Żyją na wodzie w środku miasta
Budzi ich plusk ryb i ćwierkanie ptaków. Ryby mogą łowić z okien. I to nie na Mazurach, a w środku Warszawy. Jedyne, co im czasem doskwiera, to wilgoć, bo żyją na barkach.
25.04.2009 | aktual.: 25.04.2009 09:35
Wiosenne popołudnie. Trasa Łazienkowska stoi. Hałas, trąbią klaksony, klną kierowcy. Sto metrów dalej - inny świat: ćwierkają ptaki, brzęczą wiosenne bąki, ganiają się koty. Rudzielec daje czarnemu po nosie i ucieka na barkę. Oczywiście na tę bez psa - stałego rezydenta trzech z sześciu barek cumujących w Kanale Czerniakowskim.
- Koty utrzymują się same. Zjadają to, co złowią wędkarze. A ryba, jak w reklamie, wpływa na wszystko - śmieje się pan Waldek, jedyny właściciel barki, który nie mieszka w niej na stałe. W zimie wraca do bloku. - Dla mnie jednak jest za zimno - tłumaczy. Boi się reumatyzmu.
W głuszy i ciszy, choć tuż przy ruchliwej Modlińskiej, mieszka Stefan Maciszewski. Na barce, niegdyś pogłębiarce, zacumowanej na Kanale Żerańskim, pan Stefan żyje od 20 lat. Czasem jest mu smutno, kiedy długo nie ogląda ludzi, ale takie życie wybrał - jest rybakiem. - Kawał czasu już tu spędziłem - kwituje.
W życiu na wodzie towarzyszą mu zwierzęta. Aktualnie siedem kotów, a także dwa psy, które strzegą pływającego gospodarstwa. Na intruzów szczekają, a tych z dobrymi zamiarami wyczuwają z daleka - są miłe i przyjazne. - Przychodzą te zwierzaki, to przygarniam, a potem się nowe legną i zostają - wyjaśnia pan Stefan, patrząc, jak rudy Kocurek poluje na motyle.
Stefan, choć odludek, towarzystwa ma pod dostatkiem. Odwiedzają go koledzy, też rybacy. Przychodzi pani Ania z opieki społecznej, zawsze w czymś pomoże. Bo pan Stefan jest schorowanym człowiekiem, przyplątały mu się cukrzyca, nadciśnienie i reumatyzm. - Tu nietrudno o chore korzonki, od wody ciągnie - tłumaczy. - Trzeba palić w kozie, a 65 ton metalu ciężko ogrzać.
Czasem odwiedza go syn. - Mam troje dzieci i pięcioro wnucząt, od wielu lat ich nie widziałem - mówi ze smutkiem.
Życie pana Stefana zawsze było związane z wodą. Od dzieciństwa łowił ryby. - Zawsze z tatą. Pierwszą złapałem, gdy miałem trzy latka - opowiada. - Najczęściej na haczyk łowią się sumy, szczupaki, zdarzy się też i sandacz.
W młodości zajmował się głównie rzeźbiarstwem, zawsze coś w drewnie wydłubał. - To były czasy! Zarabiałem wtedy niewyobrażalne pieniądze - mówi z iskierką w oku. I wyciąga stare fotografie, na których widać, jak sprzedaje swoje dzieła na Starym Mieście: odległe życie, za którym tęskni.
Teraz też zdarzy mu się coś wyrzeźbić, ale tylko wtedy, gdy wyłowi materiał z Wisły. W przejściu na taras barki stoi 1,5-metrowa rzeźba starca w kapeluszu. - Wyłowiłem kłodę, przyciągnąłem za łódką i wolnych chwilach, a ich mam dużo, tak sobie dłubałem - ciągnie.
Jednak martwi się, jak utrzyma siebie i zwierzęta. Żyje z połowu ryb. Co złowi, ma dla siebie. Czasem coś sprzeda sąsiadom. Ale za kartę wędkarską, która pozwala mu łowić dwa razy w tygodniu od czerwca do końca sezonu, płaci 1200 zł. Płaci, bo interes musi być legalny.
Pan Stefan wie, że będzie kiedyś musiał opuścić powoli rozpadającą się barkę. - Nie remontuję jej, bo nie mam za co - tłumaczy. - Smutno mi będzie to zostawić, ale cóż, wszystko się kiedyś kończy - stwierdza filozoficznie. I śmieje się z łezką w oku, że z barki przeniesie się do baraku kolejowego, który ma na posesji przy nabrzeżu, i będzie współczesnym Drzymałą.