Świat30. rocznica katastrofy w Czarnobylu. Mieszkali w Prypeci, gdy doszło do awarii. "Pamiętam każdą minutę przed, w trakcie i po"

30. rocznica katastrofy w Czarnobylu. Mieszkali w Prypeci, gdy doszło do awarii. "Pamiętam każdą minutę przed, w trakcie i po"

30 lat temu doszło do jednej z największych technologicznych katastrof na świecie - awarii czwartego bloku Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. W jej wyniku z terenu Ukrainy, odpowiadającemu powierzchni Luksemburgu, wysiedlono ponad 100 tys. osób, w tym 50 tys. z samej Prypeci, zbudowanej jako przykład idealnego miasta radzieckiego. Wśród nich byli Wołodymyr Petrowycz Nagorniak i jego żona Nina Walentyniwna. Oboje przeżyli katastrofę, ewakuację, okres niepewności i załamania wszystkich życiowych planów. Potrafili znów stanąć na nogi, urządzić się w nowym miejscu i szczęśliwie wychować dzieci, a obecnie zajmują się wnukami. Wciąż jednak pamiętają ze szczegółami 26 kwietnia 1986 roku, gdy z dachu swojego domu obserwowali pożar elektrowni.

30. rocznica katastrofy w Czarnobylu. Mieszkali w Prypeci, gdy doszło do awarii. "Pamiętam każdą minutę przed, w trakcie i po"
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne

Wołodymyr Huliuk: Zacznijmy od początku. Jak się poznaliście?

Wołodymyr Petrowycz i Nina Walentyniwna (śmieją się i odpowiadają jednocześnie): Na tańcach.

N.W.: Przyjechałam do Czarnobyla, a on już tutaj mieszkał.

W.P.: Od momentu, kiedy wyszedłem z wojska - jesienią 1971 roku. Wiosną 1972 roku poszedłem do kolegi na butelkę rumu...

N.W.: ...a ten kolega miał okna z widokiem na podwórko przed mieszkaniem, które wynajmowałam razem z sześcioma koleżankami. Zauważyli nas i tak się poznaliśmy.

W.P.: Potem spotkaliśmy się wieczorem na tańcach. Rok później wzięliśmy ślub.

Uczestniczył pan w budowie pozahoryzontalnego radaru w Czarnobylu-2, znanego jako Oko Moskwy. To był ściśle tajny projekt, jak pan się tam znalazł?

W.P.: Dzięki ojcu trafiłem do jednostki wojskowej, która budowała ten radar i cały kompleks wokół niego. Dostać się tam na początku nie było trudno. Ścisła tajemnica zaczęła obowiązywać od 1975 roku. Miało to związek z przywiezieniem pierwszego wyposażenia stanowiska dowodzenia. Stworzono pięciostopniowy system dostępu, ja i koledzy mieliśmy trzeci poziom, czyli pozwolenie na pracę z tajnym sprzętem i dokumentami, z możliwością wyniesienia ich poza strefę, a w momencie pracy na stanowisku dowodzenia tymczasowo przydzielili nam drugi poziom.

Czym konkretnie się pan zajmował?

W.P.: Montażem urządzeń, byłem ślusarzem-montażystą.

N.W.: Ja w tym czasie pracowałam jako pielęgniarka na oddziale chirurgii w szpitalu w samym Czarnobylu. Jeździłam do Czarnobyla-2 na pobieranie krwi pracownikom.

W.P.: W końcu po latach musiałem zdecydować, gdzie mieszkać z żoną, bo razem z rodzicami dłużej się nie dało. W 1984 roku poszedłem do pracy w Zarządzie Budowlanym (organizacja biorąca również udział w budowie elektrowni - przyp. red.) w Prypeci. 24 lipca napisałem podanie o przydział lokalu i już 7 października dostaliśmy mieszkanie na ulicy Naberezna 9, na czwartym piętrze. Okna wychodziły na stadion "Awangard".

Co pan robił w Prypeci?

W.P.: Pracowałem w zakładzie specjalnych konstrukcji budowlanych, który był w odległości około 150 metrów od czwartego bloku elektrowni. Wówczas już zaczynano budowę piątego i szóstego bloku. W zakładowym komitecie partii była moja znajoma Czala Lena, która zaprosiła mnie do niego. Zostałem wybrany sekretarzem organizacji. W maju 1986 roku miałem zostać kierownikiem jednego z oddziałów zakładu. Awaria pokrzyżowała te plany. Teraz mógłbym być nawet posłem (śmieje się). Ale stało się, jak się stało, nigdy nie miałem wielkich ambicji i nie żałuję, że wszystko zmieniło się w moim życiu.

Pamięta pan moment awarii w elektrowni?

W.P.: Pamiętam to bardzo dobrze, mimo że minęło już 30 lat. Pamiętam każdą minutę przed, w trakcie i po. Byłem w pracy. Do wybuchu doszło o 1:24 nad ranem, a o 2 w nocy kończyła się moja zmiana. Powiedzieć jak to wyglądało? (Wołodymyr milczy przez dłuższą chwilę). Pół budowli podniosło się do góry, pół czwartego bloku. W tym momencie przyjeżdżały autobusy z kolejną zmianą, setki ludzi. Tłum. Niektórzy zaczęli się kryć, bo z góry leciała na nas jakaś woda, prawdopodobnie kondensat (ciecz powstała za skroplenia gazu - przyp. red.). Pamiętam kobietę, krzyczała, że jej mąż jest tam na zmianie. Strażacy przybyli natychmiast. Byłem jednym z kierowników, więc musiałem zdecydować, co robić, telefony już były wyłączone, KGB już zdążyło zablokować komunikację na zewnątrz. Postanowiłem wysłać wszystkich do domów. Ludzie poszli przez las i tory kolejowe do Prypeci, przechodzili obok zniszczonego bloku czwartego. Z kolegami wychodziłem ostatni. Wyłączyłem prąd, zamknąłem bramę i szedłem cały czas, patrząc na czwarty
blok. Minęła godzina od eksplozji. Ogień był wyraźnie widoczny, na dodatek zapalił się dach trzeciego bloku w kilku miejscach i blask szedł od strony komina. Pamiętam ten blask, ale nie jestem w stanie tego opisać słowami: taki jasny, jasnoniebieski, metaliczny.

Co pani zapamiętała z tamtej nocy?

N.W.: Byłam już po pracy, wróciłam do domu, umyłam okna przed zbliżającym się świętem 1 maja i poszłam do łóżka. O 3. w nocy przybiegł mój mąż do pokoju i zaczął wyglądać przez okno. Spytałam, na co tak patrzy, a on powiedział, że był wybuch w elektrowni. Nie uwierzyłam w to, odwróciłam się do ściany i zasnęłam. Ogień był widoczny przez cały następny dzień. Patrzyliśmy na niego z mieszkania, nawet weszliśmy z dziećmi na dach budynku, żeby lepiej widzieć.

W sobotę po wybuchu Prypeć nie została jeszcze ewakuowana. Jak wyglądał ten pierwszy poranek?

W.P.: To był zwyczajny dzień pracy, więc wstałem wcześnie, wypiłem herbatę i poszedłem na centralny plac, gdzie zatrzymywały się autobusy, które zabierały pracowników do elektrowni oraz na plac budowy bloków 5 i 6. Odjeżdżały tylko te do elektrowni. Chcieliśmy tam podjechać, żeby zobaczyć, co się stało. Dostaliśmy się blisko czwartego bloku, szliśmy do zakładu, a mój kolega nadepnął na jakąś ciemną materię. Wcześniej widziałem taką na budowie piątego bloku. Te kawałki musiały zostać wyrzucone podczas wybuchu reaktora. Miałem na sobie sweter z podciągniętymi do łokci rękawami. Odsłonięte fragmenty skóry potem poczerwieniały. Gdy przyszliśmy do pracy, było już tam około 20 osób, wszyscy krążyli po zakładzie, nikt nic nie wiedział. Aż tu nagle od strony Prypeci jedzie samochód z głośnikiem i słyszymy, aby natychmiast opuścić teren wokół elektrowni. Ruszyliśmy do domów tą samą drogą, co w nocy, obok zniszczonego bloku.

Co pan robił po powrocie z zakładu?

W.P.: Należałem do ochotniczej straży narodowej (organizacja zajmująca się ochroną porządku publicznego - przyp. red.), więc poszedłem na obchód miasta. Na odprawie dostaliśmy polecenie, aby informować wszystkie matki z dziećmi o konieczności powrotu do domów. Wieczór był wtedy ciepły. Tłumaczyliśmy to kobietom z pierwszej dzielnicy (najbardziej skażonej po wybuchu - przyp. red.), ale one nas wtedy ignorowały.
Tego dnia wyjątkowe było też to, że około godziny 22 do hotelu Polesie podjechał samochód Czajka i pięć Wołg. Wyszli z nich minister energetyki Anatolij Majoriec, szef wojsk chemicznych ZSRR i jeszcze jakieś dwie ważne osoby. Wszyscy byli normalnie ubrani, nikt nie miał na sobie żadnego specjalnego kombinezonu, maski czy czegoś takiego. O 23. skończyłem dyżur i poszedłem do domu spać.

Czy promieniowanie można było w jakikolwiek sposób wyczuć? Niektórzy mówią o metalicznym posmaku w ustach.

W.P.: Absolutnie nie. Pierwsze objawy pojawiły się już w sobotni wieczór - była euforia, podniecenie. W materiałach obrony cywilnej opisano, że takie stany są charakterystyczne dla osób, które przyjęły dużą dawkę promieniowania. Byłem naprawdę pobudzony, chciałem opowiadać, pokazywać coś.

W niedzielę 27 kwietnia, dzień po awarii, coś się zmieniło?

N.W.: Rano, kiedy dzieci jeszcze spały, poszłam na dworzec, żeby jechać do pracy do szpitala w Czarnobylu. Budynek był zamknięty, a na drzwiach była informacja, że autobusy nie kursują. W pobliżu mostu przy wjeździe do Prypeci zobaczyłam ludzi, więc poszłam do nich. Milicyjny UAZ zablokował drogę. Stało przy nim dwóch funkcjonariuszy, jakiś mężczyzna i ginekolog ze szpitala w Czarnobylu, gdzie pracowałam, który również nie mógł dojechać do pracy. Ludzie o niczym nie byli poinformowani, bo przecież telefony nie działały. Byliśmy oburzeni, że nic nie jeździ, a przecież do pracy trzeba iść. Milicjanci powiedzieli jednak, żeby wrócić do domów. Przy wejściu do bloku spotkałam męża i Kopcowa, terapeutę ze szpitala w Czarnobylu. On też nie był w stanie dojechać do pracy, zaoferował więc, aby łodzią tam popłynąć (śmiech), bo prywatnych samochodów również już nie przepuszczano. Potem rozmawiałam ze znajomą, która pracowała jako dozymetrystka w elektrowni. Powiedziała mi, żeby szykować się do ewakuacji, którą niebawem
zakomunikują w radiu. I faktycznie, ogłoszenie usłyszeliśmy około 12, a dwie godziny później zaczęła się ewakuacja.

W jaki sposób to się się odbywało?

W.P.: Wzięliśmy tylko to, o czym powiedziano nam w radiowym ogłoszeniu, a więc mały zapas żywności oraz ubrań dla czterech osób. Wyszliśmy z domu, po chwili przyjechał autobus, nikt jednak nie sprawdzał, czy wszyscy są. Przejechaliśmy do Iwankowa. Następnie zawieziono nas do miejscowości Olywa w obwodzie Żytomierskim. Trafiliśmy tam do dobrej rodziny.

Zawieziono was do domu obcych ludzi?

W.P.: Zawieźli nas oraz rodzinę naszego kolegi do domu kierownika kołchozu. W czteropokojowy budynku mieszkało małżeństwo, kobieta była w ciąży. Około 9. wieczorem zrobiono nam kolację, potem kąpiel i położyli nas spać na podłodze. Teraz żałuję, że oni nas przyjęli, bo przywieźliśmy im ze sobą skażenie. Wkrótce pojawił się kolejny symptom dużej dawki napromieniowania. Zwróciłem wszystko, co zjadłem na kolację. Następnego dnia po śniadaniu zdecydowaliśmy, że powinniśmy stamtąd wyjechać, ale zostaliśmy jeszcze jeden dzień.

N.W.: Pojawił się kolejny problem. Produkty żywnościowe, które przywieźliśmy z Prypeci, skończyły się już po obiedzie, a w miejscowym sklepie mieli tylko jajka i masło.

W.P.: Ta biedna rodzina chciała się z nami dzielić tym, co miała, ale i tak było bardzo ciężko, bo było nas w sumie osiem osób. Choć i tak lepiej było nie jeść, bo mdłości nie ustawały.

N.W.: My przynajmniej mieliśmy pieniądze, około 150 rubli, ale rodzina kolegi nic nie miała. Musieli dostać się do krewnych, którzy mieszkali daleko, w obwodzie dniepropietrowskim. Daliśmy im 100 rubli. Oni pojechali do swoich bliskich, a my do naszego dziadka i babci, którzy mieszkali dosyć blisko, do Owrucza, około 50 km od nas.

29 kwietnia pojechaliście do rodziny i co było dalej?

W.P.: Zostawiliśmy dzieci u dziadków i wróciliśmy do Czarnobyla. Wiedziałem, że moi koledzy pracowali wówczas przy przeładunku piasku w Czarnobylu, spotkałem tam jednego z kierowników Zarządu Budowlanego. On mnie wysłał do szpitala, żebym zrobił analizę krwi.

N.W.: Ja w szpitalu spotkałam się z ordynatorem, który był bardzo zdziwiony, że wróciłam. Zapytał mnie: "czy mam mózg". Potem kazał wracać do dzieci. Zapewniał, że nie będę z tego powodu miała problemów w pracy.

W.P.: Zrobiłem analizę krwi, czekam, przychodzą i mówią, że jeszcze nie widzieli tak złych wyników. Od razu wysłali mnie karetką do Iwankowa. Jechałem jeszcze z trzema innymi chorymi. Jeden z nich cały czas wymiotował. Miałem nowe dżinsy, w tamtych czasach niełatwo było je zdobyć i wiele kosztowały, a po przyjechaniu na miejsce wszystko mi zabrali, zapakowali w dwie plastikowe torby i sami nie wiedzieli, co z tym dalej zrobić. Było tam już wtedy około 20 osób, wszyscy poważnie chorzy. Podłączyli mnie pod kroplówkę. Tak spędziłem noc. Rano miałem kolejne badania i wysłali nas do Kijowa specjalnym autobusem LAZ, w którym leżeliśmy na noszach.

Jak pan się wtedy czuł?

W.P.: Czy byłem bardzo chory, czy nie mogłem wstać, traciłem świadomość, tak to nie było. Zdecydowana większość ludzi nie rozumiała, że nasz stan jest poważny. Ja też nie rozumiałem, przecież zrobili mi tylko badania krwi. Na samym początku zaprowadzono nas do łaźni i umyto, potem dozymetrysta zbadał nas, kazał myć ponownie i tak kilka razy. Potem w szpitalu radiolog Emma Issakowna znów badała dozymetrem poziom promieniowania. Wyniki były takie same, jak przed kąpielami. Przenieśli nas do specjalnego, izolowanego oddziału. Zabrali dosłownie wszystko: obrączki, pieniądze, zegarki. Następnie umieścili nas w pokojach po trzech mężczyzn w jednym i dali nam koszule dla kobiet w ciąży oraz klapki...

Ile czasu spędził pan w szpitalu?

W.P.: Dwa miesiące.

Na czym polegało leczenie?

W.P.: Cały czas byłem pod kroplówką, dostawałem 6-8 butelek płynu na dobę, robiono mi badania krwi dwa razy dziennie, zjadłem w tym okresie tony różnych pigułek. 26 lipca wyprosiłem zwolnienie ze szpitala.

Co się działo w tym czasie z panią i z dziećmi?

N.W.: Córka została wysłana na letni obóz koło Odessy, a ja byłam z synem na Krymie na wczasach.

W.P.: Po wyjściu ze szpitala pojechałem do miasta Poliśke (trzecie co do wielkości miasto w Strefie Czarnobylskiej - przyp. red.), tam spotkałem człowieka, który zaproponował mi pracę w Kijowie, w biurze do spraw przesiedlania mieszkańców Prypeci. Zgodziłem się. Pracowaliśmy tam do ostatniego petenta, tłum był niemal całą dobę, czas pracy był więc nieokreślony.

Na czym polegała pana praca w biurze?

W.P.: Przydzielałem mieszkania. Część osób, które cały czas pracowały w strefie czarnobylskiej na zmiany, otrzymywała mieszkania w Kijowie, a pozostali mieszkańcy Prypeci - w całym Związku Radzieckim. Z wyjątkiem Moskwy, Leningradu (obecnie Petersburg - przyp. red.) i Sewastopola. Na przykład do mieszkań w blokach należących do Zaporoskiej elektrowni atomowej, wysłaliśmy 12 rodzin. Kiedy ktoś otrzymywał ode mnie przydział, jechał zobaczyć dane mieszkanie, pokazywał na miejscu w komitecie wykonawczym dokumenty i decydował, czy bierze mieszkanie. Jeśli nie, wystawiałem drugi przydział, a potem ewentualnie trzeci i wówczas trzeba już było brać, bo kolejnego nie było. Aby otrzymać taki przydział, trzeba było mieć w paszporcie Prypeć jako miejsce zamieszkania oraz zaświadczenie o członkach rodziny. Często ludzie przychodzili i mówili, gdzie chcą mieszkać, a ja nie mogłem spełnić ich życzeń. Chcieli mi wtedy zostawiać swoje dzieci, mówili, żebym w takim razie sam się nimi zajął. Praca nie była łatwa.

16 października 1986 karetka po raz kolejny zabrała mnie do szpitala. Mój szef powiedział wówczas, że moja praca w biurze musi się zakończyć. Po wyjściu ze szpitala znowu zatrudniłem się w Zarządzie Budowlanym na terenie strefy czarnobylskiej...

Odwiedza pan strefę?

W.P.: Przeważnie co roku jeździmy tam w dni otwarte (9 maja oraz w pierwszą niedzielę po Wielkanocy - przyp. red.).

Po co?

W.P.: To dziwne, ale bardzo lubię tam być, czekam na tę podróż, chcę spotkać znajomych. Za każdym razem przysięgam sobie jednak, że już więcej tam nie pojadę, a potem za rok znowu wracam. W ubiegłym roku nie byłem, w tym najprawdopodobniej pojadę i będzie to ostatni raz... Już nie towarzyszą mi w tych podróżach takie emocje, jak dawniej. Wszystko tam się wali, jest pełno śmieci.

Co powinno stać się ze strefą czarnobylską?

W.P.: Strefa powinna być rezerwatem natury i nauki, powinno prowadzić się tam badania. To co teraz tam się dzieje, jest niedopuszczalne - grabież złomu, drewna. Chciałbym, aby Prypeć została zamknięta, i żeby żadne działania człowieka nie były tam prowadzone.

Rozmawiał Wołodymyr Huliuk (zona86.pl) Współpraca: Bartosz Żukowski (Aliena Tours)
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (83)