20 złotych lat
„Wyprawa w 20-lecie” w Muzeum Narodowym dowodzi, jak niewiele czasu zajął nam kiedyś powrót do Europy. Przynajmniej na te 20 lat.
11.02.2008 | aktual.: 11.02.2008 12:46
Dwudziestolecie międzywojenne nigdy nie cieszyło się sympatią komunistów. Nawet kiedy już znacznie stępiało ostrze propagandy antysanacyjnej, uraz do tamtej epoki w towarzyszach pozostał. Jakby zbyt dużo Polska tamtym dwóm dekadom zawdzięczała. I jakby ich duch – prawdziwie wolnego kraju po tylu historycznych przejściach – wciąż nie pozwalał Polakom na potulną uległość wobec nowego ustroju. Starannie omijano niektóre świadectwa tamtej epoki. Na przykład twórczość poświęconą Legionom Polskim i Piłsudskiemu. A bez niej przecież nie dałoby się pokazać całej prawdy o sztuce i kulturze dwudziestolecia. Na wszelki wypadek więc pomysłów na takie wystawy jak ta w Muzeum Narodowym (notabene też zbudowanym w dwudziestoleciu) po prostu unikano.
Po 1989 roku Piłsudski był już słuszny, Legiony walczące z Sowietami – też jak najbardziej, słuszny był również kapitalizm jako ustrój. Tyle że na wystawę pokazującą artystyczny dorobek wolnego przez dwie dekady kraju jakoś dziwnie długo czekaliśmy. Niemal tak długo, jak długo trwało tamto międzywojnie. Rzecz jasna, trzeba by odjąć dobre kilka lat na przygotowanie tak imponującej ekspozycji. Dzieła pochodzą z 26 muzeów i instytucji kultury, w przedsięwzięcie wciągnięto także 13 prywatnych właścicieli. Chociaż to tylko wybrana reprezentacja, a nie przegląd możliwych zasobów, chodzi się po tej wystawie jak po ogrodzie botanicznym zapełnionym imponującą liczbą gatunków artystycznej przyrody.
Sztuka jak gejzer
Przez te 21 lat Polska sztuka wybuchła jak gejzer, nadrabiając półtora wieku hibernacji pod zaborami. Owszem, nie wyrosła znikąd. Gdyby nie polski modernizm próbujący utrzymywać kontakt ze światem, gdyby nie wyprawy do Paryża Wyspiańskiego i Mehoffera, Podkowińskiego i Pankiewicza, Boznańskiej i Makowskiego, bylibyśmy w 1918 roku w głębokich malinach, zapatrzeni w Matejkę jako ostatni krzyk mody. Ale to dwudziestolecie dało nam ten napęd, który pozwolił przetrwać nie tylko drugą wojnę, ale także następne lata półwolności z reglamentowaną kulturą oraz towarzyszem cenzorem jako strażnikiem wartości. Warto zauważyć – przez tamte dwie dekady wolności zrobiono dla kultury i sztuki wielokrotnie więcej niż przez nasze ostatnie dziewiętnastolecie. Nawet pomijając okoliczność, że wtedy byliśmy wygłodniali po dziesiątkach lat zapaści rozbiorowej, a dziś pławimy się w nadmiarze wszystkiego zalani po uszy produktami sztuki i pseudosztuki.
To właśnie w dwudziestoleciu testowaliśmy na wielką skalę coś, co dziś wydaje się „oczywistą oczywistością”, czyli kulturę masową, zwaną wtedy ładniej popularną. Tam urodził się nie tylko film, zarówno rozrywkowy, jak i eksperymentalny, ale także artystyczna sztuka użytkowa – od wytwornego szkła zdobnego po plakat, meble i śmiałe w swojej nowoczesności projekty witryn oraz wnętrz sklepowych-. Wprawdzie to Wyspiańskiemu należą się laury twórcy rodzimej grafiki książkowej na europejskim poziomie, lecz dwudziestolecie wydało całą armię godnych następców. Tam też narodził się fenomen polskiej rzeźby... damskiej. Dotąd było jasne, że tylko twardzi faceci biorą się do brązu, kamienia i drewna. Żeby jednak niewiasty... A przecież bez Marii Jaremy, Katarzyny Kobro, Olgi Niewskiej oraz Magdaleny Gross polska rzeźba nie znalazłaby się w czołówce awangardy europejskiej tamtych czasów. Potem, po drugiej wojnie, już nikogo nie dziwiły świetne kariery Magdaleny Abakanowicz, Barbary Falender, Aliny Szapocznikow, Barbary
Zbrożyny.
Między koronką a demonstracją
Dwudziestolecie miało bardzo różne oblicza, jak samo życie. Od tego najweselszego, kabaretowego i dansingowego, aż po najczarniejsze, związane z polityczno‑ekonomicznym kryzysem lat 30. (świetnie tę dwoistość sportretował Julian Tuwim w słynnym „Balu w operze”). Stąd na wystawie taka niewielka odległość dzieli damskie manekiny odziane w powiewne szyfony i koronki od przerażająco groteskowych rysunko‑obrazów Bronisława Linkego opowiadających o nędzy śląskich górników i rozpasanym kurewstwie świata krwiopijców fabrykantów. Nawet jeśli odjąć tym wizjom ich propagandowy aspekt, temat dramatów społecznych pozostaje. I nie tylko Linke go podejmował. Także Tadeusz Kulisiewicz utrwalający w drzeworytach obrazki z robotniczych przedmieść bądź Marek Włodarski malujący zamaszyste postaci ulicznych demonstrantów. Nawet Rafał Malczewski, syn wielkiego Jacka, znany raczej z przyjaznych pejzaży zakopiańskich, przeistaczał się niekiedy w dokumentalistę miejskich dzielnic fabrycznych.
Prawdziwe walki – jak to w sztuce pozbawionej w XX wieku kośćca jednorodnego stylu epoki – toczyły się na formy i konwencje. Tradycjonaliści z Bractwa Świętego Łukasza pod przywództwem Tadeusza Pruszkowskiego i Ludomira Śleńdzińskiego wojowali z awangardą abstrakcyjną spod znaku Władysława Strzemińskiego i formistów od Zbigniewa Pronaszki. Naturalistyczno‑symboliczni nacjonaliści ze Szczepu Rogate Serce bili się w niewidocznych potyczkach z postimpresjonistami polskiego odłamu École de Paris, przeważnie pochodzenia żydowskiego. Gdzieś na pobrzeżach tych wojen i wojenek brykał enfant terrible epoki Witkacy, już to rysując przewrotne portrety, już to zaludniając płótna rozmaitymi „demonami trzeciej klasy”. Nadal wspaniale malowali starzy realiści z Wojciechem Weissem i Leopoldem Gottliebem, ale już deptali im po piętach młodzi koloryści od ojca Józefa Pankiewicza, założyciele głośnego Komitetu Paryskiego: oboje Cybisowie, Zygmunt Waliszewski, Artur Nacht‑Samborski, Józefowie Czapski i Jarema, Piotr
Potworowski. Z perspektywy lat dwudziestolecie jawi się jako barwna mozaika nurtów i prądów, rozległe pole ekscesów artystycznych. Niewątpliwie świadczą o sile ducha błyskawicznie zagospodarowującego narodową kulturę rozbitą dotąd na trzy zabory i przygłuszaną z przyczyn politycznych. Jednak to gwałtowne nadrabianie zaległości musiało mieć swoje konsekwencje nie tylko euforyczne. Na przykład raczej wypełnialiśmy puste pola, niż wyprawialiśmy się na całkiem nieznane tereny. Goniąc uciekający świat nowatorskich estetyk, bardziej ogłaszaliśmy swoją gotowość do bycia częścią cywilizowanej Europy, niż szukaliśmy własnego, niezależnego głosu. Może dlatego w sumie niewiele swojego daliśmy Europie. Kilku malarzy osiedlonych w sercu artystycznego świata Paryżu – Marcoussis, Zak, Mela Muter, Kisling – zostawiło tam wyraźniejszy ślad po sobie. Gdzież im jednak do prawdziwych wielkości pierwszej połowy ubiegłego wieku!
Fakt, nie mieliśmy siły przebicia. Mogliśmy bardziej się postarać o wylansowanie Witkacego, Linkego, Kobry, Nachta‑Samborskiego, każdego z innych powodów. Mieliśmy świetne osiągnięcia w sztuce użytkowej, na poziomie naprawdę europejskim. Warsztaty Krakowskie skupiały najlepszych polskich projektantów rzemiosła artystycznego, niemniej sławna była zakopiańska Szkoła Przemysłu Drzewnego (dziś Liceum imienia Kenara). Pierwsze przegrały jednak z równoległym niemieckim Bauhausem, druga z powojenną szwedzką Ikeą. Jako państwo na dorobku, bez galerii, domów aukcyjnych, rynku sztuki, międzynarodowych kontaktów z tymi, co trzeba – nie mieliśmy wielkich szans.
Ale już było coraz lepiej. W dwudziestoleciu nadgoniliśmy stracony czas i wróciliśmy do europejskiej gry. Niestety, potem przyszła druga wojna, po niej wiadomo co, i znów znaleźliśmy się w dołku. Szczęśliwie lud nigdy nie zapomina swoich zdobyczy, jak powiada stara chińska mądrość. Nie zapomnieliśmy o tamtych dwóch dekadach wolności. Tyle że znów musieliśmy nadrabiać, gonić, coś udowadniać.
Tadeusz Nyczek