Afryka: zmartwychwstanie
Ludzie z Zachodu nadal często patrzą na Afrykę jak na wielką strefę klęski żywiołowej. Tymczasem ostatnie 10 lat przyniosło tam rekordowy wzrost gospodarczy, postępy demokracji i koniec wielu wojen domowych.
21.07.2008 | aktual.: 21.07.2008 12:41
Joseph Madzuramhende, wieśniak z prowincji Mashonaland w Zimbabwe, zginął, bo słuchał w radiu przed wyborami opozycyjnej stacji Studio 7 – lokalnej wersji Głosu Ameryki. Egzekucja odbyła się 5 maja. Aktywiści ZANU – partii rządzącego Zimbabwe od 1980 roku prezydenta Roberta Mugabe – najpierw pobili Madzuramhende za „przestępstwo słuchania wyników wyborów”. Potem związali mu genitalia drutem kolczastym, który przywiązali do wielkiego pnia drzewa. „Będziemy cię bić, dopóki nie przesuniesz go swoim penisem” – zapowiedzieli. Kiedy nie mógł, zaczęli ciągnąć, aż Madzuramhende (jak ujmuje to raport organizacji Human Rights Watch) „odpadła część genitaliów”.
Torturowany wieśniak zmarł tej samej nocy. Był tak zmaltretowany – opowiadali aktywistom Human Rights Watch jego krewni – że nie mógł leżeć ani na brzuchu, ani na plecach, i trzeba go było delikatnie układać na boku.
Takie i podobne przerażające świadectwa ludzkiego cierpienia i poniżenia napływają do zachodnich mediów nie tylko z Zimbabwe, ale także z sudańskiej prowincji Darfur (gdzie w trwających od 2003 roku czystkach etnicznych zginęło ponad 300 tysięcy osób), z ogarniętej wojną domową Somalii i z dżungli wschodniego Konga, gdzie grasują niedobitki partyzanckich oddziałów, które przegrały w ostatniej w wojnie domowej.
To wszystko prawda – w tych miejscach ludzie giną niepotrzebnie i często w przerażający sposób. Oglądając sceny z afrykańskich konfliktów w telewizji i czytając o nich w gazetach, łatwo jednak zapomnieć, że Afryka to ogromna przestrzeń: ponad 900 milionów ludzi i ponad 50 krajów. W zdecydowanej większości z nich wprawdzie ludzie nadal żyją bardzo biednie, ale mogą z optymizmem patrzeć w przyszłość.
Wolne chociaż częściowo
Lata 70. i 80. były dla Afryki stracone. Kontynentem rządziły dyktatury i monopartie, a zamachy stanu zdarzały się tak często, że w zachodnich gazetach poświęcano im tyle miejsca ile lokalnym wypadkom samochodowym. Gospodarki pogrążały się w kryzysie, a liczba ludności rosła, dlatego w 1989 roku w wielu krajach poziom życia był niższy niż w 1960, przełomowym roku, w którym 17 krajów Afryki zyskało niepodległość. Najgorsze były lata 1975–1989, w których przeciętny dochód obniżył się o jedną piątą.
To wszystko jednak przeszłość. Według Freedom House, amerykańskiej organizacji pozarządowej monitorującej stan wolności obywatelskich na świecie, większość krajów Afryki na południe od Sahary należy do kategorii „wolne” albo „częściowo wolne”. Dla porównania – w całym świecie arabskim (Bliski Wschód i północna Afryka – 24 kraje, 325 milionów ludzi) i w postradzieckiej Azji Środkowej (80 milionów ludzi) nie ma ani jednego kraju uznanego za wolny, a tylko kilka – i to małych, takich jak Jordania czy Bahrajn – to kraje częściowo wolne. W Afryce prezydenci są dziś wybierani w wyborach i prawie zawsze oddają władzę dobrowolnie, co było nie do pomyślenia jeszcze w latach 80. Kiedy w styczniu w Kenii wybuchł ostry konflikt po (prawdopodobnie sfałszowanych) wyborach prezydenckich, udało się go zażegnać dzięki mediacji prezydentów sąsiednich krajów i zachodnich dyplomatów: dwaj główni- konkurenci w wyborach zostali prezydentem i premierem (to ostatnie stanowisko utworzono specjalnie na tę okazję). Zamachy stanu to
rzadkość i dziś zdarzają się właściwie w krajach małych i marginalnych – takich jak Mauretania (półtora miliona kilometrów kwadratowych pustyni i trzy miliony mieszkańców) albo Komory (kilka małych wysepek na Oceanie Indyjskim, 700 tysięcy mieszkańców).
Wygasają też konflikty. Na całym ogromnym kontynencie jest ich dziś kilka – w większości odziedziczonych po fatalnym dla Afryki okresie zimnej wojny. Tak jest z wojną w Somalii, która zaczęła się po upadku marksistowskiej dyktatury w 1991 roku. Także 84-letni Mugabe w Zimbabwe to dinozaur z czasów zimnej wojny. Nie można umniejszać dramatu jego poddanych, ale trzeba wiedzieć, że rządy Mugabe są dla współczesnej Afryki równie reprezentatywne jak rządy Łukaszenki dla Europy. Czyli wcale.
Afryka czeka na Chińczyków
Najbardziej imponujące są jednak wyniki gospodarcze. Przez ostatnie 10 lat Afryka – cały kontynent! – notowała średnio pięcioprocentowy wzrost rocznie. Niektóre kraje, takie jak Uganda i Mozambik, podwoiły swój dochód narodowy.
Świadectwem boomu są afrykańskie giełdy, które idą w górę, kiedy akcje w Nowym Jorku czy w Warszawie spadają. Przez ostatni rok wartość akcji obracanych na giełdzie nigeryjskiej podwoiła się; w Ghanie – innym kraju o rekordowych wynikach gospodarczych – wzrosła o jedną trzecią. Indeks giełdy w Akrze, stolicy Ghany, wzrósł z 4000 punktów w 2004 roku do 11 200 w zeszłym miesiącu.
Nigeria większości Europejczyków kojarzy się z korupcją i internetowymi naciągaczami. Mało kto wie, że niedawno spłaciła zagraniczne długi i uregulowała – przy współpracy zachodnich ekspertów – swój sektor bankowy. Specjaliści od inwestycji w wielkim banku Goldman Sachs umieścili ją w zeszłym roku na liście najbardziej obiecujących wschodzących rynków.
Jednym z przykładów afrykańskiego boomu jest Belinga – do niedawna mała wioska w Gabonie zagubiona w sercu równikowej dżungli. Gabon, liczący się producent ropy naftowej, ma także największe niewykorzystane złoża rudy żelaza na świecie, których centrum oceniane na 500 milionów ton znajduje się właśnie w Belinga. Rywalizację z europejskimi i amerykańskimi firmami o prawa do wydobycia wygrał chiński państwowy koncern China National Machinery & Equipment Import & Export, który za trzy miliardy dolarów buduje w Belinga gigantyczną kopalnię oraz linię kolejową do odległego o 560 kilometrów portu na wybrzeżu Atlantyku. „Po latach stagnacji i zaniedbania ludzie w Belinga i okolicy otoczonej dziewiczym lasem oczekują z niecierpliwością przybycia Chińczyków” – notował jeden z nielicznych zachodnich dziennikarzy, którzy dotarli do Belinga.
Miejscowi liczą na pracę w kopalni, nowe drogi i podatki, z których powstaną – jak sądzą – szkoły i kliniki.
Afrykański boom gospodarczy napędzany jest przede wszystkim eksportem surowców, głównie do Chin i innych krajów azjatyckich. Powoli do Afryki napływają także inne inwestycje. W Lesotho i Suazi działają szwalnie amerykańskich koncernów odzieżowych, a w anglojęzycznych Kenii i Ghanie – call center, czyli telefoniczne centra obsługi klientów firm komputerowych i banków z USA. Spektakularnym przykładem afrykańskiego odrodzenia jest Rwanda. Przypomnijmy: w Rwandzie w 1994 roku doszło do krwawej wojny domowej pomiędzy Hutu i Tutsi połączonej z masakrami cywilów. 800 tysięcy ludzi zginęło w ciągu stu dni – zabitych maczetami, zastrzelonych i spalonych żywcem – a potem doszło do długotrwałej wojny partyzanckiej. Dziś Rwanda jest według raportu Harvard Business School „praktycznie pozbawiona korupcji”, „stabilna i o stałym postępie społecznym” oraz „na dobrej drodze, żeby zostać Szwajcarią Afryki” (Rwanda, podobnie jak Szwajcaria, to mały, górzysty kraj bez dostępu do morza; do niedawna porównanie to było pełne
gorzkiej ironii, teraz to tylko przesada).
Z polskiego punktu widzenia Rwanda oczywiście jest nadal krajem desperacko biednym (z dochodem na głowę mniej więcej 12 razy niższym od naszego). Prezydent Paul Kagame, który zakończył wojnę domową, zapewnił w kraju bezpieczeństwo i ograniczył korupcję, ma ponadto dyktatorskie skłonności i z pewnością nie jest wzorem demokraty (w ostatnich wyborach, które zagraniczni obserwatorzy uznali za „nie do końca prawidłowe”, dostał 95 procent głosów).
Na cały afrykański sukces ostatniej dekady trzeba patrzeć z odpowiedniej perspektywy: to nadal najbiedniejszy kontynent świata, w którym setki milionów ludzi są stale niedożywione, korupcja – jeśli wierzyć raportom Transparency International – jest powszechna, a wybory często nie spełniają w stu procentach europejskich standardów. Takie inwestycje, jak budowanie kopalni w środku dziewiczej dżungli, są także często niszczące dla przyrody. To wszystko prawda, nic jednak nie powinno przysłaniać tego, że po raz pierwszy od lat 60. Afryka osiągnęła znaczący postęp, i to o własnych siłach.
Komórka dla Afrykańczyka
Na odrodzenie kontynentu złożyło się wiele przyczyn. Pierwsza to wzrost cen surowców na światowych rynkach (na przykład miedź zdrożała z 70 dolarów za tonę w czerwcu 2001 roku do 350 dolarów za tonę w czerwcu 2007 roku, na czym skorzystała Zambia, największy producent miedzi na świecie). Druga to zmniejszenie korupcji, lepsze rządy, koniec wielu wojen i konfliktów.
Afrykanie nauczyli się także, że nie wszystkie zachodnie rady są dla nich dobre. Na początku lat 90., idąc za sugestiami Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, kraje Afryki obniżały cła i bariery handlowe, otwierając swoje rynki dla importu i inwestycji. Szybko jednak zorientowały się, że ich partnerzy handlowi często nie grają fair.
Najlepszym przykładem jest ugandyjski import ryżu. Afryka importuje ryż za dwa miliardy dolarów rocznie, głównie z Azji. Rząd Ugandy, która ma dobre warunki do uprawy, zorientował się, że Pakistan, Wietnam i USA same chronią swoich producentów ryżu i dopłacają do produkcji, sprzedając nadmiar – często poniżej kosztów – do Afryki. Te same kraje chronią swoich producentów ryżu wysokimi cłami. W 2004 roku wbrew radom zachodnich ekonomistów Uganda wprowadziła 75-procentowe cło na importowany ryż. Od tego czasu lokalna produkcja wzrosła dwa i pół razy, do ponad 180 tysięcy ton. Dzięki temu przeciętni Ugandyjczycy mimo wzrostu cen żywności na całym świecie nie płacą dziś dużo więcej za ryż niż jeszcze kilka lat temu. Afrykanie również bardzo skorzystali z nowych technologii. Ekonomiści zbadali na przykład wpływ telefonów komórkowych na ceny żywności na giełdach zbożowych nad rzeką Niger w zachodniej Afryce. Przed komórkami sieci telefonicznej w wielu miejscach nie było i rynek nie działał efektywnie – handlowcy z
jednej giełdy dowiadywali się z dużym opóźnieniem, że w mieście kilkadziesiąt kilometrów dalej jest niedobór żywności, a więc ceny tam są wyższe. Dzięki telefonom komórkowym informacja krąży szybciej, ceny pomiędzy lokalnymi giełdami wyrównują się, a więc zwykli ludzie nie są narażeni na to, że z powodu lokalnego niedoboru z dnia na dzień będą musieli płacić dużo więcej za jedzenie.
Afryka odnotowała także postęp w walce ze swoją największą katastrofą – epidemią AIDS. Nie sprawdziły się dramatyczne prognozy, że AIDS spowoduje zahamowanie wzrostu gospodarczego, ale społeczne skutki choroby dotykającej 30 milionów w większości młodych ludzi nadal są dramatyczne. Co roku trzy miliony nowych Afrykanów zakaża się HIV. Dziś jednak – inaczej niż kilka lat temu – wielu z nich może liczyć na to, że dostanie nowoczesne lekarstwa powstrzymujące chorobę. W Zambii, gdzie z HIV żyje 20–25 procent ludzi w wieku 15–49 lat, a przeciętny 15-latek ma aż 70 procent szans, że się zakazi, leczy się dziś 100 tysięcy osób. To połowa tych, którzy potrzebują leczenia, i dwa razy więcej niż jeszcze dwa lata temu w całej Afryce. Za leczenie płaci PEPFAR (ang. President’s Emergency Plan for AIDS Relief), amerykański fundusz pomocowy wart 15 miliardów dolarów, który jest niedocenianym osiągnięciem administracji prezydenta Busha. Afryka to ogromny i dynamiczny kontynent, a ludzie z Zachodu nadal często patrzą na nią
jak na wielką strefę klęski żywiołowej. Dlatego często nie chcą tam ani inwestować, ani nawet pojechać na wakacje.
W 2002 roku zostawiłem biurko w redakcji „Gazety Wyborczej” i wyjechałem do Afryki, żeby napisać książkę o epidemii AIDS i o tym, jak się próbuje z nią walczyć. Od tamtego czasu brałem udział w niezliczonych publicznych debatach o rozmaitych nieszczęściach tego kontynentu. Wszystkie te dyskusje kończyły się stałym refrenem. Po rozmowie ktoś podchodził i mówił: „Przecież pomaganie im nie ma sensu, i tak wszystko rozkradną”. Kiedy dziennikarz radiowy wyłączał mikrofon po programie, wzdychał: „Przecież pomoc ich rozpuszcza, oni nie umieją pracować”. Gdy telewizyjny prezenter żegnał się po programie o wojnach w Afryce, pytał: „Czy warto ładować tyle pieniędzy w tę katastrofę?”.
To wszystko mówili mili i inteligentni ludzie – nie z uprzedzeń, tylko z niewiedzy.
Czas w końcu zmienić zdanie.
Adam Leszczyński "Gazeta Wyborcza"