PolskaA panny piszczały z radości...

A panny piszczały z radości...

Pamiętacie słynnego Paragona z serialu „Do przerwy 0:1”? Dziś 52-letni pan po przejściach z życiorysem jak król (życia) opowiedział nam o swej burzliwej służbie w Brygadzie Podhalańskiej zakończonej wyrzuceniem z armii.

A panny piszczały z radości...

- Po 38 latach od premiery „Do przerwy 0:1”, kultowego w latach 70. filmu dzisiejszych 45-50 latków, znów zaistniał pan publicznie. Odkrył pana Tygodnik Powszechny piórem Jerzego Andrzejczaka, a nam nie umknęła drobna wzmianka o tym, że wyrzucono pana z armii. Jak to było?
- Zaczęło się od tego, że kazali nam ogolić jajka...
- Swoje?
- A czyje? Wielkanocne? Miałem 19 lat, to był rok 1974, kwiecień, cztery lata po premierze „Do przerwy 0:1”. Razem z 80 chłopakami z Warszawy przyjechałem do Krakowa na Tyniecką odsłużyć co byłem winien ojczyźnie w Brygadzie Podhalańskiej. W Krakowie nie lubi się warszawiaków, więc na dzień dobry zaczęli z nas robić zbyty, kazali ogolić sobie jajka. Że to niby higienicznie.
- Ale pan tam pojechał jako sławna już postać. Bogaty młody człowiek. Nie miał pan forów? Nie próbował się wywinąć?
- Owszem, miałem pieniądze, bo za dzień zdjęciowy do serialu dostawałem 350 złotych, a tych dni było grubo ponad 200. Moja mama wtedy zarabiała 2 tysiące. Ale wywinąć się nie zamierzałem, bo ja jestem chłopak z Powiśla, cwaniak, ale z zasadami. A jedna z ówczesnych zasad głosiła, że wojsko robi z faceta prawdziwego faceta. Dlatego poszedłem. No więc gdzieś tak po tygodniu mnie rozpoznali. Ale ja już nie byłem dla nich Paragonem, lecz warszawiakiem, którego trzeba pognębić, zdołować.
- A jak was dołowali?
- Zbiórkami na piecu...
- Chyba na placu!
- Nie, na piecu! Taki piec kaflowy stał w izbie. A nas w niej było 34. I nam robili zbiórki. Wszyscy musieli na ten piec wejść. A ponieważ tylko kilku mogło stanąć na górze, reszta wieszała się na tych, co na górze i piec wyglądała jak kiść, w której zamiast gron były zielone koty. Nikt nie mógł dotknąć stopami podłogi. Po takiej zbiórce rezerwa lub wicerezerwa pozwalała nam spać.
- Co jeszcze?
- Bieganie do wysokości lamperii, dyżury na mokro, czyli sześć wiader wody i sznurówka. Mogłem iść do politycznego na skargę, ale to tak, jakbym wyrok na siebie podpisał. Bo rządził rezerwista, a nie polityczny. Nie podobało mi się to. Ja, buńczuczny chłopak z Powiśla i z kasą, nie będę dawał sobą pomiatać.
- Ale zanim pan opowie o wyrzuceniu z armii, może coś o pozytywach? Mieliście takie ładne pelerynki i te kapelusze z piórkiem. Panny pewnie piszczały na ulicach.
- He, he, he... Przecież myśmy te pelerynki dostali jedynie na przysięgę! A na co dzień normalne mundury plus granatowy otok na czapce. Ale pan pytał o pozytywy. Owszem, były... Na przykład pierwsza warta. - Zamieniam się w słuch...
- Chodziłem z kolegą Dragoniakiem od siatki do siatki. I nagle podchodzi babulinka. Ciężko wam, żołnierze. Oj, ciężko, ciężko. A chcecie flaszkę? Jakżeby nie?! Okazało się, że tam był niedaleko dom weselny i zabawa. Wypiliśmy, a potem poprosiliśmy dowódcę, że chcielibyśmy nadal stać na warcie, bo zamierzamy później dłużej pospać. Zgodził się. Mieliśmy cztery godziny. Giwery pod krzaczek i dawaj przez siatkę na weselicho. Pan sobie wyobraża? Paragon z Warszawy w mundurze żołnierza na wesele wjeżdża... Ja kocham taniec. Panny piszczały... Za cztery godziny weselnicy zanieśli nas pijanych pod płot i przerzucili. Dostałem sześć dni aresztu. Miałem już trochę dość woja. Tym bardziej, że mnóstwo chłopaków z Warszawy kombinowało i wychodziło z woja. Miałem sam tam zostać w tym Krakowie? I tam, w areszcie, sobie obmyśliłem, jak opuszczę wojsko.
- I jak pan je opuścił?
- Ale wcześniej było jeszcze parę fajnych rzeczy...
- Jak fajnych, to słucham.
- Załapałem się na przykład na poligon. Jechaliśmy do Muszaków w Olsztyńskiem. Eszelonem. Siedem dni!!! I tylko nocami, bo wtedy wojsko przemieszczało się po Polsce ukradkiem. Dowódca eszelonu nie wziął pod uwagę jednego: że pociąg jedzie przez Warszawę. Stanęliśmy na Moście Gdańskim, patrze przez okno: moja ukochana Warszawa! Idę do dowódcy drużyny, Kuflecki miał na nazwisko, super facet, on nas najmniej gnębił. I mu mówię: idę do domu. A on mówi: idź, ale pamiętaj, że o godzinie 21 ten pociąg staje we Włochach pod Warszawą, masz tam być. No to ja po przęsełkach mostu i hyc do domu w samym moro... No a na Powiślu imprezka: mam nasmażyła kotletów, ojczym kupił cztery flaszki spirytusu i nocą jedziemy taksówką na Włochy. Chodzę po bocznicach, pytam kolejarzy, a oni mi mówią, że dezertera tutaj wojsko szuka. Czyli mnie. Odszukałem wagon z kumplami, zostawiłem im trzy butelki spirytu, a sam z jedną poszedłem do kapitana. On już wcięty. Mówię mu, że dzieciątko mi się urodziło, że musiałem do domu wyskoczyć.
Wziął flaszkę i powiedział, że ukarze mnie na poligonie. Dostałem jeden dzień ppk.
- Praca poza kolejnością. To lekka kara....
- Ale w jaki dzień mi ją wyznaczono!!! I jaki miała charakter!!! To były słynne mistrzostwa świata w piłce nożnej w Niemczech. Orły Górskiego... Zaczyna się mecz Polska – Argentyna, a tu przychodzi kapral, pamiętam nawet, jak miał na nazwisko, Pyda, i mówi: - Mamy na was paragraf 333.
- O rety! Słynny paragraf 333. Czyli kopiesz dół trzy na trzy na trzy.
- Saperką... Zrobiłem trzy sztychy, on poszedł do namiotu oglądać mecz, a ja też, tyle że do innego namiotu. Ten poligon i tak zakończył się dla mnie aresztem, bo zamiast szukać iperytu w ramach ćwiczeń z uderzenia jądrowego, pojechaliśmy gazikiem do chłopa i wymieniliśmy trzy kanistry paliwa za ćwierć kanistra bimbru. Wieźliśmy go w wypłukanym kanistrze po ropie i mi pierwszemu przyszło wypić cały kubek. Tragedia, bo nie ma zagrychy, suchary i konserwy rozrzuciliśmy dzieciakom-pastuszkom na bocznicach. No ale ja, chłopak z Warszawy, nie wypiję. Wypiłem, obudziłem się w areszcie. 21 dni! Bo zamiast szukać bomby, pojechaliśmy pić... Kufleckiego zdegradowali, a kierowca chyba poszedł do Orzysza, karna kompania. A zapowiadałem się na dobrego żołnierza, he, he... - Jak to?
- Na unitarce zająłem drugie miejsce na egzaminach. To było coś. Na przysięgę przyjechała mam, babcia, dziewczyna i ośmiu kolesi z Powiśla. Poszliśmy na skały Twardowskiego, wyżerka, wódeczka. Zostawiłem rodzinę i poszedłem z kumplami na miasto. Staję na moście, patrzę Wisła... Płynie w stronę mojej Warszawy. Więc zdjąłem czapkę, mundur i przepasawszy to pasem, rzuciłem w nurt, krzycząc: skoro ja nie mogę do Warszawy, to niech przynajmniej moje ciuchy tam płyną.
- Jak pan wrócił na kompanię?
- Przez płot. No ale nie zgadzało się na biurze przepustek. Stan wyjść i powrotów. A na kompani, jak zrobili apel, to się stan zgadzał. I wszystko by się udało, gdyby mi się nie odbiło i gdyby nie obrzygał żołnierza stojącego przede mną. No i w końcu przyszła ta warta i po niej zacząłem już wariować.
- Jak?
- Usiadłem pod krzakiem i jadłem jarzębinę garściami. Więc mnie do lekarza wojskowego. Ja mu mówię: coś panu powiem, nachylam się i łaps, zębami go w ucho. Zawył z bólu i zawieźli mnie do wariatkowa. Tam robiłem za wariata, ale tylko do szesnastej, bo jak wychodzili lekarze, to siadaliśmy z pielęgniarzami do brydża. To byli zdaje się chłopcy, którzy odsługiwali tam wojsko. No i dostałem w końcu kategorię E. Nie wiem, czy ta moja opowieść nie będzie zbyt niepedagogiczna jak na wasz portal.
- Spokojnie, u nas też pełno kozaków po przejściach. Ale jak panu minęły te lata do dziś? Co robił Paragon od wyjścia z wojska?
- Interesy. Wie pan, to tu, to tam, kasy zawsze miałem sporo. Firma budowlana, lekkie życie. Golonko, piwko, wóda, zero ruchu... Doszedłem do wagi 180 kilo, musieli mi zmniejszać operacyjnie żołądek i zleciałem prawie sto kilo dzięki temu. Ja już się nie mieściłem w foteliku dla VIP-a na stadionie Legii.
- Pan miał związki z działaczami piłkarskimi, z Fryzjerem ponoć też?
- Jedyne co mnie z nimi łączyło, to wóda. Ale bywałem na Legii, nawet sam prezydent Kwaśniewski witał się ze mną przed meczem z Panatinaikosem. On też pamiętał Paragona. Teraz wracam na plan filmowy. Kondratiuk zaproponował mi rólkę w Hunterze, to jakiś kryminał chyba.
- To niech pan jeszcze powie, czy powinno się wysiudać z posady Benheakera?
- Nie. My Polacy wpadamy w skrajności: albo, albo... Albo nienawiść, albo miłość.
- Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiał: Zbigniew Górniak Koledzy z wojska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)