almaturu w Warszawie. – Ze swej strony interweniowaliśmy w konsulacie, informowaliśmy sponsora programu.
Nie w tym miejscu
Kamila wraz z tatą ponowiła skargę do MSZ. Wciąż czeka na odpowiedź. – Pierwsze pismo z ambasady amerykańskiej, informujące o przebiegu tego zdarzenia, nie do końca nas satysfakcjonowało, więc ponowiliśmy prośbę o wyjaśnienia – mówi Włodzimierz Zdunowski, naczelnik wydziału ruchu osobowego w MSZ w Warszawie.
Takie, satysfakcjonujące wyjaśnienia, jak twierdzi naczelnik, MSZ już otrzymał. – Na początku lutego, podczas konsultacji polsko-amerykańskich poruszyliśmy m.in. tę sprawę – mówi Zdunowski. – W 2003 r. mieliśmy więcej skarg na postępowanie urzędników imigracyjnych i ostro już na ten temat dyskutowaliśmy. Sytuacja się poprawiła. Amerykanie tłumaczą, że ci studenci pojawili się po prostu nie w tym miejscu, gdzie powinni, że zakuwanie w kajdanki to procedura mająca na uwadze względy bezpieczeństwa, tzn., że przewożąc ludzi różnych narodowości ten środek stosuje się, by nie dochodziło między nimi do aktów agresji.
Natomiast nam, dzięki temu, że Rafał zapamiętał, że z lotniska dowieziono ich do miejscowości pod nazwą Aurora, udało się ustalić, gdzie tak naprawdę ich zamknięto. „Poza protokołem” od pracownika ambasady amerykańskiej dowiedzieliśmy się, że przebywali oni w tzw. detention facility, budynku dla zatrzymanych za wykroczenia i przestępstwa imigracyjne.
Janusz Buszyński z biura prasowego ambasady amerykańskiej powiedział nam: – Pani konsul odmówiła komentarza w tej sprawie. – Otrzymaliśmy deklarację ze strony ambasady, że będą chcieli się spotkać z tą trójką studentów i w jakiś sposób zadośćuczynić im tamte wydarzenia – mówi Zdunowski. – W ciągu kilku dni prześlemy im wyjaśnienia i nasze ustalenia.
Mówiłam, synu jedź...
Kamila, Wioletta i Rafał nie chcą zadośćuczynienia. Chcą tylko, by ich przeproszono. Teraz, kiedy opadły emocje, minęło przerażenie, pozostał niesmak. Wiedzą, że nie są kryminalistami i wiedzą, że tak właśnie ich potraktowano. Nie wiedzą, dlaczego.
Odzyskali pieniądze za udział w programie – po 3 tys. zł każde z nich, a stracili te, które wydali na bilety – ponad 2 tys. zł.
– Całą odprawę emerytalną dałam synowi na ten wyjazd – mówi Anna Wojcieszek, mama studenta z Piotrkowa. – Mówiłam, synu jedź, podszlifuj język. Nie mówił mi za wiele, chciał mi oszczędzić stresu. Pamiętam tylko ten telefon od niego, że wraca, że był w więzieniu – nogi się pode mną ugięły.
Dla pani Anny to, co spotkało jej syna, rzuca cień na to, co ogląda teraz w telewizji. – Mówi się wciąż o przyjaźni polsko-amerykańskiej, ale czy tak można traktować człowieka i tu nie chodzi tylko o moje dziecko...
Aleksandra Tyczyńska