35‑latek: z mojej pensji kształcą głąbów
55% Internautów biorących udział w ankiecie WP popiera pomysł minister Kudryckiej dotyczący wprowadzenia opłat za drugi kierunek studiów. Jednak już za pierwszy fakultet studenci muszą płacić z własnej kieszeni. Czasem koszty te wynoszą ponad tysiąc złotych miesięcznie.
23.06.2009 | aktual.: 24.06.2009 10:55
Jak wynika z danych ministerstwa, co dziesiąty student uczy się na dwóch lub więcej fakultetach. Możliwe, że od roku akademickiego 2010/2011 za każdy nowy kierunek studiów trzeba będzie płacić. Tak przynajmniej zakłada projekt nowelizacji ustawy o szkolnictwie wyższym, zaproponowany przez minister Barbarę Kudrycką. Z opłaty mieliby zostać zwolnieni tylko najlepsi studenci, a dokładnie 10% żaków na każdej uczelni. Tymczasem, jak wynika z raportu Banku Światowego z 2005 r., na bezpłatnych kierunkach studiują głównie osoby z zamożnych rodzin. Aż 60% polskich studentów musi korzystać z płatnych studiów.
Bezpłatna nauka to mit
Jest źle, a będzie jeszcze gorzej – zanosi się na to, że taki scenariusz czeka studentów, gdyby pomysł Kudryckiej został wprowadzony w życie. Dzieje się tak, bo mimo teoretycznie bezpłatnej edukacji publicznej w Polsce, słono za nią płacimy. Na starcie studenci obrywają po kieszeni za lokum. Jak dopisze szczęście, to lądują w akademiku, którego koszt wynosi ok. 150-450 zł miesięcznie. Niestety, jak zauważa 21-letnia Marysia, studentka politologii i dziennikarstwa, „trzeba być farciarzem, żeby się tam załapać”. Jak dla kogoś miejsca zabraknie, bo zwykle jest więcej chętnych niż miejsc, to musi szukać mieszkania. Często jest to pokój lub kawalerka wynajmowana przez 2-3 osoby. Za wynajem samodzielnego pokoju w Warszawie płaci się obecnie ok. tysiąca złotych. Do tego dochodzą dopłaty.
Mieszkanie to nie wszystko. Student potrzebuje jeszcze kupić książki, zrobić ksero, zjeść i dojechać do domu, najlepiej legitymując się kartą miejską, bo pojedyncze dojazdy są droższe. Marysia oblicza, że w ciągu roku na ksero wydaje 200 zł. W spisie lektur często dostaje podręczniki, których nie sposób kupić w antykwariacie. Ich koszt to ok. 300-500 zł za rok nauki. Do tego dochodzą wydatki związane z wyżywieniem (ok. 400 zł) i zakupem biletu miesięcznego, nie licząc przejazdów w tę i powrotem do domu rodzinnego. Marysia wylicza, że za wszystko płaci ok. 1500 zł miesięcznie.
Kasia, 22-letnia studentka psychologii i filozofii, narzeka, że gdyby do tak wysokich kosztów utrzymania miała jeszcze dołożyć czesne za drugi kierunek, to musiałaby zrezygnować z podjęcia dodatkowego fakultetu. – Po prostu moich rodziców nie byłoby stać na pokrycie kosztów związanych z drugim fakultetem. Pochodzę z małej miejscowości, mam rodzeństwo, a pensja rodziców wynosi tyle, ile średnia krajowa – mówi. Stypendium przeznacza na opłatę za akademik i książki.
Marazm i kumoterstwo
Nie dość, że studia w Polsce tylko teoretycznie są bezpłatne, to często nie oferują oczekiwanego poziomu kształcenia. Tak wynika z raportu Komitetu na rzecz Rozwoju Nauk w Polsce z 2008 r., który poprosił naukowców z całego kraju o wypełnienie anonimowej ankiety internetowej. W badaniu wzięło udział 391 osób, w tym 94 profesorów. Okazało się, że polska nauka jest m.in. niedoinwestowana, poziom badań i dydaktyki się obniża, a uczelniami rządzą marazm i kumoterstwo. Czemu tu się dziwić, skoro poziom ten obniżają jeszcze często niedouczeni absolwenci liceów. Dr inż. Andrzej Zalewski z Instytutu Automatyki i Informatyki Stosowanej PW zauważa, że poziom świeżo upieczonych studentów kierunku znacznie odstaje od tego, który reprezentowali oni jeszcze 10-15 lat temu. Braki zauważane są na przykład w wykształceniu matematycznym. Obecnie studenci przychodzący na uczelnię nie posługują się tymi samymi pojęciami, których używali jeszcze kilka lat temu ich koledzy. Tymczasem poziom nauczania i wymagania są te same. –
Uczelnia stara się pomóc studentom w nadrobieniu braków spowodowanych zubożeniem programu licealnego, ale generalnie jest to kłopot – mówi dr Zalewski. Zauważa, że zwykle przekłada się to na obniżenie poziomu abiturienta kończącego uczelnię.
Ministerstwo, kierując się zarówno potrzebami rynku na popyt na techników i inżynierów, jak również zauważając luki w wiedzy matematycznej abiturientów liceum, planuje od 2010 r. wprowadzić obowiązkowy egzamin maturalny z tego przedmiotu na poziomie podstawowym. Do uzyskania pozytywnego wyniku z egzaminu wystarczy zdobycie 30% punktów. Pozostaje pytanie, czy to kolejny mało śmieszny żart, czy rozpaczliwa próba ratowania niezdrowego systemu polskiej edukacji? Czy to cokolwiek zmieni? Przecież ci, którzy idą na kierunki ścisłe z założenia uczą się matematyki, a ci, którzy nie idą, raczej szybko o tym przedmiocie zapomną.
Skrzywdzeni przez edukację
Na nowej maturze cierpią nie tylko nauki ścisłe, ale i humanistyka. Marysia wspomina, że kiedy rozpoczęła studia, jeden z jej akademickich profesorów nazwał jej rocznik „skrzywdzonym przez polski system edukacji”, a studentów – „dziećmi nieszczęsnej polskiej matury”. Przyznaje, że między programem, systemem i jakością nauczania między liceum a studiami jest duża przepaść. Do tego stopnia, że na niektórych fakultetach przyswojenie wiedzy z jednego przedmiotu okazuje się porównywalne do zdania egzaminu maturalnego. – Nowa matura bardziej uczy rozwiązywania testów, niż analitycznego myślenia. Tymczasem na studiach liczy się umiejętność samodzielnego myślenia, a nie bezmyślnego zapamiętywania. I tu pojawia się rozdźwięk – mówi. Przyznaje, że ją samą do podjęcia studiów bardziej przygotował kurs przygotowawczy niż nauka w liceum.
Wydaje się, że poziom standardów maturalnych z roku na rok spada. W zeszłym roku, na przykład, na teście z Wiedzy o Społeczeństwie trzeba było uporządkować w kolejności chronologicznej prezydentów Polski, zaczynając od Wojciecha Jaruzelskiego. Za to zadanie można było zdobyć aż 4 pkt. na 100. Tymczasem wystarczyło mieć 30%, żeby w ogóle zdać maturę. – Poziom rozszerzony jest trochę trudniejszy, ale wydaje mi się, że aby go dobrze zdać, nie trzeba wcale dużo wiedzy. Można napisać pracę maturalną z historii bez używania dat i dostać za to nawet niezłą ocenę – mówi Marysia.
Nie lepiej jest na samych studiach. Coraz częściej można odnieść wrażenie, że poziom na nich z roku na rok się pogarsza. Naukowcy mają mniej czasu na badania, bo muszą obsłużyć liczne i stale zwiększające się rzesze studentów, studenci uczą się często w przepełnionych salach, zwykle brakuje możliwości wyboru indywidualnego toku nauczania, a chodzące potencjały intelektualne giną w masie. Co więcej, owa genialność, czy też wybitne predyspozycje, uzależnione są zwykle od średniej. Więc jeśli nie jesteś dobry ze wszystkiego, to nie masz zwykle co liczyć na to, że ktoś cię zauważy, pomoże rozwinąć talent i osiągnąć sukces, doceni. – Idąc na polonistykę myślałam, że ktoś dostrzeże mój zapał pisarski. Będę miała możliwość porozmawiać ze specjalistami, podzielić się swoją twórczością, poprosić o ocenę, wysłuchać mądrych rad – mówi Agnieszka, studentka polonistyki i historii na UW. Nie kryje rozczarowania, że ani nikt jej twórczości nie przeczytał, ani nie dostrzegł talentu, ani – nie zaproponował indywidualnej
ścieżki nauczania. - Bo na polonistyce w ogóle niewiele się pisze, więcej jest teorii. W ogóle nie kładzie się nacisku na rozwój umiejętności pisarskich – bo co roku pisze się przeciętnie tylko jedną pracę roczną i tyle – mówi.
Mimo zauważalnych negatywnych tendencji, polska edukacja przeżywa w ostatnich czasach boom. Liczba osób z wyższym wykształceniem zwiększyła się z 7 do 17%. Jak wynika z raportu „Polska 2030”, przeprowadzonego pod kierunkiem Michała Boniego i zanalizowanego przez „Politykę”, jest to głównie przyrost ilościowy. Na badania naukowe w Polsce wciąż wydaje się mniej niż przeciętnie w krajach Europejskich. Marni magistrowie?
Studenci coraz częściej zdają się łączyć edukację z pracą. Trend ten szczególnie widoczny jest w Warszawie. Wpływa na niego, poza zapotrzebowaniami rynku pracy, również często występująca niewielka liczba zajęć na kierunkach oraz niskie wymagania w stosunku do uczących się. – Wielu moich znajomych dziwi się, że będąc na dwóch kierunkach dziennie, mogę jednocześnie pracować na cały etat – mówi Marysia. Przyznaje, że więcej zajęć ma na politologii, niż na dziennikarstwie, na którym plan nie jest przeładowany, a ćwiczenia odbywają się zwykle do trzech razy w tygodniu. Na politologii też sporo osób znalazło zatrudnienie, ale są to zwykle prace dorywcze, a nie, jak na dziennikarstwie, związane z samym profilem studiów.
Internautka o nicku Ala uważa, że ci, którzy studiują na dwóch kierunkach lub pracują, prawdopodobnie zostaną marnymi magistrami. Sama zna takie osoby i obserwuje, jak lawirują pomiędzy wykładami i ćwiczeniami. Nie mając czasu na naukę, często tłumaczą się drugim kierunkiem i szukają usprawiedliwienia swojej nieobecności czy niekompetencji. Ania pisze, że studiuje na dwóch kierunkach dziennie, pracuje i jakoś sobie radzi. Z obu kierunków ma średnią ponad cztery i chodzi na wszystkie ćwiczenia i większość wykładów. Pisze, że studiuje na Akademii Ekonomicznej w Katowicach.
Pytanie tylko, czy faktycznie na Akademii jest wysoki poziom, skoro udaje jej się łączyć aż tyle zajęć na raz z dobrym wynikiem na studiach. 35-letni Piotr, który z własnych podatków opłaca państwową i niby bezpłatną edukację, ironizuje, że z jego kasy kształci się w Polsce.... głąbów.
Anna Kalocińska, Wirtualna Polska