Atak jeleni na Tuska w podróży. "Pokazał chojracką duszę"
Ten pojazd nazywany był, nie bez racji, "śmiertelną pułapką zastawioną na Tuska". Bo też plan podróży był z grubsza znany. Każdy mógł przyjść zaprotestować. A premier z wysokości kilku zaledwie schodków trafić mógł wprost w objęcia falującego groźnie tłumu, gotowego zakrzyknąć "jak tu żyć". Albo jeszcze krócej, co też się zdarzało. Skrzyżowanie gwiazdy rock'n'rolla z pierwszym sekretarzem? Niektórzy mówili wprost, że podróż Tuska to żenada. Jak w starym dowcipie: dokąd jechać, panie premierze? Wszystko jedno, wszędzie jestem potrzebny. I "Tuskobus" ruszał w "Polskę w budowie". Po przygody - jak tę z jeleniami, ale też po to, by ludzie mogli "złapać władzę za rękaw". I po głosy wyborców - to był cel nadrzędny. Udało się. Jak pisał publicysta, Tusk "pokazał chojracką duszę". Być może dzięki temu Platforma wygrała wybory. Ale też - być może z tego powodu nie rządzi samodzielnie.
Oto kolejne hasło ze "Słownika 2011" serwisu "Wiadomości" Wirtualnej Polski. Prezentujemy hasła, wydarzenia i tematy, które w mijającym roku wzbudziły najwięcej emocji, najbardziej zapadły w pamięć. Hasło na dziś: "Tuskobus".
Taki sposób podróżowania budzi raczej dobre skojarzenia: masywny pojazd wtacza się dostojnie na jakiś wypełniony fanami parking. Wysiada z niego Elvis Presley, a tłum wiwatuje. W górę lecą czapki i inne części garderoby... Nie ta bajka. Zamiast Elvisa wysiada premier. W niebo strzelają płomienie pochodni. Parking wypełniony jest członkami klubu "Gazety Polskiej", przedstawicielami Ruchu Palikota i kibicami. Ci pierwsi używają krótkiego hasła "zdrajca", drudzy domagają się debaty z liderem ruchu własnego imienia, kibice zaś wykrzykują "Donald, matole, twój rząd obalą kibole", co - jak wiadomo - nie do końca się sprawdziło. Bywa i tak, że w odruchu znużenia oczekiwaniem poszczególne grupy wymieniają się hasłami, jak było w Poznaniu. Bywa i tak, że premier musi nieśpiesznie - lecz jednak dość prędko, dostojnie - choć omalże nerwowo, spokojnie - lecz w miarę uważnie ominąć rozsierdzony tłum. Te
sprzeczności wyglądają dość komicznie. Wtedy dziennikarze mają używanie - czy wolno biegł, czy szybko kroczył. Bo przecież sam premier mówił wyjeżdżając z Warszawy, że "nic nie zastąpi prawdziwej, szczerej rozmowy".
Jelenie ryczą, teściowa pilnuje, pięknie jest
Przed wyjazdem mówił też różne inne rzeczy, które życie potem zweryfikowało. - Nie myślałbym o następnej kadencji, gdybym nie miał przekonania do własnej kondycji fizycznej i psychicznej - odpowiadał premier na pytania dziennikarzy zanim jeszcze na dobre wyruszył "autobusem Tuska". I rzucał coś w rodzaju wyzwania: - Skoro liderzy opozycji uważają, że tego typu spotkania z ludźmi i tego typu trasy nie wymagają odporności, pracowitości, siły, to niech sami spróbują i zobaczymy wtedy, kto tak naprawdę jest gotów do poważnych batalii - powiedział, być może w złą godzinę. Bo trasa rzeczywiście wymagała odporności, pracowitości i siły. O czym - ku uciesze potencjalnych wyborców - opowiadał na wideoblogu i podczas telefonicznych rozmów z żoną (małżonka premiera wybrała się w objazd tylko po województwie świętokrzyskim). Z właściwą mu nutką optymizmu mówił do kamery: - Muszę powiedzieć, że nawet jeśli wieczorem jestem wykończony po takiej jeździe, bo to kosztuje dużo sił i zdrowia, to gdzieś tam w sercu jest też
taka zapożyczona od ludzi energia.
Ten wideoblog z podróży służył zresztą ociepleniu wizerunku premiera, w myśl zasady, że ocieplanie zawsze jest dobre, o ile nie robi się za gorąco. W samej koszuli, a bez krawata (brak krawata jak nic innego służy ocieplaniu wizerunku) premier z pokładu "Tuskobusu" opowiadał o energii, o ciepłym przyjęciu, o pięknie krajobrazu i szybkim tempie rozwoju. Czyli - mniej więcej to, co mawiać się zwykło podczas gospodarskich wizyt. Tak właśnie skojarzyło się jednemu z mieszkańców Kutna. - Przyjechał tak jak kiedyś pierwszy sekretarz, szybko o nas zapomni - powiedział w rozmowie z żądnymi opinii dziennikarzami.
Podobne wrażenia mieli zresztą także Internauci WP. W Rzecinie w woj. wielkopolskim premier nie nazbyt chętnie odpowiadał na pytania o zmniejszenie liczby posłów i senatorów, za to opowiedział o jeleniach, które "uparły się", żeby go obudzić. - Myślałem nawet w pewnym momencie, że wchodzą przez balkon. Ale to jest taka naturalna muzyka, że w niczym mi nie przeszkadzało - zachwycał się. W księdze pamiątkowej pozostał po premierze wpis: "Rzecin stał się dla mnie drugim domem. Wasza energia i gościnność będą dobrym znakiem dla nas wszystkich". Dał się też poznać jako swój chłop, choć przecież polityk. Słuchał dowcipów, ale upominał za kawały o teściowych, bo te w końcu też chodzą na wybory. - Nie mogę się śmiać, teściowa pilnuje mnie od rana do wieczora - wybrnął, używając żartu.
Nie zabrakło także dziennikarskiej prowokacji. "Fakt" nabijał się, że miało być spontanicznie i z zaskoczenia, miało być "tworzenie mapy problemów" a okazało się, że wszystko jest z góry ustalone i przygotowane. Dziennikarze podając się za urzędników KPRM, zadzwonili do Żyrardowa i napominali wiceprezydenta miasta, żeby zadbał o piękne otoczenie. Ten zachwalał lokalizacje w mieście, w których można się "zareklamować". Malowanie trawy na zielono? Być może, ale przecież każdy samorządowiec przy takiej okazji chce pokazać swoje miasto z jak najlepszej strony. Zresztą i sam Tusk w wideoblogu długo opowiadał, że "Polska to naprawdę genialne miejsce na Ziemi - trudne dla niektórych, ale naprawdę genialne".
Czy ocieplenie się udało? I czy Tusk odniósł sukces podczas swego tournee? Walka - zapowiadał - będzie o każdy głos. Nic nie jest przesądzone. Ci, którzy spoczną, mogą się srodze zdziwić. Platformę Obywatelską wybrało ostatecznie 5 milionów 629 tysięcy 773 osób, co stanowi 39,18% ważnych głosów. Wynik sam się broni, wpadki pamiętają zaś nieliczni. Bo czymże są zarzuty opozycji o robienie polityki w autobusie, wobec sprytnego odwrócenia kota ogonem: "Myślałem, że coś lepszego wymyślą". Czymże są okrzyki z samego początku podróży "Tuskobusu" - z Chełmży - "przeżyliśmy Ruska, przeżyjemy Tuska" wobec rezolutnej odpowiedzi tego drugiego, że jest pod wrażeniem, bo tak właśnie wyraża się demokracja... Potem premier rzadziej już używał tego wyświechtanego chwytu, a i demokracja niekiedy "wyrażała się" znacznie dosadniej. Płonęły pochodnie, obywatelki łkały Tuskowi w marynarkę, kibice nie przejmowali się
prokuraturą, skandując wcześniej wymyślone hasła. A politolodzy komentowali: oj, nie udaje się coś premierowi.
Zaczynają się schody
I rzeczywiście, w pewnym momencie trudno było oprzeć się wrażeniu, że coś się psuje. Zaczęło się od mężczyzny, który oblał się łatwopalną substancją i podpalił przed Kancelarią Prezesa Rady Ministrów. Ugasili go funkcjonariusze BOR, odratowali lekarze z Wojskowego Instytutu Medycznego przy ulicy Szaserów w Warszawie. Ale w pamięć wyborców wbiła się zarówno desperacja mężczyzny, jak i słowa z przyklejonego do ławki listu skierowanego do Tuska ("Mam do Pana prośbę, niech (...) wyjaśni Pan dzieciom (...) dlaczego nie mają już ojca" - zacytował serwis niezalezna.pl). Premier przerwał objazd "Tuskobusem" i wrócił do Warszawy, by minimalizować szkody. Rozmawiał z lekarzami o zdrowiu mężczyzny, przejrzał wyniki kontroli z urzędu, w którym miało - według desperata - dochodzić do nieprawidłowości. Stwierdzono, że nieprawidłowości nie było. A że i życiu mężczyzny nic nie zagrażało, premier zajął się znowu wizytowaniem miast i miasteczek. W przerwach: kawa na stacji benzynowej.
- Ludzie chcą złapać władzę za rękaw i potrząsnąć. Dla każdego premiera to bezcenna lekcja - mówił Donald Tusk. To o lekcji - to ważna prawda. Tylko czy nie warto było zasięgnąć jej wcześniej - jeszcze w trakcie sprawowania rządów, a nie pod koniec kadencji, w kampanii wyborczej? - zastanawiali się komentatorzy wyborów. Bo w annałach polskiej polityki zapisała się też historia z Kutna. Jak skrzętnie zanotował "Fakt", w dniu przyjazdu premiera pani Teresa, 54-letnia mieszkanka Kutna, wychodziła właśnie z urzędu miasta. Na rynek wjechał autokar, wysiadł z niego Donald Tusk. Zaskoczona kobieta podeszła do niego: bez planu, bez przygotowania, bez wcześniej ułożonej przemowy. Za to z goryczą dnia codziennego w sercu. Opowiedziała o tym, jak żywi się i ubiera rodzinę, w której na każdą osobę przypada 2 złote i 13 groszy dziennie. Z jej oczu poleciały szczere łzy. - Ja już nie mam siły. Boże kochany, niech
mi pan pomoże, tak nie można traktować ludzi - łkała, a dziennikarze robili zdjęcia. Inna kobieta - również w Kutnie - opowiadała Tuskowi o swojej emeryturze: - Błagam niech pan, coś zrobi, jak ja mam żyć, nie ma do kogo iść - mówiła. Jeszcze inni pytali: "Dlaczego zostawiacie nas samych?". Zresztą pytanie "jak żyć" (po raz pierwszy rzucone przez producenta papryki z gminy Klwów) jeszcze wielokrotnie przewijało się w tej podróży.
Zobacz także inne hasło ze "Słownika 2011": "Panie premierze, jak żyć?!"
Czy o taką lekcję chodziło premierowi? Trudno orzec. Trudno też określić, czy zapewnieniem, że "zadzwoni ktoś od wojewody" premier bardziej zyskał, czy bardziej stracił w oczach opinii publicznej. Dżentelmeńskie otarcie kobiecie łez nie pozostało przez media niezauważone, ale też nic już nie było w stanie zatrzeć obrazu szlochającej kobiety. Nawet ciepłe przyjęcie w Koninie: życzenia wytrwałości, prośby o autograf, wspólne zdjęcia. Obraz z Kutna był chwytający za serce, budzący emocje. A tym przecież żywią się media.
Byli też kibice. Ten rozwścieczony tłum młodych ludzi. Z punktu widzenia sztabu wyborczego i BOR-u (bo za "Tuskobusem" jeździli oficerowie Biura) - ciężki orzech do zgryzienia. Nigdy nie wiadomo, czy któremuś z kibiców nie puszczą nerwy. Wbrew obawom - nie puściły. - Właściwym miejscem do kibicowania w mojej ocenie jest stadion w czasie meczu piłkarskiego. Ja nie mam żadnego problemu, żeby rozmawiać z kibicami, natomiast szczerze powiedziawszy nie bardzo wiem, o co dzisiaj chodzi tym, którzy z jednej strony kibicują, a z drugiej, organizują zadymy - mówił Tusk.
Kibice zorganizowali więc własny "Tóskobus" - przez "ó" i tak zamierzali zbierać podpisy pod obywatelskim projektem ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych oraz przeszkadzać Tuskowi w kampanii. Bo jednym z celów "Tóskobusu" było zachęcanie do udziału w wyborach oraz namawianie: "9 października wrzuć Donalda do śmietnika".
W pewnym momencie premier jednak porozmawiał z kibicami, zaskakując wszystkich. - Macie swoją rację, tyle, że ona nie ma nic wspólnego z faktami. Ja nie chodzę z maczetą i nie robię dilerki narkotyków, a dobrze wiecie, że takie zdarzenia mają miejsce. Musimy to wyeliminować - tak odparł na zarzuty kilku kibiców, którzy w Korycinie żalili mu się na zamykanie stadionów.
Wzbudził tym zresztą zachwyt niektórych komentatorów. "Kibole zobaczyli, że Tusk, to jest 'gościu', że to nie jest żaden pętak w garniturku, tylko twardy zawodnik. Zobaczyli, że to nie chłopiec z Żoliborza, wychuchany przez mamusię, karmiony łyżeczką do 40. roku życia" - napisał Jacek Żakowski, publicysta "Polityki", dodając, że "premier pokazał swoją rogatą, chojracką duszę".
Zobacz także inne hasło ze "Słownika 2011" "Kibice i Tusk"
"Ryzyko" i "śmiertelna pułapka"
Takie właśnie sytuacje miał na myśli europoseł Marek Migalski, na blogu w serwisie salon24.pl nazywając autobus "śmiertelną pułapką zastawioną przez sztabowców PO na swego lidera". Dowodził, że podróży przerwać nie można, bo premier "wyszedłby na tchórza, bojącego się zwykłych ludzi". Tymczasem ci ludzie "mogą zarzucić go swoimi sprawami - ile razy Tusk będzie mógł udawać, że rozwiąże problemy z niską emeryturą pani Zofii czy kłopotami pana Jana" - pytał retorycznie Migalski. Dodał, że Tusk w "Tuskobusie" nie jest panem sytuacji. "Kreatorem-reżyserem może być dziś każdy paprykarz lub emerytka, pisowiec albo kibol" - pisał polityk PJN.
Z kolei Ryszard Bugaj mówił na antenie Polsat News, że pomysł gospodarskich wizyt w kraju może się odwrócić przeciwko Tuskowi. - To przedsięwzięcie z punktu widzenia techniki wyborczej w najwyższym stopniu ryzykowne. Może się okazać, że sztab nie zapanuje nad wylewającym się morzem ludzkiego żalu. Być może zacznie bardziej ustawiać kolejne wizyty, bo sztabowcy zobaczą na jakie ryzyko został wystawiony premier. Ale to z kolei może wśród rozgoryczonych wywołać bunt. Zechcą udaremnić takie zachowania. Może dojść do przepychanek. Nikt już nie może zagwarantować, że ktoś nie podpali się przed samym premierem - prorokował, choć jego przewidywania na szczęście się nie sprawdziły.
O ryzyku pisał też Żakowski. Jego zdaniem sztab, który wsadził premiera do autobusu, nie do końca przewidział, na jakie niebezpieczeństwo naraża szefa rządu. "Prawdopodobnie nie spodziewano się aż takiej skali emocji. Jednak tym większy jest sukces Tuska, który nie zdezerterował ani przed kibolami, ani przed nieszczęśliwymi ludźmi" - pisał Żakowski.
Jarosław Flis, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego przypomniał wpadkę b. premiera Wielkiej Brytanii Gordona Browna, który podczas jednego ze spotkań zapomniał, że ma przypięty mikrofon, i jedną z żalących mu się kobiet nazwał bigotką. - Premier może polec na ostatniej prostej. Wystarczy jedna nieprzemyślana rozmowa z wyborcami, którą nagłośnia media, i przegra - napominał.
Z kolei polityczni oponenci, przedstawiciele PiS, byli zdania, że podróże po Polsce zaskoczyły premiera, bo nie zdawał sobie sprawy z liczby niezadowolonych obywateli. Krytykowało również SLD. Sam Napieralski jeździł rowerem, ale ostre pytanie postawił Tadeusz Iwiński: - Chciałbym zapytać pana premiera czy da się kierować Polską, ale czy da się również kierować Unią Europejską, z autobusu. Czy może szczyt Unii Europejskiej będzie zorganizowany w autobusie?
Okazało się, że tak. Polską da się kierować z autobusu. - Miejsce pracy, w sensie fizycznym, nie odgrywa już takiej roli, więc można skutecznie pracować także w autobusie - tłumaczył premier. - Prawie wszędzie jest zasięg, więc można łączyć się zarówno z internetem, jak i współpracownikami. To pozwala trochę, tak jak w filmie science-fiction z każdego miejsca w Polsce kierować w zasadzie każdym procesem, bez większego problemu. Nie znaczy to, że Kancelaria Prezesa Rady Ministrów na stałe przeniesie się do autobusu, bo to jednak jest męczące - dodał. I okazało się, że można przeprowadzić z autobusu na przykład rozmowę z Angelą Merkel. - Komfort dzwonienia z gabinetu, czy na świeżym powietrzu jest zbliżony, a techniczne możliwości są dzisiaj nieograniczone. Możemy korzystać z tłumaczy i z doradztwa online w czasie rozmowy. Tu nie ma żadnych kłopotów technicznych - opowiadał Donald Tusk.
Wszystkie te pesymistyczne przewidywania się nie sprawdziły. Ani obawy o skandal międzynarodowy, ani o to, że ktoś rzuci w Tuska zgniłym jajem, ani te, że sam premier coś "chlapnie". Nie stało się nic, co w ostatniej chwili odwróciłoby wyniki wyborów. Pozostaje więc kwestia oceny, na ile te wyniki zmieniła sama podróż "Tuskobusem". Z całą pewnością będzie miała wpływ na styl prowadzenia przyszłych kampanii. Być może również inni politycy będą chcieli być "bliżej ludu". Być może okaże się, że zwycięża strategia wystawiania się na ciosy, nie zaś wyreżyserowane spotkania i wyborcze wiece. Hasło "Tuskobus" zapadnie zaś w pamięć. Będzie kojarzyło się ze zwycięskim, choć ryzykownym pomysłem.
Bartosz Lewicki, Wirtualna Polska