PolskaPiotr Pytlakowski o spotkaniu z Mariuszem Trynkiewiczem: ta rozmowa była najbardziej traumatyczna

Piotr Pytlakowski o spotkaniu z Mariuszem Trynkiewiczem: ta rozmowa była najbardziej traumatyczna

Gdy usiadłem naprzeciw, Trynkiewicz szukał tłumaczeń, myszkował oczami. Był szczególny, bo popełnił najokrutniejsze czyny z wszystkich moich więziennych rozmówców. Ta rozmowa była dla mnie najbardziej traumatyczna. Wymyśliłem sobie wtedy temat, a dziś żałuję, bo może było to zbyt mroczne. Może niepotrzebnie człowiek ładuje się w takie sprawy? - przyznaje w rozmowie z Wirtualną Polską Piotr Pytlakowski, dziennikarz śledczy "Polityki", autor książki "Czekając na kata", stanowiącej zapis rozmów z sześcioma skazanymi na śmierć.

Piotr Pytlakowski o spotkaniu z Mariuszem Trynkiewiczem: ta rozmowa była najbardziej traumatyczna
Źródło zdjęć: © PAP | Grzegorz Michałowski

31.01.2014 | aktual.: 01.02.2014 12:52

WP: Agnieszka Niesłuchowska: Zawrzało po publikacji zdjęć z ośrodka w Gostyninie. To tam po wyjściu z więzienia prawdopodobnie trafi Mariusz Trynkiewicz, człowiek, który w 1988 roku z zimną krwią odebrał życie czterem chłopcom. Kolorowe ściany, obrazki, przestrzeń, słowem – luksus.

Piotr Pytlakowski: Domyślam się, że wielu to bulwersuje. Ale ośrodek w Gostyninie z założenia nie ma być więzieniem, gdzie obowiązkowo są kraty, istnieje ścisła dyscyplina i ostre procedury. Trynkiewicz, chcąc nie chcąc, karę zakończył. Istotne jest to, by przestał być groźny. Nawet, jeśli ceną ma być izolacja w miejscu, które wygląda jak hotel.

WP: 31 stycznia wiele się rozstrzygnie. Rzeszowski sąd powołał biegłych, którzy do końca miesiąca mają przygotować opinię o nim. Na podstawie dokumentu sąd zadecyduje czy „szatan z Piotrkowa” trafi do ośrodka.

- Sama opinia to nie wszystko, rozstrzyga procedura sądowa, system odwoławczy. Jestem przekonany, że opinia biegłych będzie jednoznaczna: Trynkiewicz nadal stwarza zagrożenie ze względu na swoje skazy osobowościowe, skrzywienie charakterologiczne. Trwająca przez 25 lat resocjalizacja nie uczyniła go lepszym człowiekiem, ponieważ tego typu osoby nie poddają się procesom naprawczym jak „normalni” kryminaliści. Jedyną metodą postępowania jest niekończąca się terapia.

WP: 19 lat temu spotkał się pan z Trynkiewiczem. Pierwsza myśl?

- Udawał albo mu się to tylko wydawało, że jest wrażliwym, spokojnym, zagubionym w odkrywaniu własnej psychiki i preferencji, młodym mężczyzną. Jeśli to zderzyć z czynami, które popełnił, bestialstwem, sadyzmem, lubieżnością i brakiem jakiejkolwiek litości, ludzkiego odruchu, maska, którą przybierał, była kompletnie niewiarygodna.

WP: Mówił, że zabił, bo nie mógł zapanować nad sobą. Tymczasem ułożenie ciał chłopców dowiodło, że wszystko zaplanował.

- Swoista gwiazda, pentagram, na kształt, którego ułożył ofiary, świadczyły dobitnie o jego intencjach. Wszystko miało wyglądać jak rytuał satanistyczny, by zmylić trop, ukryć prawdziwe tło zbrodni. Już wcześniej planował kryjówkę, wiedział, że po śmierci schowa ciała chłopców w piwnicy, wyczekiwał na odpowiedni moment. Zrobił to, gdy sąsiedzi już spali. Następnego dnia z premedytacją wziął wartburga ojca, włożył kartony z ciałami do bagażnika, wywiózł do lasu.

WP: W opublikowanym niedawno liście do dziennikarki Polsatu przerwał milczenie. Pyta: Czego ode mnie chcecie? Pracowałem nad sobą.

- To część jego wykreowanego wizerunku – pisał, że udzielał się społecznie. Bajki! Tworzył, bo miał taką potrzebę. Część z obrazów trafiła zresztą poza obręb zakładu, do szkół, przedszkoli. Trynkiewicz traktował to, jako swój wkład w życie społeczne tego kraju.

WP: Jednocześnie, w zaciszu celi, rysował nagich chłopców.

- Jego twórczość była dziwna, z jednej strony – kiczowate pejzaże, portrety. Natomiast na własny użytek szkicował sylwetki małych chłopców z wyraźnymi twarzami, genitaliami na wierzchu. Nie wiemy, czy były to twarze prawdziwych chłopców czy wyobraźnia. Świadczyło to – jak sądzę – o jego głębokiej i niepokojącej tęsknocie.

WP: Niektórzy psycholodzy uważają, że po wyjściu na wolność znów zamorduje.

- Nikt nie może wiedzieć, co się wydarzy. Psychiatrzy często mówią o przekonaniu graniczącym z pewnością, ale to nie 100 proc. Ktoś może powrócić na przestępczą drogę, ale nie musi. W przypadku Trynkiewicza owo przekonanie, że dalej będzie nosił w sobie chęć zemsty, jest wysokie. Jak zresztą kiedyś wyznał, zabójstwa, które popełnił miały charakter zemsty na społeczeństwie. Myślę, że on sam nie wie, czy jest groźny. Może deklarować jedno, a zrobi coś pod wypływem impulsu, nie zapanuje nad sobą. Z drugiej jednak strony, nakręcanie spirali społecznego strachu jest na wyrost.

WP: W rozmowie z panem przyznał, że nie mieścił się w schemacie: „Najprościej nazwać mnie pedałem, ale to nie takie proste. Moja inność jest połączeniem wielu cech”. Bał się ostracyzmu, napiętnowania za swoje skłonności homoseksualne? To go pchnęło do zbrodni?

- W końcówce PRL, pod koniec lat 80. geje działali trochę jakby w ukryciu. Nie było najmniejszego zrozumienia dla tej grupy, homoseksualizm traktowano jako zboczenie, nie mówiono wtedy o preferencjach seksualnych. Trynkiewicz, jeszcze przed dokonaniem zbrodni, szukał partnerów, co znalazłem potem w aktach sądowych, przez „Kurier Polski”, w którym ukazywały się zawoalowane ogłoszenia erotyczne. Umawiał się z mężczyznami z warszawskiego środowiska gejowskiego. Zatracał się w tym, bo musiał te kontakty ukrywać przed swoim otoczeniem. Z pewnością uwierała go ta inność. Tłumaczył, że przymusowy pobór do wojska jeszcze bardziej zacisnął mu pętlę na szyi. Nie umiał się przed tym bronić. Nie wytrzymał. Na przepustce wyjechał na działkę rodziców pod Sulejowem. Zaczął molestować chłopców, wtedy nie wiedziano jeszcze o jego preferencjach.

WP: Działka śniła mu się w więzieniu. Wracał do wspomnień.

- Idealizował ją, ale to nie było zbyt ładne miejsce. Jakaś chałupina na środku. Nie było wody. Zaprosił tam najpierw jednego, potem drugiego chłopca. Wytropił go miejscowy milicjant, zatrzymano go. Sąd wojskowy skazał go najpierw na rok w zawieszeniu na dwa lata, a po kilku tygodniach, gdy okazało się, że molestował kolejnego chłopca – dostał półtora roku. Łącznie skazano go na dwa i pół roku. W czasie kilkumiesięcznej przerwy w wykonywaniu kary, którą wyjednała mu matka, dokonał zbrodni.

WP: Jak to możliwe, że matka pomogła mu tę przerwę załatwić?

- Ojciec Trynkiewicza był kuratorem oświaty w mieście wojewódzkim, jak na owe czasy była to poważna figura, człowiek wpływowy. Matka przedstawiła przed sądem zaświadczenie okulistyczne, tłumaczyła, że wymaga opieki, a do tego niezbędny jest jej syn. Na tej podstawie wypuszczono go. I stało się najgorsze. Potem dzięki wspomnianemu funkcjonariuszowi udało się połączyć zdarzenia, do których doszło w czasie przepustki z wojska z tragedią z lipca 1988 roku. Milicjant z Sulejowa poinformował przełożonych, że ma na oku typa z Piotrkowa. Na tej podstawie wytypowano winnego. Sąd w Piotrkowie wydał na niego cztery wyroki śmierci, bo nie było wówczas kary dożywocia, stwierdzono, że nie ma prawa powrotu do społeczeństwa. Niestety, w wyniku błędnej amnestii, po latach pojawił się problem.

WP: To jedyny przypadek w światowej kryminalistyce, że seryjny zabójca dzieci wychodzi na wolność. Kto zawinił?

- Zadziałał mechanizm wynikający ze zmiany systemu. 4 czerwca 1989 roku odbyły się pierwsze wolne wybory, kraj się demokratyzował. W listopadzie posłowie – w dużej części dawni więźniowie polityczni - dyskutowali o amnestii dla więźniów kryminalnych. Działo się to w atmosferze buntu w więzieniach. Robiło się niebezpiecznie, padały ofiary śmiertelne. Aby uspokoić nastroje wymyślono amnestię. I tu pojawił się problem – kogo miałaby objąć. Bo jeśli skorzystają z niej złodzieje, to czemu i nie ci, którzy siedzą za inne rzeczy czy zabójcy. Nikt nie zastanawiał się, co z tego wyniknie. Pojawiały się głosy, że przecież taki Trynkiewicz, na tym skorzysta, ale nie wzięto tego pod uwagę. Nikt nie zastanowił się, że na mocy amnestii, kara śmierci będzie zamieniona na 25 lat.

WP: Panowało przekonanie, że – jak mówi Stefan Niesiołowski – „zdechnie w więzieniu”?

- Tak. Tymczasem 25 lat minęło w mgnieniu oka. Trynkiewicz wyjdzie z więzienia jako stosunkowo niestary mężczyzna, naładowany energią, niezmęczony pracą, w pełni sił witalnych. Choć pobyt w więzieniu nie jest sielanką, kuracją w sanatorium, on miał dość cieplarniane warunki, o których mogli jedynie pomarzyć zwykli kryminaliści z zatłoczonych cel.

WP: Od samego początku miał mocną pozycję w więzieniu. Z czego wynikało to uprzywilejowanie?

- Był silną postacią na swoim oddziale. Siedzieli z nim ludzie z podobnymi skazami – pedofile, przestępcy seksualni, alkoholicy, narkomani. Wyrósł na lidera bardziej w oczach personelu niż samych osadzonych. Znano jego chimeryczne nastroje, skłonność do walki o swoje. Miał do prawie wyłącznej dyspozycji pracownię plastyczną. Jak opowiadał mi ówczesny zastępca dyrektora w Strzelcach Opolskich, bardzo się zdenerwował, gdy inny więzień miał ochotę malować i wykazywał talenty plastyczne. Strasznie go to wkurzyło i nie dopuścił, by tamtego wpuszczano do pracowni. Do celi dostarczano mu współlokatorów tylko takich, jakich mógł zaakceptować – najczęściej młodszych od niego mężczyzn. Miał skłonności opiekuńcze. Nawiązywał bliższe relacje, tworzył z nimi różne związki. Gdy odwiedziłem go w więzieniu, siedem lat po zbrodni, był już bodajże po dwóch takich bliskich związkach.

WP: Z czego wynikał ten posłuch wśród personelu?

- Chciano mieć spokój. W miejscu zamkniętym każda iskra powoduje wybuch, który może doprowadzić do niewyobrażalnych konsekwencji, buntu w całym zakładzie. Gdyby coś mu się stało, byłby skandal, ale nie w tym rzecz. Chroniono go, dlatego, by był zadowolony, nie wywoływał fermentu, obawiano się jego nastrojów. To cała tajemnica.

WP: Po pierwszym wywiadzie, jakiego udzielił tuż po trafieniu za kratki, nie chciał więcej rozmawiać z dziennikarzami. Panu udało się go przekonać… kartonem papierosów kupionym w więziennej kantynie. Co pan szczególnie zapamiętał z tej rozmowy?

- Dziwię się, że się zgodził na spotkanie, ale myślę, że papierosy faktycznie go ucieszyły. Po wcześniejszych doświadczeniach, wywiadzie udzielonym młodej dziennikarce, uznał, że został skrzywdzony, ukazany w złym świetle. Gdy usiadłem naprzeciw, szukał tłumaczeń, myszkował oczami. Był szczególny, bo popełnił najokrutniejsze czyny z wszystkich moich więziennych rozmówców. Ta rozmowa była dla mnie najbardziej traumatyczna. Wymyśliłem sobie wtedy temat, a dziś żałuję, bo może było to zbyt mroczne. Może niepotrzebnie człowiek ładuje się w takie sprawy? Ale taki był czas, trwała debata o karze śmierci. WP: Miał być też film, ale Trynkiewicz odmówił. Dlaczego nie doszło do kolejnego spotkania?

- Gdy z Jankiem Sosińskim, reżyserem, przyjechaliśmy z kamerą do zakładu, trafiliśmy na jego gorszy dzień. Ale dobrze się stało. Miałem wówczas zupełnie inny nastrój niż za pierwszym razem. Byłem świeżo po rozmowach z rodzicami jego ofiar, przejęty ich bólem. Zetknięcie z osamotnionymi, pozbawionymi jakiejkolwiek pomocy psychologicznej ludźmi było czymś dojmującym. Zmagali się z nieszczęściem, popadali w obłęd, jeden z ojców trenował strzelanie, by rozprawić się z Trynkiewiczem, drugi zmarł na serce. Nie miałem ochoty patrzeć na tego człowieka. Gdy odmówił nagrania, zdążyłem rzucić mu na odchodne: „panie Trynkiewicz, ja o panu nie zapomnę”. Chciałem mu zepsuć nastrój, by wiedział, że to, co zrobił, nie zostanie zapomniane. Nie wiem, czy to godne pochwały, czy przeciwnie, ale nie zapomniałem o nim, dlatego co jakiś czas przypominałem o nim w artykułach. Czyny muszą być rozliczone. Nie jest tak, że zrobiło się coś strasznego, odsiedziało wyrok i wszystko zostaje wymazane. Nie w takich przypadkach jak
Trynkiewicza.

WP: Jest pan zwolennikiem kary śmierci?

- Nigdy nie byłem, chociaż w książce napisałem, że gdyby mnie o to zapytano, to bym odpowiedział: nie wiem.

WP: Większość z pana rozmówców, skazanych pierwotnie na karę śmierci, mówiło, że kara powinna pozostać w kodeksie karnym. Bo jest straszakiem na zwyrodnialców. To puste słowa?

- Jeden z moich rozmówców, Grzegorz P. w czasie przepustki zabił lekarza więziennego, z którym pracował w więziennej pracowni radiologicznej i jego żonę. Gdy go pytałem, czy kara śmierci powinna pozostać, mówił, że tak, ale dla seryjnych zabójców dzieci. Znajdował dla siebie okoliczności łagodzące, bo przecież chciał tylko zrabować, a sytuacja wymknęła się spod kontroli. Każdy z nich, a rozmawiałem z sześcioma skazanymi na karę śmierci, szukał innej wymówki. Trynkiewicz też mówił, że jakiś straszak na bandytów musi być, ale nie dla niego.

WP: Co mówili inni, którzy zabili dzieci, np. Eugeniusz M., który zabił swojego pracodawcę, jego żonę i dwoje dzieci?

- Nie żałował, że zabił dwoje dorosłych i ich starszego, nastoletniego syna. Miał jednak wyrzuty sumienia, że zamordował ich najmłodsze dziecko. Mówił, że nagle się pojawiło i odebrał mu życie bez namysłu. Miał wyrzuty sumienia. Ukrzyżował je jak Chrystusa, tylko nie na krzyżu, ale na krześle. Parę razy odwiedzałem go w kryminale – w Barczewie, Sztumie. Pokazywał mi korespondencję prowadzoną z zakonnicą z Watykanu. Ciepło do niego pisała: „Panie Geniu, niech pan trzyma się Boga, będzie lżej”. I z tego, co robił wynikało, że Bóg mu pomagał, zaczął się go trzymać. Skrucha była autentyczna. Zmarł jakiś czas temu.

WP: Nadal żyje Zenon G., inny bohater pana reportażu, który zabił dwie nastolatki na tle seksualnym. On też może być po opuszczeniu murów więziennych zagrożeniem jak Trynkiewicz?

- Odsiaduje dożywocie, bo nie objęła go amnestia, czyny popełnił później. Jest na normalnym oddziale, starał się już o przedterminowe zwolnienie, ale nie udało się. Gdyby więźniowie mogli go rozszyfrować, mógłby zostać – jak mówi się w slangu więziennym – wybujany. Myślę jednak, że daleko mu do Trynkiewicza. Był też Tomasz C., który po pijanemu zgwałcił i zamordował 11-latkę, córkę sąsiadów. Dostał dożywocie.

WP: Ustawa, która ostatnio weszła w życie, mająca na celu izolowanie najgroźniejszych przestępców jest niepotrzebna? To jest psucie prawa?

- Zdecydowanie. W tym względzie zgadzam się z prof. Moniką Płatek, prof. Janem Widackim, psychiatrami, którzy się bronili przed tą ustawą. Nie można stanowić prawa pod jednego człowieka, a jednocześnie tworzyć iluzję, że nie chodzi o niego, lecz o całą grupę przestępców stanowiących wielkie zagrożenie. Nie wiem dlaczego media tworzą sensacyjne historie o rzekomych setkach seryjnych zabójców, którzy lada moment wyjdą na wolność. W gruncie rzeczy jedynym zagrożeniem jest Trynkiewicz. Nie ma żadnej setki seryjnych zabójców! W okresie moratorium, gdy zawieszono wykonywanie wyroków śmierci, zapadło kilkanaście takich wyroków. Z trzynastu skazanych na "KS", część nie żyje, reszta odsiaduje dożywocie. A jedynym seryjnym był Trynkiewicz.

WP: Załóżmy, że wychodzi na wolność. Odnajdzie się w nowej rzeczywistości?

- Nie miałby większych problemów, bo w więzieniu ma dostęp do mediów, ogląda telewizję, widzi, jak świat się zmienił. Wie, jak wyglądają ludzie na ulicy. Nie wykluczone, że zwiąże się z facetem z Rudy Śląskiem, partnerem, z którym siedział. Poza nim i matką, raczej nie ma nikogo. Do rodzinnego Piotrkowa nie wróci.

WP: Jak deklaruje jego matka, będzie mu pomagać. Równocześnie wyznaje, że nic już do niego nie poczuje. Wyrzuca sobie, że gdyby kiedyś nie zakazała mu ślubu z kobietą, nie trafiłby do kryminału. Daje pan wiarę tym słowom?

- Nie. On sam mówił, że miał kiedyś dziewczyny, równolegle nawiązywał jednak homoseksualne znajomości. Może uważał, że w katolickim społeczeństwie trzeba mieć żonę, by być uznawanym za normalnego. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego matka, która tak kochała syna, wiedząc już, że jest niebezpieczny, pomogła mu w załatwieniu przerwy w wyroku, a kiedy pojawił się na wolności, nie kontrolowała go, chociaż mogła. Gdyby wówczas załatwiła mu psychologa, nie pozwoliła, by sam zamieszkał w sąsiednim domu, w mieszkaniu babci, którą specjalnie zabrała do siebie, być może wszystko potoczyłoby się inaczej.

WP: A co mówił jego ojciec? Miał pan okazję porozmawiać z nim?

- Tak, krótko po tym, jak Mariusz Trynkiewicz trafił do więzienia. Źle wspominam tę rozmowę. Nie wyczuwał powagi sytuacji. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że zarówno on, jak i jego żona są współodpowiedzialni za to, co się stało, bo dali synowi wolność, uznając, że został skrzywdzony i należy mu się rekompensata. Spytałem, czy ma poczucie winy, na co on, że to ja szukam sensacji. Później dowiedziałem się, że ojciec Trynkiewicza też miał jakąś nieprawidłową osobowość, umarł zresztą w dziwnych okolicznościach.

WP: Przemoc zrodziła przemoc?

- Nie chcę generalizować. Nie zawsze jest tak, że przemoc w rodzinie, złe wzory w dzieciństwie doprowadzają do tego, że człowiek staje się bestią. Zresztą u Trynkiewiczów aż tak źle nie było. Pojawił się też inny kontekst. Trynkiewicz twierdził, że jako dziecko był molestowany przez księdza. I nikt nie jest w stanie stwierdzić czy tak rzeczywiście było, czy może to wytwór jego wyobraźni, a może szukanie alibi...

Rozmawiała Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)