"Z tego powodu niejednemu Polakowi odbija szajba"
Niektórzy Polacy za granicą nie przyznają się do tego, że są Polakami. Niestety wciąż są Polakami, więc próbując to ukryć, przyznają się tylko, że są nikim. Z drugiej jednak strony, zdarzają się sytuacje, kiedy trudno postąpić inaczej, bo samo słowo "Polska" pomniejsza twoją wartość o połowę. To pewnie dlatego za granicą tak bardzo się ceni polskich fachowców - pisze Piotr Czerwiński w Wirtualnej Polsce.
04.04.2011 | aktual.: 04.04.2011 13:50
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Dzisiejsze wywody zacznę od zjawiska, które uważam za dość chorobliwe i które nazwałem "fenomenem milczków". Występuje on dość nagminnie w Irlandii i polega na tym, że Polacy, którzy nagle znajdą się w towarzystwie innych Polaków, natychmiast milkną, udając, że są kimś innym. Niestety często nie mają żadnych predyspozycji do udawania przedstawicieli żadnego innego narodu, milczą więc grobowo i uparcie, aż współziomek oddali się na bezpieczną odległość i teren będzie czysty, i znowu będzie można pytlować widowiskowo po polsku, czyli w jedynym języku, w którym umie się to robić dobrze.
Czasami przybiera to formy co najmniej groteskowe, bo milczek ma spóźniony zapłon w detekcji swojego rodaka i na ten przykład gada zawzięcie ze swoją milczkówną w Luasie, zwanym dalej tramwajem, kiedy nagle siedząca obok dziewczyna, o której na visus można powiedzieć tylko tyle, że jest siedzącą dziewczyną, wyciąga komórkę, chrząka i mówi po polsku: "nic nie załatwiłam, ale mam ciasteczka".
Widziałem taką scenę na własne oczy. Ona bynajmniej nie była dresiarą, a i oni na sportowych nie wyglądali. Natychmiast dostali ataku swojej tajemnej milczkowej choroby i przez następne cztery stacje nie odezwali się już do siebie ani słowem. Dziewczyna natomiast, powiadomiwszy kogo trzeba o swoich ciasteczkach, również siedziała cicho, nie zdając sobie sprawy, że zmusza swoich sąsiadów do cierpienia. Właśnie próbowali bezskutecznie porozumieć się na jakiś ważny temat, lecz spojrzenia i gesty najwyraźniej im nie wystarczały, co sprawiało, że gestykulowali coraz bardziej rozpaczliwie.
Po drugiej stronie przedziału siedział facet w prochowcu, z teczką na kolanach, o którym na visus można było powiedzieć tylko tyle, że jest facetem w prochowcu. - Jak miło spotkać rodaka w naszym mieście - powiedział do nich z głupim uśmiechem, wychodząc na najbliższej stacji. To byłem ja, autor tego felietonu. Na pewno wspominają mnie jako straszną świnię, no bo jak to tak można zdemaskować człowieka w biały dzień, gdyż była dopiero 18.00.
Z jakichś powodów milczkami są głównie pary, a może to po prostu ja trafiam na takich najczęściej. Czasami pary trafiają na pary i wtedy, jak zwykle w takiej sytuacji, robi się wesoło. Kiedyś obserwowałem dwie pary takich milczków w kawiarni, w centrum handlowym w sobotnie popołudnie. Ci pierwsi wiedzieli pierwsi, że ci drudzy są Polakami, milczeli więc od samego początku. Ci drudzy zaś nie byli pewni, kim są ci pierwsi, ale zwróciwszy na siebie ich uwagę, gdy wypowiedzieli jedno zdanie po polsku, również zamilkli wzorowo, i siedzieli tak, całą czwórką, i nie mówili ani słowa, bo cytując wieszcza, tego się nie da powiedzieć słowami.
Pech chciał, że ich stoliki dzieliło zaledwie półtora metra. Ci pierwsi do tego stopnia wstydzili się samych siebie i swojej polskości, że nawet o rachunku przebąknęli do kelnera po angielsku. Kelner, który też był Polakiem i wcześniej przyjmował od nich zamówienie w ojczystym języku, bynajmniej nie wstydził się niczego i powiedział do nich po polsku: "ależ oczywiście, nie ma sprawy", a kiedy odchodził, parsknął śmiechem. Tamci natomiast poczerwienieli jak buraki, a może byli burakami, po prostu. Natychmiast wyszli, w dalszym ciągu nie mówiąc ani słowa. Zaraz po nich podnieśli się ci drudzy. Nie zagrałem w tej scenie żadnej ważnej roli, ale ten człowiek zrobił to w moim imieniu. Zostawiłem piątkę napiwku, w imieniu Rzeczypospolitej.
Mam chwilami wrażenie, że na ten syndrom zapadają głównie ci, którym udało się w Irlandii dorwać tak zwaną pracę w biurze; wśród tutejszych Polaków to synonim wielkiego sukcesu i niejednemu z pewnością odbija szajba. Trochę mi to przypomina parweniuszy, którzy w Warszawie robili karierę łokciami i w miarę jak pięli się po trupach do góry, zaczynali zachowywać się z wielkopańską wyższością, zaś im kto mniej sobą przedstawiał, tym bardziej był wielkopański. Myślę, że to ta sama reguła, tylko za granicą wielkopańskość zastąpiło udawanie obcokrajowca.
Z drugiej jednak strony, jako człowiek który też dorwał tutaj pracę w biurze i jakoś nie dostał z tego powodu szajby, uważam że takie generalizowanie byłoby krzywdzące, zarówno dla urzędników biurowych, jak i osób szajbniętych na punkcie swojej wyższości. A także oczywiście dla wszystkich tych, którzy zrobili karierę w Warszawie, nikomu przy tym nie robiąc świństwa. Choć to rzadki przypadek i zupełnie inna historia.
Rzecz jasna czasami zdarzają się sytuacje skrajne i naprawdę wstyd się przyznać, że jest się Polakiem. Najczęściej ma to miejsce w obecności i z powodu ludzi, przy których w ogóle wstyd przyznać się, że jest się człowiekiem, więc stawanie polszczyzny ością w gardle w takich chwilach uważam za usprawiedliwione. Te same dylematy ma z pewnością niejeden Anglik, który nie przymierzając w Krakowie napotyka swoich zarzyganych krajanów bez majtek albo Niemiec, któremu przyszło słuchać konkursu pierdzenia w wykonaniu innych Niemców, okupujących bar na Krecie. Też pewnie milkną i udają, że zapadli się pod ziemię.
Choć z drugiej strony, czy nie lepszą taktyką byłoby właśnie w takiej chwili zacząć obnosić się ze swoją narodowością, dokładnie po to, by przyćmić idiotyzm rodaka? Nie wiem. Nigdy nie próbowałem, ale z pewnością kiedyś się przemogę.
Jedyną przeszkodą mogą być tylko sami autochtoni, ponieważ na samo hasło "Polska" ludzie często reagują z pobłażliwym uśmiechem i mieszanymi uczuciami. Mnie w Irlandii zdarzyło się to dziesiątki razy, jeżeli nie setki. Z reguły robię na ludziach w miarę przyzwoite wrażenie; patrzą na mnie podejrzliwie, bo noszę marynarki i nie mam polskiego akcentu. Jak zdążyłem się pochwalić już wcześniej, jestem dość gadatliwym człowiekiem i mimo wieku, trudno jest mi się zmusić do śmiertelnej powagi, przez co dość dobrze dogaduję się z tubylcami, którzy mają podobnie. W końcu kiedy już ciekawość nie daje im spokoju, pytają skąd pochodzę, ja zaś bez szemrania mówię im prawdę i atmosfera gaśnie, jakby ktoś wyciągnął ją z kontaktu.
Oczywiście obustronne lawirowanie między grzecznością, dyplomacją i zniechęceniem pozwala wyprowadzić rozmowę z manowców na wylotówkę, ale czar pryska. Nie spotyka to Francuza, ani Niemca, ani Anglika, nawet tych pierdzących w barze albo biegających bez majtek. Nawet Rosjanin wywołuje niezdrowe podniecenie, na wieść że jest Rosjaninem. A Polak to przecież tylko Polak. Nic specjalnego, prawda?
Czasem w ramach eksperymentu wymyślam sobie fikcyjne imiona i kłamię, że pochodzę z krainy Oz, albo że jestem z Nowej Gwinei i dorastałem z małpami. Niestety bardzo często spotykam takich, którzy gotowi są w to uwierzyć, szybko więc przepraszam ich za zmyłkę i mówię, skąd przyjechałem naprawdę. I apiać, przecież jestem tylko Polakiem, czar pryska.
Wiele razy zastanawiałem się nad genezą tego niskiego mniemania o Polakach. Z pewnością jest to duża zasługa naszej dziczy, która tak sprawnie rozjeżdża się po świecie. Ale nie to jest najważniejsze. Myślę, że za granicą nie szanuje się Polaków, bo Polacy nie szanują sami siebie. A przede wszystkim, zbyt wielu nie szanuje Polski. Że zacytuję własne słowa z "Przebiegum życiae": tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service: jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński