"Sądziłem, że możemy wszystko zrobić szybko i zaje..."
W 1989 roku pojawił się wielki optymizm i stwierdziliśmy, że wszystko możemy zrobić szybko, zajebiście i za chwilę tu będzie tak, jak w Anglii czy w Ameryce – opowiada Wirtualnej Polsce Muniek Staszczyk z zespołu T.Love. Zapraszamy do kolejnej części na temat zmian, jakie nastąpiły w Polsce po 1989 roku, poświęconą rozrywce.
21.05.2009 | aktual.: 21.05.2009 13:57
W roku 1989 rozpadał się zespół T.Love. Na początku lat 90. rozpoczął się w Polsce cały ten show biznes i choć nigdy nie czułem się specjalnie jego częścią, to po przełomie roku 1989 to się zmieniło. Pojawił się wielki optymizm i stwierdziliśmy, że wszystko możemy zrobić szybko, zajebiście i za chwilę tu będzie tak, jak w Anglii czy w Ameryce. Oczywiście myliliśmy się.
Przełom roku 1989
Nie do końca się czuję człowiekiem estrady i rozrywki, bo początki T.Love nie miały z tym związku. Rok 1989 to był czas, gdy mój zespół umierał. Byliśmy wówczas bardzo zmęczeni. Z wydaniem płyt w PRL-u były duże kłopoty. Pierwsza połowa lat 80. związana była z walką z cenzurą. Rok 1989 to był dla mnie koniec pewnego etapu, bo mój zespół rozpadł się w połowie roku. Takie zespoły jak nasz, które zaczynały od grania w garażu, wówczas nie mogły zarejestrować płyty normalnie tak, jak teraz. Nagrywasz płytę, jedziesz w trasę, wracasz, nagrywasz kolejną płytę, a potem znowu koncertujesz – to teraz tak wygląda, ale dawniej to zupełnie inaczej działało. Na wydanie płyty czekało się mniej więcej rok, a żeby w ogóle ją nagrać, to był duży problem – były czynniki biurokratyczne i to już nie była nawet kwestia cenzury, bo choć ona istniała, to pod koniec epoki PRL-u to wszystko się sypało.
Nie mieliśmy wówczas świadomości, że za naszego życia rzeczywistość zmieni się w taki sposób. Rok 1989 objawił się jak z kosmosu. W roku 1988 nagraliśmy drugą naszą płytę, ale pierwszą studyjną. Nazywała się „Wychowanie” i czekała rok na wydanie, do dziś nie wiadomo z jakich powodów. To tyle trwało z powodu tego systemu, który nie żył, ale jeszcze się trzymał. Wtedy właśnie postanowiłem rozwiązać zespół, byłem zmęczony już tym wszystkim. Wyjechałem do Londynu – nie miałem żadnej kasy z muzyki, a właśnie urodziło mi się pierwsze dziecko. Pierwsze wybory odebraliśmy z wielką radością, choć ciągle u władzy byli politycy, którzy nas mocno wkurwiali typu Jaruzelski, Kiszczak. Pod koniec czerwca 1989 roku wyjechałem i całą rewolucję Wschodu oglądałem z perspektywy Zachodu.
Początek show biznesu w Polsce
Wróciłem do Polski, gdy był już u nas rząd Mazowieckiego, a w Berlinie runął mur. Chciałem wskrzesić zespół, bo nie umiałem żyć bez muzyki. W Londynie napisałem piosenkę „Warszawa”, która później stała się hitem. Od roku 1990 zaczął się w Polsce nieśmiało rozwijać rynek muzyczny, który na początku był jeszcze strasznie siermiężny. Wtedy zaczął się cały ten show biznes i choć nigdy nie czułem się specjalnie jego częścią, a szczególnie w latach 80., to w 90. to się zmieniło. Z zespołu garażowego, jak „Kult”, nagle staliśmy się pierwszą ligą. Gdy pojawił się Balcerowicz i wolny rynek, to ludzie zaczęli jeździć na Zachód, przywozili banany i sprzedawali je potem na ulicach. Nie był to jeszcze kapitalizm, tylko manufaktura. W Polsce pojawił się wielki optymizm. Stwierdziliśmy, że wszystko możemy zrobić szybko, zajebiście i za chwilę tu będzie tak, jak w Anglii czy w Ameryce. Oczywiście myliliśmy się.
Różnica polegała na tym, że nagranie płyty nie stanowiło już problemu. Pojawiły się wytwórnie prywatnie i różne dzikie, ale nie były jeszcze regulowane prawa autorskie. Początek lat 90. to był z jednej strony taki piękny czas, bo wszyscy byli strasznie nakręceni tą wolnością, a z drugiej strony początek budującego się rynku muzycznego. Nie było aż tylu medialnych idiotyzmów, jakiś tam idol, sripol, Eurowizja. Różnica była ogromna, bo zmieniły się zarobki i ludzie zaczęli zarabiać normalne pieniądze.
Pierwsze pieniądze z grania
Ja sam założyłem zespół w roku 1982, a pierwsze odczuwalne pieniądze z muzyki zarobiłem 10 lat później. Zacząłem zarabiać w latach 90., grając w 80. już jako muzyk w miarę znany. To był zupełny przeskok. Muzyka stała się również moją pracą. Wcześniej mieliśmy co najwyżej na browar, nie mieliśmy na instrumenty, więc graliśmy na czeskich gitarach. Wtedy z pięć osób w Warszawie miało dobre gitary. Wolność pojawiła się również w stacjach radiowych, gdzie można było usłyszeć Iggy Popa czy „The Clash”, co oczywiście później się zmieniło. W roku 1993 kupiłem sobie samochód, który była dla mnie odlotem. Pierwszy z grania muzyki. Wielu moich kolegów mówiło: „O ja pierdolę... masz samochód!” W latach 80. samochód to była niemożliwa rzecz - mieli je tylko prominenci, ludzie partyjni albo bananowa młodzież, do której nie należałem.
Nowy język i nowe tematy
Istotne było to, by znaleźć też nowy język piosenek. Przestałem zajmować się PRL-owską socjologią i walką z systemem. Nastała wolność, która była jeszcze kulawa, choć jednocześnie Polska stawała się wolnym krajem – ruskie wojska stąd wyszły, Wałęsa był prezydentem. Wiadomo, jaki był, taki był, ale został demokratycznie wybrany. Zaczęliśmy się czuć jak u siebie w domu. Stwierdziłem, że już pierdolę taką socjologię, bo już mnie to nie interesuje i zacząłem pisać o mieście, o tym co widzę, o klubach, o narkotykach, o hedonizmie. Były to tematy, które zawsze interesowały zespoły rockandrollowe.
Tematyka moich piosenek również się zmieniła, czego przykładem jest „Warszawa”, która nie była politycznym kawałkiem. To był pewien przeskok. I to się sprawdziło, bo ludzie oczekiwali już innych treści. Irytowała mnie gęba socjologicznego barda PRL-u. Lata 90. to był czas, kiedy należało zająć się czymś innym. Niektórzy zostali w tamtych tematach, a ja je zmieniłem, za co nam się dostało, bo wielu ludzi uważało, że to komercja. Część naszych fanów chciała jechać pociągiem wyznaczonym przez Jarocin, ale my z tego pociągu wysiedliśmy. Chcieliśmy oddychać tamtym czasem, więc nasze płyty z początku lat 90. są napełnione optymizmem tej pierwszej polskiej wolności.
Każdy miał szansę
Zmieniła się scena mediów. Zaczęły pojawiać się prywatne stacje radiowe i prywatne wytwórnie płytowe. Można powiedzieć, że zaczęło być uczciwej, bo ten początkujący wolny rynek każdemu dawał szansę. Otworzyły się nowe kluby, więc było więcej miejsc do grania, nie tylko Remont, Stodoła, Park i Hybrydy. Pojawiła się też fala nowych kapel. Wtedy staliśmy się zespołem znanym i mainstreamowo rockandrollowym. Radia na początku lat 90. były bardziej odważne – myślę, że gdybyśmy teraz wypuścili piosenkę „King” to radia by jej tak często nie grały. Obecnie poziom papki, takiego nieprzyjemnego popu jest większy, niż był w latach 90. Dla młodych zespołów grających coś autorskiego, bez względu na to czy będzie to reggae, hip-hop czy blues, jest dużo łatwiej. Nasza wolność przejawia się w też w dostępie do muzy – teraz na myspace czy youtube bez żadnego nakładu finansowego można pokazać się. Właściwie przypadek może zadecydować, że ktoś zagra koncert. Z jednej strony jest łatwiej, bo można zainteresować swoją muzyką
świat, a to, czy jesteś z Polski czy z Węgier, już nie ma takiego znaczenia. Z drugiej strony jest trudność polegająca na tym, że wytwórnie płytowe są bardziej ostrożne i strasznie konserwatywne.
Grają to, co ludzie znają
Radia nie chcą inwestować mentalnie w nowe rzeczy, i idąc tropem cytatu z filmu „Rejs” grają to, co ludzie znają, czyli po raz 77 ta sama piosenka. Tak jest też z utworami T.Love – grają trzy piosenki, bo tak wychodzi w badaniach. Te badania, które robią radia, zabiły kreatywność i muzykę. A wytwórnie płytowe zaczęły stacjom radiowym składać pokłony. To jakiś kompletny absurd i paranoja. Taka sytuacja doprowadziła do zachwiania rykiem muzycznym. Różnica polega na tym, że na samym początku tego kapitalizmu prywatne stacje próbowały jeszcze dać coś od siebie, były programy autorskie. Teraz wszystko leci z playlisty. Więc dla młodych muzyków, jest niby łatwiej, ale media ich nie puszczają. To oni sami muszą się we jakiś sposób lansować.
Cenzura biznesowa
Trochę też zmieniła się sytuacja po stronie odbiorców. Płyt nie kupują przypadkowi słuchacze stacji, tylko osoby naprawdę zainteresowane muzyką. Obecnie jest większy dostęp do kanałów przekazywania muzyki, a z drugiej strony większa konserwatywność i trudność w wydaniu płyt. Właściwie jest to cenzura, która nie jest cenzurą polityczną, tylko biznesową. Jak jedno radio coś zagra to możliwe, że również inna stacja się odkorkuje i też to puści, a w efekcie wszystkie puszczają to samo. Przez to nie ma kreatywności ze strony stacji oraz DJ-ów. Nie ma już czegoś takiego, jak puszczanie muzyki, tylko jest granie muzyki z kompa. I to jest straszne.
Dawniej była cenzura, nie było gdzie grać, nie można było koncertować za granicą, ale był Jarocin, na którym jak się zaistniało, to później już jakoś to szło. To był festiwal bardzo ważny dla ludzi. Dawniej alternatywną muzykę grała tylko Trójka i Rozgłośnia Harcerska. Teraz wystarczy zrobić przegląd letnich festiwali – jest coś dla każdego. Podobnie ze stacjami radiowymi – jest wiele kanałów tematycznych. Teraz nikt nie puści w radio całej płyty, bo jeśli piosenka trwa więcej niż 3 minuty 30 sekund, to masz przesrane.
Wszystko już było
Takie hasła, jak „sex, drugs and rock and roll” są już śmieszne, bo to miało sens w latach 60. czy 70., ale dziś to nie jest nic nowego. Narkotyki są na każdej ulicy, w każdej szkole, spódniczka mini nie jest żadnym odlotem, seks jest wszędzie, w każdej reklamie. Rock jest częścią przemysłu. Jedyne, co ja mogę to przekazywać dzieciakom to, że rock nie zaczął się z „Red Hot Chili Peppers”. To co się dziś dzieje z muzykami, to jest jak soap opera – ćpanie i zadziwianie opinii publicznej tylko po to, by przyciągnąć uwagę. Nawet jeśli ktoś udaje niegrzecznego, to takim do końca nie jest. To wszystko już było. Ja nie mówię, by umierać młodo jak Kurt Cobain. To są po prostu czasy fitness i jest przesyt wszystkiego.
Muzycy nie dbają o to, by nagrać dobre piosenki, a jedynie by uczynić z siebie postać celebrytki i sprzedać siebie w pakiecie. Nie jest istotna płyta, a jedynie to, żeby zaistnieć w mediach, które sprzedają historie typu: z kim jesteś, czy się rozstałaś, czy miałaś 70 kochanków, czy twój tata cię molestował, i same takie pierdu pierdu. Ja w tym nie siedzę i cieszę się, że nie jestem bohaterem tabloidów. Generalnie mam to w dupie. Zamierzam się bronić tylko muzyką.
Przyszłość w rękach autentycznych twórców
Ludzie będą się interesować muzyką i chodzić na koncerty, bo niczego nie zastąpi żywy kontakt z muzyką. Jak zginie płyta CD, to pojawi się nowy nośnik. W latach 90. rzeczywistość była czarna lub biała, ale dziś jest wielowarstwowa. Są realnie mniejsze zagrożenia – w latach 80. można było dostać pałą od ZOMO, siedzieć w pierdlu, mieć przesrane za jakieś bezkompromisowe teksty, mieć zakaz występów. Dziś jest zupełnie innego typu kołtuneria. Dawniej to była sytuacja państwowa, a dzisiaj jest obyczajowa.
Mam filozofię autorską. Robię to strasznie długo, bo zespół istnieje od 27 lat. Ważne jest, by w muzyce była jakaś autentyczność, jak w muzyce źródłowej, bluesie czy reggae. Ciągle jedziemy na swojej taczce – ta taczka nie była pchana przez nikogo innego. Mój przekaz jest szorstki, ale pozytywny. Musi być pewna chropowatość, w moim przypadku również miejskość, bo mnie zawsze inspirowało miasto. Lubię szorstkość w muzyce, choć melodia też jest zawsze istotna. Widzę na koncertach, że dzieciaki się uśmiechają. W tych tekstach jest jakaś refleksja, coś z tego, co napisałem całe lata temu zostało. Trzeba być sobą. Młynarski wiele lat temu powiedział „rób swoje”. Inspiracje ma każdy. Ja miałem inspirację, nie idoli.
Zygmunt "Muniek" Staszczyk (ur. w 1963 roku) jest współzałożycielem, liderem, wokalistą, autorem tekstów, w początkowym okresie był również basistą zespołu T.Love. Współpracował z wieloma artystami i zespołami, jak Maanam, Happysad, Kasia Nosowska, Pidżama Porno, Myslovitz.