PublicystykaAfera Panama Papers. Jakub Majmurek: to jest prawdziwy układ!

Afera Panama Papers. Jakub Majmurek: to jest prawdziwy układ!

Czy PiS wykorzysta zamorskie interesy Piskorskiego i Waltera, by uderzyć w opozycję i sprzyjający jej TVN? Włączy to w swoją narrację o "Układzie"? Niewykluczone. Jednocześnie Panama Papers pokazują, że jeśli jest w ogóle jakiś "Układ", to zupełnie gdzie indziej, niż diagnozuje to rządząca partia. A raczej to, że problemem nie są emerytowani oficerowie z WSI i "resortowe dzieci", ale zwolniony z państwowych regulacji, niekontrolowany przez nikogo globalny przepływ pieniędzy. Wymykający się zupełnie państwom narodowym i wymagający globalnych rozwiązań, których Polska samodzielnie nie jest w stanie wypracować - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.

Afera Panama Papers. Jakub Majmurek: to jest prawdziwy układ!
Źródło zdjęć: © AFP | Joe Raedle
Jakub Majmurek

06.04.2016 | aktual.: 25.07.2016 19:20

Od wielu lat mówi się o kryzysie dziennikarstwa śledczego. Nękane przez spadające zyski z reklam i zalew darmowej treści w sieci redakcje w coraz mniejszym stopniu pozwolić mogą sobie na utrzymywanie wykwalifikowanych, zdolnych długo pracować nad jednym tematem zespołów śledczych. Rzetelne dziennikarskie śledztwa wypierają powierzchowne opinie i krzykliwe okładki. Zwłaszcza w Polsce - gdzie dziennikarstwo śledcze ostatnio oznaczało głównie publikowanie akt z IPN, podrzucanych przez zaprzyjaźnionego historyka, czy dzikie spekulacje na temat "jonów trotylu" w Tupolewie - ta narracja o zmierzchu dziennikarstwa śledczego mogła wydawać się prawdziwa.

Jak to jednak często bywa, w momencie gdy wszyscy wydawali się je skreślać, dziennikarstwo śledcze pokazało, że pogłoski o jego śmierci są przynajmniej przesadzone. Niemiecka "Süddeutsche Zeitung", a wraz z nią szereg tytułów skupionych w Międzynarodowym Konsorcjum Dziennikarzy Śledczych, opublikowała tzw. Panama Papers - dane uzyskane z przekazanych monachijskiemu dziennikowi przez informatora akt panamskiej kancelarii prawnej Mossack Fonseca.

Panama jest małym państwem, przyczepionym do kanału łączącego Pacyfik z Atlantykiem. Od czasu, gdy amerykańskie wojska obaliły niesławnego dyktatora generała Noriegę, raczej nie trafia na czołówki gazet. Akta kancelarii pokazują jednak, że ten mały kraj jest bardzo ważnym miejscem globalnego przepływu kapitałów. Liczące 2,4 terabajta dane zawierają informację o ponad 200 tysiącach firm, które kancelaria, w imieniu 14 tysięcy klientów, zakładała i reprezentowała prawnie na całym świecie. Głównie w takich miejscach jak Bahamy, Seszele, Brytyjskie Wyspy Dziewicze - poza plażowymi pejzażami przyciągającymi głównie zerową stawką podatkową.

Zakładane przez kancelarię przedsiębiorstwa układały się przy tym w łańcuszki pośredników, spółek zależnych itp., tak, by sporo wysiłku wymagało ustalenie, kto jest ich właściwym beneficjentem. Jaki był cel tego wszystkiego? Jak mówi jedno z wewnętrznych memorandów firmy cytowane przez prasę: "w 90 proc. chodziło o stworzenie mechanizmów umożliwiających unikanie opodatkowania".

Oczywiście, Panama Papers nie ujawniają niczego, czego byśmy nie wiedzieli. Doskonale zdajemy sobie sprawę, że "bogaci ukrywają swoje majątki w rajach podatkowych". Raport Oxfam z 2013 roku szacował, że w rajach podatkowych ukryte jest co najmniej 18,5 biliona dolarów - środki teoretycznie wystarczające do tego, by rozwiązać większość problemów globalnej biedy. Francusko-amerykański ekonomista Gabriel Zucman szacuje z kolei, że w rajach podatkowych znajdować się może nawet 8 proc. oszczędności prywatnych w skali globalnej. Trzy czwarte z nich nie jest nigdzie zarejestrowane.

Czym innym jednak abstrakcyjne liczby, czym innym konkretne informacje podające nazwiska, miejsca, daty. Te mogą spowodować polityczny wybuch. Zwłaszcza, że trafiają na podatny do tego grunt.

To klasa wyższa jeździ na gapę

Od czasu ekonomicznego krachu z 2008 roku temat nierówności społecznych z coraz większą siłą wraca w dyskusjach w ramach zachodnich demokracji liberalnych. Krach był kolejnym uderzeniem w szeroką klasę średnią państw zachodnich. Ta zaś, od kilku dekad, znajduje się w ekonomicznym odwrocie. Kurczy się, jej dochód dyspozycyjny spada (w Stanach liczony w realnej sile nabywczej dochód przeciętnego gospodarstwa domowego nie drgnął od czasów Nixona), dobijają ją bańki spekulacyjne na rynku nieruchomości (problem brytyjski) czy studenckie długi (Stany). Profesje wcześniej dające w zachodnich gospodarkach rynkowych względną stabilizację finansową, a nawet skromny dobrobyt (lekarz, nauczyciel akademicki) dziś ulegają logice prekaryzacji i naciskowi na niskie płace. Rosną za to majątki najbogatszych - nawet nie tyle jednego procenta, o którym mówił ruch Occupy Wall Street, co jego elity.

Jakie są przyczyny tego rosnącego rozwarstwienia? Z pewnością mają one złożoną naturę. Składa się na nie rosnąca specjalizacja gospodarki (co sprzyja bardzo wysokim gratyfikacjom dla jednostek posiadających rzadkie zdolności), zniesienie barier dla przepływu kapitału i obrotu towarowego (firmy mogą po prostu produkować tam, gdzie mogą płacić taniej), zastępowanie kolejnych obszarów ludzkiej pracy przez pracę maszynową (także prac umysłowych) - co czyni wiele miejsc pracy, w tym tych, wcześniej pozwalających wejść w szeregi klasy średniej zbędnymi i stwarza niekorzystny płacowy nacisk na kolejne. Ale swoją rolę odgrywa też unikanie podatków, zwłaszcza przez wielkie korporacje. Jak szacuje Zucman, 20 proc. zysków wypracowywanych przez amerykańskie korporacje oficjalnie powstaje w rajach podatkowych. To dziesięć razy więcej niż w latach osiemdziesiątych. Ponieważ od tego czasu stawka podatku korporacyjnego w Stanach nie wzrosła, ktoś inny musi zapłacić rachunek za podatkową innowację amerykańskich
przedsiębiorstw. Albo drobny biznes, albo uczciwie płacący podatki przedsiębiorcy, albo klasa średnia. Ewentualnie może zrobić to państwo, wycofując się z wydatków i inwestycji, służącym wszystkim obywatelom i pozwalającym łagodzić dochodowe nierówności. Bogactwo, zwłaszcza prywatne, zgromadzone w rajach podatkowych z pewnością nie skapuje też w dół. Nie uczestniczy w normalnym gospodarczym obiegu, nie tworzy miejsc pracy - może poza kilkoma setkami miejsc pracy dla urzędników bankowych na tropikalnych wyspach.

Można się więc spodziewać, że klasa średnia od Seattle, przez Moskwę po Tokio, czytająca w poniedziałek o Panama Papers musiała jeszcze bardziej się wściec. Tym razem jednak jej gniew ma szansę trafić pod właściwy adres. Do tej pory konserwatywni liderzy opinii tłumaczyli jej, iż jest gorzej przez klasy niższe "nadużywające systemu" - roszczeniowych związkowców, nauczycielskie przywileje, pracujących na czarno emigrantów, nastolatki zachodzące w kolejne ciąże, by wyłudzić od państwa zasiłki na dzieci, kombinatorów wyłudzających świadczenia socjalne, fałszywych biednych przeznaczających kupony na zakup żywności na luksusowe posiłki z owoców morza itd. Panama Papers pokazują, że jeśli ktoś naprawdę w zachodnich demokracjach jeździ na gapę, to nie ubodzy, ale uchylający się od dokładania się do wspólnego garnka, a czerpiący z niego całymi chochlami, najbogatsi - którzy gdyby nie państwo, za którego działania każą płacić uboższym od siebie, żadnych udanych interesów prowadzić by przecież nie mogli.

Polityczne tsunami?

Gniew skieruje się w pierwszej mierze na polityków. Nie tylko dlatego, że wielu z nich Panama Papers wymieniają z imieniu i nazwiska. Niektórzy z nich ukrywają w rajach podatkowych pieniądze niewiadomego pochodzenia, z których nie chcą tłumaczyć się przed opinią publiczną. Dokumenty wymieniają urzędników z takich państw jak Pakistan, Rosja czy Ukraina. Wiadomo jednak, że to tylko wierzchołek góry lodowej. Odrobina politycznej determinacji ze strony UE i Stanów wystarczyłaby, by zamknąć raje podatkowe. Politycy nie są jednak do tego skorzy. Po pierwsze dlatego, że wielu ich bogatych darczyńców ma konkretny interes w tym, by raje dalej sprawnie działały. Po drugie dlatego, że rachunki na Kajmanach to wygodny sposób na ukrywanie nie do końca legalnych środków - czy to osobistych, czy partyjnych - w 2013 do więzienia trafił skarbnik hiszpańskiej chadecji, używający tajnych szwajcarskich kont do nielegalnego finansowania kampanijnych wydatków partii.

Dokumenty z Panamy mogą sporo kosztować wielu polityków. Zarzuty wobec Poroszenki wykorzystywać pewnie będzie rosyjska propaganda. Władzę pod wpływem ujawnionych w dokumentach rewelacji stracił już premier Islandii Sigmundur Davið Gunnlaugson. W poniedziałek na ulice wyszły tłumy domagające się jego dymisji, we wtorek polityk ugiął się przed nimi. Islandczyków oburzyło to, że na tajnym koncie na Karaibach Gunnlaugson (a właściwie jego małżonka) miał obligacje islandzkich banków - w tym samym czasie, gdy jako premier negocjował z nimi warunki ich upadłości i spłaty zobowiązań wobec wierzycieli - negocjując poniekąd sam ze sobą.

Polityczną cenę za Panama Papers zapłacić może też David Cameron. Z dokumentów wynika, że kierowany przez jego ojca fundusz inwestycyjny zarejestrowany był w raju podatkowym i nigdy nie zapłacił brytyjskiemu fiskusowi ani pensa. Cameron ma osobisty majątek szacowany na nawet 50 milionów funtów. Teraz okazuje się, że rodzinna fortuna powstała dzięki niepłaceniu podatków. Do tego rząd Camerona w tym roku obciął zasiłki socjalne, w tym te dla osób niepełnosprawnych i obniżył podatki najbogatszym, co spotkało z krytyką w szeregach jego własnej partii. Wszystko to razem wygląda wizerunkowo fatalnie i będzie doskonałą amunicją dla Jeremy'ego Corbyna.

Jak spekulują amerykańscy komentatorzy, "kwity z Panamy" mogą okazać się kluczem do Białego Domu dla Berny'ego Sandersa. Z pewnością pomogą mu na ostatniej prostej walki o nominację Demokratów. Sanders od zawsze powtarza to, co pokazują ujawnione przez monachijski dziennik dokumenty: system nie jest sprawiedliwy, nie ma mowy o uczciwej konkurencji, bogaci cieszą się niewspółmiernymi przywilejami, uchylając się od obowiązków.

Wnioski dla Polski

Czy to polityczne tsunami dotrze nad Wisłę? W dokumentach pojawiają się trzy polskie nazwiska: byłego polityka PO (dziś Stronnictwo Demokratyczne) Pawła Piskorskiego, założyciela ITI Mariusza Waltera oraz Marka Profusa, przedsiębiorcy handlującego m. in. bronią i paliwem.

Czy ich obecność na panamskich listach (pamiętajmy też, że sama obecność niekoniecznie oznacza, że chodziło o uchylanie się od podatków) zostanie przez kogoś politycznie wykorzystana? Czy PiS wykorzysta zamorskie interesy Piskorskiego i Waltera, by uderzyć w opozycję i sprzyjający jej TVN? Włączy to w swoją narrację o "Układzie"? Niewykluczone.

Jednocześnie Panama Papers pokazują, że jeśli jest w ogóle jakiś "Układ", to zupełnie gdzie indziej, niż diagnozuje to rządząca partia. A raczej to, że problemem nie są emerytowani oficerowie z WSI i "resortowe dzieci", ale zwolniony z państwowych regulacji, niekontrolowany przez nikogo globalny przepływ pieniędzy. Wymykający się zupełnie państwom narodowym i wymagający globalnych rozwiązań, których Polska samodzielnie nie jest w stanie wypracować.

Miejmy nadzieję, że publicystyczny impet, jaki wytworzą "kwity z Panamy", nie zasili kolejnych spiskowych teorii, ale pozwoli nam sobie zadać także w Polsce następujące pytania:

- Ile tracimy przez unikanie podatków przez najbogatszych?

- Czy lojalność wobec Polski to dziś nie jest przede wszystkim patriotyzm podatkowy?

- Jak możemy załatać dziury, przez które z Polski uciekają pieniądze do takich miejsc, jak Cypr czy Bahamy?

- Co jako obywatele możemy zrobić, by zmusić najbogatszych, by dołożyli się do rachunku?

W parlamencie nie widzę dziś partii zdolnych do postawienia tych pytań, ale tym bardziej zadawać je trzeba. To o wiele ważniejsze dla naszej przyszłości niż to, "kto naprawdę odpowiada za katastrofę w Smoleńsku", czym znów się za chwilę będziemy zajmować przez co najmniej tydzień.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (438)