Boko Haram w Nigerii. Nie widać końca wojny z islamistami
Władze Nigerii zapowiadały, że do końca maja rozgromią dżihadystów z Boko Haram, ale partyzanci wciąż terroryzują wybrzeża jeziora Czad i nie zamierzają składać broni. W tym tygodniu zaatakowali sąsiadów Nigerii - Czad i Niger.
W czadyjskiej stolicy Ndżamenie dokonali zamachów samobójczych, w wyniku których zginęło prawie 40 osób. W Nigrze napadli na dwie wioski, leżące tuż nad rzeką Komadugu, wyznaczającą granicę z Nigerią. Zabili pół setki ludzi. Partyzanci nie zaprzestali ataków i zamachów także w samej Nigerii. W czerwcu kilkakrotnie atakowali Maiduguri, stolicę północno-wschodniego stanu Borno, która pod koniec lat 90. stała się kolebką Boko Haram, a w tym tygodniu dokonali zamachów w pobliskim stanie Bauchi.
Ataki dżihadystów miały być dla Nigeryjczyków sygnałem, że nie złożyli broni, a dla sąsiadów Nigerii - odwetem za ich udział w wojnie z Boko Haram na terytorium Nigerii. Dodatkowo, zamachy w Czadzie i Nigrze miały poróżnić sąsiadów i udaremnić im zbudowanie przymierza dla ostatecznego rozprawienia się z dżihadystami znad jeziora Czad.
Ekspansja do sąsiednich krajów
Pół roku temu Boko Haram znalazło się u szczytu potęgi. Korzystając z kryzysu nigeryjskiego państwa, przejęło kontrolę nad północno-wschodnimi stanami i na terytorium równym obszarowi Belgii ogłosiło powstanie afrykańskiej filii syryjsko-irackiego kalifatu. Zachęceni sukcesami w Nigerii partyzanci zaczęli atakować i przejmować kontrolę nad ziemiami w sąsiednich Kamerunie i Nigrze. Lekceważona przez lata rebelia zaczęła zagrażać nigeryjskiemu państwu i zmusiła je do odwołania zaplanowanych na luty wyborów. Przyciśnięci do muru, także przez sąsiadów i zaniepokojony Zachód, nigeryjscy przywódcy dopiero wtedy poprosili o pomoc.
Interwencja wojsk z Czadu, Nigru i Kamerunu przymusiła do działania także niechętne wojnie nigeryjskie wojsko. Partyzanci zostali wyparci z zajmowanych wiosek i dystryktów, gdzie w końcu udało się przeprowadzić wybory, w których - po raz pierwszy w historii kraju - zwyciężył przywódca opozycji Muhammadu Buhari, były generał i wojskowy dyktator z lat 1983-85. Pokonany przez niego, urzędujący od 2010 r. prezydent Goodluck Jonathan, który za przegraną wojnę z Boko Haram zapłacił władzą, obiecywał, że rozgromi dżihadystów, zanim pod koniec maja Buhari obejmie prezydencki urząd.
Ofensywa nigeryjskich wojsk wspieranych przez Kamerun, Niger, a zwłaszcza Czad, najbardziej ze wszystkich państw Afryki zaprawiony w wojnach z dżihadystami, trwała nadal, a partyzanci zostali zapędzeni do ich ostatniej twierdzy w lesie Sambisa, porastającym górach Mandara na nigeryjsko-kameruńskim pograniczu. Ale zwycięski marsz aliantów utknął na polach minowych, a partyzanci przeszli do kontrataku. Już w czerwcu zaatakowali Maiduguri, do którego Buhari kazał przenieść ze stolicy Abudży główną kwaterę wojsk zwalczanych przez Boko Haram. Zaatakowali też pomniejsze miasteczka i wioski w północno-wschodniej Nigerii, a w końcu w Czadzie i Nigrze.
Trudna współpraca
W odwecie za zamachy bombowe w Ndżamenie lotnictwo Czadu zbombardowało bazy Boko Haram w Nigerii. Czadyjczycy ogłosili, że krwawo pomścili atak na ich stolicę, ale nigeryjscy generałowie oznajmili z oburzeniem, że żadne czadyjskie samoloty nie bombardowały i nigdy nie zbombardują nigeryjskiej ziemi. Właśnie na stare animozje Nigerii i jej frankofońskich sąsiadów oraz prowokowane wojną nowe spory liczą dżihadyści, by zyskać na czasie i odbudować siły.
Nawet wiosną, w dniach zgody i sukcesów we wspólnej wojnie przeciwko Boko Haram, Czad i Niger narzekały na brak współpracy nigeryjskich generałów. Czadyjczycy, których zginęło w Nigerii prawie stu, skarżyli się, że nigeryjskie wojsko pozwala im co prawda wypierać partyzantów z wiosek, ale nie zgadza się, żeby po wyzwoleniu choćby na parę dni zajmowane były one przez obce wojska. Zanim zaś Nigeryjczycy gotowi byli przejąć oczyszczone od partyzantów wsie, rebelianci wracali do nich na powrót. Wojskom z Kamerunu, z którym Nigeria pozostaje od lat w fatalnych stosunkach, w ogóle nie zezwolono zapuszczać się na nigeryjskie terytorium.
Buhari obiecywał to zmienić. W pierwszym tygodniu swojego urzędowania złożył wizyty w Czadzie i Nigrze, a w połowie czerwca na naradzie w Abudży porozumiał się z sąsiadami w sprawie powołania wspólnej, 10-tysięcznej armii (ma być gotowa w lipcu) do walki z Boko Haram. Zgodził się nawet, żeby kwatera główna sprzymierzonych była w Ndżamenie. Postawił za to na swoim, żeby dowódcą alianckich wojsk był wojskowy z Nigerii. Sprzymierzone wojska (póki co wraz z Nigeryjczykami z Boko Haram walczą jedynie wezwani na pomoc interwenci) mają mieć prawo prowadzić zbrojne operacje na terytorium Nigerii. Buhari nie odwiedził jednak jeszcze Kamerunu, a kameruński prezydent nie przyjechał na naradę do Abudży, lecz przysłał na nią jedynie ministra obrony.
Niezgoda uratuje islamistów?
Znając wyniosłość wojskowych z Nigerii, kontynentalnego mocarstwa, a także ich niechęć do obcych ingerencji w ich wewnętrzne sprawy, emirowie z Boko Haram liczą, że każde nieporozumienia między sąsiadami udaremnią im zawiązanie przymierza przeciwko dżihadystom. Pod naciskiem Zachodu Nigeria i jej sąsiedzi już wiosną 2014 r. postanowili stworzyć wspólne wojsko do walki z Boko Haram. Sąsiedzkie waśnie sprawiły, że skończyło się na deklaracjach, a wspólna armia nigdy nie powstała.
Buhari obiecuje współpracę z sąsiadami, ale jego generałowie nie podzielają jego ugodowości, ani zapału do walki z Boko Haram. Obawiają się zapowiadanej przez niego reformy w wojsku i zmian kadrowych. Przywykli do wygód stołecznej Abudży niechętnie przenoszą się do niespokojnego, prowincjonalnego Maiduguri. Odrzucili niedawny raport Amnesty International oskarżający nigeryjskie wojsko, że w wojnie z Boko Haram dopuszcza się zbrodni na ludności cywilnej. I oburzyli, że Buhari nie zaprzeczył raportowi, lecz obiecał, że zbada wszystkie zarzuty.
Wojciech Jagielski , PAP
Zobacz także - Jako jedyny przeżył atak Boko Haram: