Amerykanin w Europie
George W. Bush przejdzie do historii jako ten Amerykanin, który pojechał na Stary Kontynent i pożegnał go tak, jak się żegna starą miłość. I który przywitał się z Europą nową - pisze Marek Orzechowski w "Tygodniku Powszechnym".
02.03.2005 | aktual.: 02.03.2005 10:26
Ameryka chętnie demonstruje swą potęgę. Najlepiej widać to w organizacji wizyty takiej, jaką złożył w ubiegłym tygodniu w Europie prezydent Bush: zamknięte ulice, sprawdzeni mieszkańcy okolicznych domów, wszechpotężna władza Secret Service.
Bush jeździł po Brukseli jak po wymarłym mieście. Przyjechał, jak mówił, by wyciągnąć rękę na zgodę, ale - poza politykami - nie miał za bardzo do kogo. Przynajmniej tu, w siedzibie NATO i Unii Europejskiej.
Wizytą w Europie, zorganizowaną zaraz po rozpoczęciu drugiej kadencji, prezydent USA otworzył - jak sam zaznaczał - w stosunkach transatlantyckich nowy rozdział. Otworzył nowy, ale i zamknął przy okazji stary. Ameryka będzie dalej dominować nad światem, ale Europa wychodzi spod amerykańskiego “parasola”. Była to jakby pożegnalna podróż amerykańskiego przywódcy po kontynencie, który na nowy sposób układa sobie stosunki ze swym wieloletnim patronem.
Bo nic w stosunkach amerykańsko-europejskich nie będzie już takie, jak było. Ameryka żegna się z Europą taką, jaką znała od 1945 r.: Europą skazaną na jej wsparcie, opiekę, ale i kontrolę - czytamy w "Tygodniku Powszechnym".