Ajatollah Sistani nie chce przeczytać listu od Busha
Duchowy przywódca irackich szyitów, wielki
ajatollah Ali Sistani, uważa, że Stany Zjednoczone mieszają się do
irackiej polityki i dlatego odmówił przeczytania listu, jaki
wysłał do niego prezydent George W. Bush - podała agencja
Associated Press.
List leży od kilku dni w biurze ajatollaha w świętym mieście szyitów Nadżafie. Pismo od prezydenta USA przywiózł umyślny posłaniec, ale 75-letni Sistani odłożył je i nawet nie poprosił o przetłumaczenie.
Anonimowy współpracownik ajatollaha powiedział Associated Press, że Sistani zignorował korespondencję z prezydencką pieczęcią, gdyż jest coraz bardziej "niezadowolony", iż Waszyngton, jak to określają przywódcy szyiccy, wtrąca się do rozmów na temat utworzenia pierwszego od upadku Saddama Husajna stałego rządu irackiego.
Współpracownik Sistaniego wyjawił, że według osoby, która przywiozła list, prezydent dziękuje w nim ajatollahowi za to, że zaapelował o spokój do swych współwyznawców i w ten sposób pomógł zapobiec wojnie domowej po zniszczeniu przez ekstremistów 22 lutego szyickiego sanktuarium w Samarze.
Jednak wysłannik z listem - współpracownik Sistaniego nie podał jego nazwiska ani narodowości - powiedział ponadto, że przy okazji podziękowań Bush dał do zrozumienia, iż dominujący w parlamencie irackim blok szyickich partii religijnych nie powinien proponować szefa obecnego rządu tymczasowego, Ibrahima Dżafariego, na premiera nowego gabinetu.
Dżafari został kandydatem partii szyickich na premiera 12 lutego, gdy w tajnym głosowaniu deputowanych swego bloku pokonał przewagą jednego głosu Adila Mahdiego, tymczasowego wiceprezydenta Iraku.
Przeciwko Dżafariemu wystąpiły partie sunnickie, kurdyjskie i świeckie. Argumentują one, że Dżafari, przywódca konserwatywnej partii Zew Islamu, ulega szyickim radykałom, a jako tymczasowy premier (od kwietnia zeszłego roku) zagarniał za dużo władzy dla siebie i swych zaufanych ludzi, wobec czego nie nadaje się na szefa rządu jedności narodowej.
W sporze tym Sistani nie wypowiadał się publicznie po żadnej stronie, choć apelował o jedność w obozie szyitów.
Stany Zjednoczone podzielają zastrzeżenia arabskich sunnitów, Kurdów i partii świeckich do Dżafariego, ale nigdy nie powiedziały tego oficjalnie i wprost. Oficjele amerykańscy poprzestają zazwyczaj na wskazywaniu, że Irakowi potrzebny jest rząd i przywódcy, którzy zdołaliby "skupić wokół siebie wszystkie społeczności kraju".
Jednak w minioną sobotę ambasador USA w Bagdadzie Zalmay Khalilzad przekazał podobny list od Busha - z zawoalowanymi zastrzeżeniami wobec kandydatury Dżafariego - przywódcy bloku szyickiego w parlamencie, Abdelowi Hakimowi. Jest on także szefem czołowej szyickiej partii religijnej, Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej w Iraku (SCIRI).
Współpracownik Sistaniego powiedział, że niezadowolenie przywódców szyickich z ingerencji USA w spór o obsadę urzędu premiera było tak wielkie, iż dostojnicy zebrani w środę w Nadżafie na uroczystościach w rocznicę śmierci proroka Mahometa odmówili spotkania się przy tej okazji z Khalilzadem. Ambasador amerykański, urodzony w Afganistanie, jest muzułmaninem, sunnitą.
Rzeczniczka ambasady USA Elizabeth Colton powiedziała AP, że Khalilzad nie zabiegał o żadne spotkanie i tylko przeleciał nad Nadżafem i innym pobliskim świętym miastem szyitów, Karbalą, aby obejrzeć z powietrza wielkie procesje szyitów, urządzone z okazji święta.
Ambasador rzeczywiście odbył lot, aby zobaczyć ludzi na ulicach Karbali i Nadżafu. Ambasador nie chciał się z nikim spotykać i nie udawał się do żadnego z tych dwóch miast - wyjaśniła Colton.
Dżafari odpowiedział na naciski amerykańskie ostrzeżeniem, by Waszyngton przestał mieszać się do irackiej polityki. W wywiadzie na łamach czwartkowego "New York Timesa" oświadczył, że ma wszelkie prawo pozostać premierem, gdyż jego kandydaturę zgłosił "największy blok w parlamencie". Zarzucił też Amerykanom, iż występując przeciwko tej decyzji "szkodzą wynikom procesu demokratycznego".
Uważa się, że głównym powodem zastrzeżeń Waszyngtonu wobec kandydatury Dżafariego są jego bliskie związki z radykalnym duchownym szyickim Muktadą as-Sadrem. Ma on pod swymi rozkazami wielotysięczną milicję religijną, Armię Mahdiego, która po zamachu w Samarze uczestniczyła w podpalaniu sunnickich meczetów i zabijaniu sunnitów.
31-letni Sadr, który w 2004 roku wszczął dwie zbrojne rebelie przeciwko wojskom USA, potem włączył się do polityki. Jego zwolennicy są najsilniejszą grupą w bloku szyickim w parlamencie i właśnie ich głosy zadecydowały o tym, że Dżafari został kandydatem partii szyickich na premiera.
Blok szyicki ma w 275-miejscowym parlamencie 130 miejsc - za mało, by utworzyć rząd bez poparcia innych partii.
Sadr spotkał się w czwartek w Nadżafie z Sistanim, ale wychodząc od tego nie chciał nic powiedzieć reporterom.
Zwłoka w utworzeniu stałego rządu irackiego podsyca falę przemocy, nękającą kraj nieprzerwanie od zamachu w Samarze. W czwartek w różnych atakach zginęło co najmniej 27 Irakijczyków. Była wśród nich czteroletnia dziewczynka, którą zabił odłamek bomby samochodowej zdetonowanej koło szyickiego meczetu Ali Baszy w Bagdadzie.
W Bajdżi, 190 km na północ od Bagdadu, napastnicy zabili wracających z pracy ośmiu robotników miejscowej elektrowni.