Benjamin Netanjahu przemówi w Kongresie wbrew Obamie. Dyplomatyczne spięcie
Premier Izraela Benjamin Netanjahu wygłosi we wtorek w Kongresie przemówienie na temat irańskiego programu atomowego. Zrobi to jednak na zaproszenie lidera opozycji i wbrew woli prezydenta Obamy, co wzbudza w USA duże kontrowersje. Tym bardziej, że dla Netanjahu to część kampanii wyborczej.
02.03.2015 | aktual.: 02.03.2015 11:19
Okoliczności wizyty są - lekko mówiąc - nietypowe: izraelskiego premiera do Waszyngtonu zaprosił nie prezydent, lecz spiker Izby Reprezentantów i lider partii Republikańskiej John Boehner. Netanjahu przyjął to zaproszenie, mimo że Obama i jego administracja od początku naciskała, by tego nie robił.
- Nie powiem, że to sytuacja kuriozalna, bo to za mocne słowo, ale na pewno wbrew klasycznemu protokołowi dyplomatycznemu. Zwykle wygląda to tak, że głowa państwa zaprasza głowę państwa, szef rządu szefa rządu itd. - komentuje w rozmowie z WP prof. Janusz Sibora, ekspert ds. protokołu dyplomatycznego.
Niezależnie od tego, kto zaprasza, zwyczajem jest też spotkanie między przywódcami obu państw. W tym przypadku do takiego spotkania jednak nie dojdzie. Oficjalnie Obama tłumaczy to terminem wizyty: odbędzie się ona tuż przed wyborami parlamentarnymi w Izraelu, wobec czego spotkanie z Netanjahu mogłoby zostać odebrane jako poparcie i próba wpłynięcia na wybory.
- To bardzo zręczne tłumaczenie, ale, jak pokazują depesze Wikileaks i odtajnione dokumenty dyplomatyczne Stany Zjednoczone niejednokrotnie starały się środkami dyplomatycznymi wpływać na wybory w innych państwach - np. w podczas przemian ustrojowych w Polsce, kiedy ich celem - z obawy przed zbyt gwałtowną zmianą - był wybór gen. Jaruzelskiego na prezydenta - mówi Sibora.
Nieoficjalny powód jest dużo prostszy. Tematem wtorkowego przemówienia ma być polityka wobec Iranu. A w tej kwestii Netanjahu ma zdanie zupełnie inne od obecnej amerykańskiej administracji - i bardziej zbliżone do tego, jakie prezentują republikańscy "jastrzębie".
Obama jest zwolennikiem bardziej "miękkiego" podejścia do Teheranu, po to, by zamknąć negocjowane od wielu miesięcy porozumienie w sprawie irańskiego programu nuklearnego i w ten sposób znormalizować stosunki z tym krajem. Iran już zgodził się ograniczyć swoje działania w tej kwestii w zamian za zniesienie części sankcji, lecz tylko tymczasowo - do czasu osiągnięcia pełnego porozumienia. Izrael tymczasem nie ufa irańskim władzom, a na dodatek obawia się, że w negocjowana umowa będzie ważna do 2025 roku - a to w perspektywie Tel Awiwu powstrzyma zagrożenie ze strony Iranu tylko na bardzo krótki czas.
- Z naszego punktu widzenia to właściwie jutro. To licencja na to, by Iran był "progowym" państwem nuklearnym - powiedział cytowany przez portal Politico Jakow Amidror, były doradca Netanjahu. Podobnych wypowiedzi można spodziewać się po Netanjahu podczas jego przemowy.
Dlatego też do ofensywy przystąpiła - dotąd podchodząca do wizyty z rezerwą - administracja Obamy. We wtorek Susan Rice, szefowa Rady Bezpieczeństwa Narodowego nazwała wizytę Netanjahu "niszczycielską dla stosunków z USA", zaś w środę sekretarz stanu John Kerry wprost skrytykował jego postawę wobec rozmów z Iranem, mówiąc, że przywódca Izraela mylił się "na każdym kroku". Przypomniał też, że Netanjahu był jednym z tych, którzy zachęcali USA do interwencji w Iraku.
- Wszyscy wiemy do czego to doprowadziło - dodał, przemawiając na posiedzeniu komisji spraw zagranicznych w Kongresie.
Pozycji izraelskiego polityka nie poprawiają ujawnione ostatnio przez Al-Dżazirę dokumenty południowoafrykańskiego wywiadu, świadczące o tym, że Netanjahu wyolbrzymiał zagrożenie i zaawansowanie irańskich prac nad wzbogacaniem uranu.
Wizyta na użytek wewnętrzny
Zdaniem wielu komentatorów, to nie polityka wobec Iranu jest głównym powodem wizyty w Kongresie, lecz polityka wewnętrzna - i to w obu krajach. Wybory w Izraelu zbliżają się wielkimi krokami, tymczasem sondaże nie wyglądają dla obecnego premiera najlepiej: jego partia Likud plasuje się tuż za lewicową koalicją Unii Syjonistycznej.
- W Izraelu toczy się obecnie bardzo ostra kampania wyborcza, a wizyta Netanjahu jest jednym z jej elementów. Opozycja oskarża go o psucie stosunków z USA na użytek kampanii. On sam tłumaczy, że pojechał, by dbać o egzystencjalne interesy państwa i sprawę nie cierpiącą zwłoki - mówi Wirtualnej Polsce Szewach Weiss, były przewodniczący Knessetu i ambasador Izraela w Polsce.
Zdaniem Weissa, chłodne przyjęcie Netanjahu przez amerykańskie władze (mówi się nawet o możliwości bojkotu przemówienia przez demokratycznych kongresmenów) może paradoksalnie pomóc premierowi Izraela, bo elektorat potraktowałby to jako afront wobec całego kraju - i w reakcji poparł szefa rządu.
Wizyta lidera Likudu jest też przedmiotem wewnętrznej rozgrywki w samych Stanach. Republikanie zapraszając Netanjahu liczą na wzmocnienie swojego wizerunku jako największych przyjaciół Izraela, tymczasem Demokraci występując przeciwko "Bibiemu" (jak nazywany jest Netanjahu) narażają się na zarzuty porzucenia swojego sojusznika - co zwykle nie przynosi dobrych rezultatów przy wyborczych urnach.
Seria dyplomatycznych starć
To nie pierwszy raz, kiedy dochodzi do ostrych tarć między obecnym rządem w Tel Awiwie a administracją Obamy. Jak podał w zeszłym roku miesięcznik "The Atlantic", jeden z czołowych polityków Demokratów nazwał Netanjahu "tchórzliwym g...", zaś sam Obama miał wielokrotnie wyrażać "wściekłość" m.in. z powodu polityki Izraela wobec zasiedlania przez żydowskich osadników terenów na prawym brzegu Jordanu. W odpowiedzi, Netanjahu nazwał postawę Obamy "antyamerykańską", zaś izraelski minister Mosze Jaalon obrony określił Johna Kerry'ego jako "obsesyjnego" polityka z "mesjanistyczną" misją.
Podobnie napięte były w ostatnich czasach stosunki z państwami UE, które uznały na forum ONZ państwo palestyńskie - przede wszystkim z Francją i Szwecją. Doszło nawet do tego, że minister spraw zagranicznych Szwecji Margot Wallstrom została zmuszona do odwołania wizyty w Izraelu. Oficjalnie dlatego, że izraelskie służby nie były w stanie zapewnić jej bezpieczeństwa. A nieoficjalnie - bo po prostu nie była przez Tel Awiw mile widziana.
- Takie ruchy jak uznanie Palestyny podważają pozycję Izraela wobec negocjacji w sprawie rozwiązania problemu i to normalne, że te stosunki się ochłodziły. Jednak Europa - poza wyjątkami takimi jak Wielka Brytania, Polska czy Niemcy- nie jest jednak dla Izraela tak ważna z punktu widzenia egzystencjalnych interesów jak Stany Zjednoczone - ocenia Szewach Weiss. A o stosunki z USA, mimo obecnych napięć między Tel Awiwem a Waszyngtonem, były dyplomata jest spokojny.
- One są zbyt głębokie i zbyt ważne dla obu państw, by takie mógł je znacząco zepsuć - mówi Weiss - Tym bardziej, że za dwa miesiące kto inny może być premierem Izraela, a za dwa lata ktoś inny będzie w Białym Domu. Jeśli będzie to Republikanin, to dobrze, zresztą sam Netanjahu jest właściwie Republikaninem. Jeśli zaś Demokrata - a raczej Demokratka - to też dobrze, bo Clintonowie zarówno Hillary jak i Bill mają z Izraelem bardzo dobre relacje.