Adam Bielecki, uczestnik wyprawy na Broad Peak: czuję, że powstał jakiś front przeciw mnie
Ci, którzy stają ze mną twarzą w twarz, nie stawiają mi zarzutów. Słyszę je za plecami, czytam na forach. Czuję, że powstał jakiś front przeciwko mnie - mówi "Newsweekowi" Adam Bielecki, uczestnik tragicznie zakończonej wyprawy na Broad Peak.
Jak powiedział himalaista w rozmowie z "Newsweekiem", wciąż zastanawia się i analizuje, co poszło nie tak podczas wyprawy, że zginęli Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski. - Myślę, że ja z tej góry wciąż jeszcze do końca nie zszedłem. Straciłem przecież dwóch przyjaciół - mówi. Jak dodaje, razem z Arturem Małkiem dyskutowali o tym, co można było zrobić inaczej - by nie doszło do tragedii. Jak dodał, żaden z nich nie ma wątpliwości - na takiej wysokości, zimą, w trakcie ataku na szczyt udzielenie pomocy nie jest możliwe.
- Niektórzy sądzą, że można komuś pomóc samą obecnością albo tym, że się założy rak, poda leki. Takie działania mogą jedynie zwiększyć komfort psychiczny umierającego. Nie uratują mu życia. Są, jeśli o to chodzi, bez znaczenia - mówił, dodając, że "jeśli ktoś nie jest w stanie sam podać sobie leku czy założyć rak, to znaczy, że nie będzie w stanie iść przez wiele godzin, by dojść do obozu".
Jak powiedział Bielecki, nie można stawiać mu zarzutu, że zostawił partnerów, których życie można było uratować.
Małgorzata Święchowicz, dziennikarka "Newsweeka" wspomina w tym miejscu o pojawiających się sugestiach, że "może nie przez przypadek" przestroił się telefon podczas zejścia ze szczytu. Bielecki odpowiada na to, że to przykre i krzywdzące. - Czy ktoś się zastanowił, jak ja to odbieram?
- To zastanawiające, że nigdy zarzutów nie słyszę wprost - mówi Bielecki. Jak dodał, czuje, że "powstał jakiś front" przeciwko niemu. - Ci, którzy stają ze mną twarzą w twarz, nie stawiają mi zarzutów. Słyszę je za plecami, czytam na forach. Nie bardzo mam nawet możliwość, żeby porozmawiać z moimi oponentami, bo oni są anonimowi - dodaje.