Z motyką na wójta
Prawdziwa wojna o wolną prasę toczy się dziś w miasteczkach. Lokalne władze od lat nie lubią niezależnych
dziennikarzy.
06.04.2006 | aktual.: 06.04.2006 10:15
O takich gazetach robi się głośno dopiero wtedy, gdy ich dziennikarze dostają mocno po głowie. Ostatnio spotkało to redaktora naczelnego i właściciela "Tygodnika Podhalańskiego" Jerzego Jureckiego. Po tym jak napisał, że kustosz zakopiańskiego sanktuarium Matki Boskiej Fatimskiej współpracował z SB, pod Tatrami wybuchła niespotykana histeria. Władze miasta wezwały do bojkotu gazety, a straż miejska zaczęła wyganiać z Krupówek nastoletnich kolporterów pisma. Urzędnicy uderzyli w Jureckiego z najwyższą przyjemnością za to, że od lat ich krytykuje. Ale redaktorów Jureckich jest w Polsce dużo więcej.
GAZETA KOŚCIAŃSKA
- Od początku przyjęliśmy założenie: nie będziemy lokalną gadzinówką - tubą władzy ani pierduśnicą z przepisami na ciasta, ale gazetą, która patrzy władzy na ręce - tłumaczy 54-letni Jerzy Wizerkaniuk, szef "Gazety Kościańskiej" (województwo wielkopolskie). Brodaty, jowialny dwumetrowy olbrzym, posiwiałe włosy spięte w kitkę, w dżinsach i odprasowanej koszuli urzęduje w jasnozielonym baraku z zakratowanymi oknami na przydworcowym blokowisku Kościana. Od założenia gazety w 1999 roku walczy.
- Niejeden w mieście chciałby mi przyłożyć. Na razie kończy się na telefonach i wycinanych anonimach. Postura mnie ratuje - żartuje. Ujawnili nieprawidłowości w montażu miejskiego monitoringu czy bezprawne zerwanie przez miasto umowy z dzierżawcą dyskotek, za co Kościan musiał zapłacić 400 tysięcy złotych odszkodowania. Po doniesieniach gazety radni powołali w styczniu tego roku komisję śledczą, która bada odpowiedzialność byłego burmistrza. - Jeśli ludzie przynoszą jakieś papiery albo nam udaje się coś zdobyć, wchodzimy w to. Jeśli są tylko pogłoski, nie - opowiada Paweł Sałacki, sekretarz redakcji. - To za mała redakcja, by robić śledztwa dziennikarskie. Na stałe pisze pięć osób.
Były burmistrz najpierw próbował obłaskawiać dziennikarzy. - Na kolacyjki zapraszał do restauracji - wspomina naczelny. Potem chciał przejąć biuletyn "Nad Obrą". Wydawał go także Wizerkaniuk, udostępniając łamy władzom samorządu. Gdy to się nie udało, burmistrz założył własną gazetę i jako naczelny od razu zaatakował lokalną opozycję oraz konkurencję.
- My pisaliśmy o nieprawidłowościach w monitoringu. Oni, że nie chcemy, by miasto było bezpieczne - mówi Wizerkaniuk. - Ale działalność tamtej "gazety honoru", jak mówił burmistrz, skończyła się trzema wyrokami za zniesławienie i 50 tysiącami odszkodowania na niekorzyść byłego burmistrza, jego rzecznika prasowego oraz dwóch byłych radnych.
Nowemu burmistrzowi z Wizerkaniukiem też się nie układa, więc podobnie jak poprzednik odciął gazetę od ogłoszeń samorządowych. - Na początku wziął się do roboty, powołał komisję do zbadania nieprawidłowości we wprowadzaniu monitoringu przez poprzedników. Gdy jednak dostał raport, nie wyciągnął żadnych konsekwencji wobec winnych.
Wyciągnął za to wnioski z losu swego poprzednika: - Nie reaguje na nasze publikacje, pytania każe sobie przysyłać na piśmie, a kontaktuje się tylko za pośrednictwem rzeczniczki. Też ma swoje pismo, ale na razie nie atakuje. Burmistrz nie ma czasu na rozmowę. Jego rzeczniczka tłumaczy, że miasto nie ma obowiązku ogłaszać się u Wizerkaniuka.
Sławę "Gazecie Kościańskiej" przyniosła nierozstrzygnięta do dziś wojna z byłym posłem SLD Tadeuszem Mylerem. Po poprzednich wyborach tygodnik "Nie" opisał jego wielomilionowe długi wobec Daewoo (poseł miał dwa salony samochodowe). Przed egzekucją komorniczą umknął do Sejmu, gdzie zresztą pod względem wystąpień i interpelacji zajął jedno z ostatnich miejsc. - To miał być jego pierwszy wywiad - opowiada naczelny. - Przesłuchaliśmy nagraną przez dziennikarki rozmowę. 80 procent to był jakiś bełkot i szkalowanie przeciwników. Gdyby to się ukazało, wielu ludzi wytoczyłoby mu procesy. Skróciliśmy wywiad do trzech stron i przesłaliśmy do autoryzacji. Odpisał: "Rezygnuję z autoryzacji". Gdy redakcja puściła tekst, poseł złożył doniesienie do prokuratury z oskarżeniem o cytowanie bez autoryzacji oraz o opublikowanie zdjęć zrobionych podczas wywiadu. W 2004 roku poznańskie sądy - rejonowy i okręgowy - uznały, że redaktor naruszył prawo, ale umorzyły warunkowo postępowanie karne.
Wizerkaniuk zaskarżył do Trybunału Konstytucyjnego przepisy prawa prasowego stanowiące podstawę obu orzeczeń. Odwołał się też do strasburskiego Trybunału Praw Człowieka. - Chodzi o zasady - mówi Wizerkaniuk. - Największy polski specjalista prawa prasowego profesor Sobczak z UAM potwierdził, że prawo wyraźnie zezwala na publikację zdjęć osoby pełniącej funkcje publiczne bez jej zgody. Walczę też o likwidację spadku po PRL i instytucji cenzury, jaką jest autoryzacja, a której nie ma w żadnym demokratycznym kraju.
PAŁUKI
Sposobem walki z lokalnymi gazetami może być też odebranie lokalu. To spotkało właśnie redakcję tygodnika "Pałuki" (mutacja: "Ziemia Mogileńska") z województwa kujawsko-pomorskiego. Do końca kwietnia musi opuścić pomieszczenia zajmowane od siedmiu lat przy głównym rynku Mogilna, miejsce dobrze znane wśród mieszkańców i czytelników.
Burmistrz Mogilna nakazał to pisemnie dyrektorowi Zakładu Gospodarki Komunalnej, który wynajmował redakcji lokal. Na piśmie, bo w ustnej rozmowie dyrektor odpowiedział, że redakcja jest bardzo dobrym płatnikiem i nie ma podstaw do wypowiedzenia umowy. Wykonania oficjalnego polecenia służbowego odmówić już nie mógł. Wątpliwości miało kilku radnych. Zwrócili uwagę, że zakład komunalny pozbywa się najlepszych wpływów.
- Burmistrz mści się za cztery lata nieprzychylnych artykułów. Boi się nas przed nadchodzącymi wyborami samorządowymi - ocenia Marek Holak, naczelny mutacji mogileńskiej "Pałuk". Według burmistrza nie chodziło o zemstę. To miejsce po prostu idealnie nadaje się na świetlicę dla dzieci z rodzin najuboższych.
Inną metodą nękania jest wysyłanie do redakcji pism zastraszających, zamiast - ewentualnie - prostujących informacje. Gdy burmistrz publicznie pochwalił się, że udzielił nagany swoim pracownikom, Holak to skrytykował jako działanie niezgodne z prawem. Wtedy burmistrz wysłał pismo z żądaniem wpłaty 20 tysięcy złotych na przedszkole. Nie wskazał jednak nieprawdziwych informacji ani nie powołał się na odpowiedni paragraf prawa prasowego. - Postraszył nas sądem, ale w ogóle nie zareagowaliśmy. Gdy upubliczniliśmy pismo w gazecie, sprawę odpuścił - mówi Holak.
Na ogół odpuszcza. - Gdy w styczniu wytoczył mi sprawę sądową (pierwszą przez 10 lat prowadzenia gazety), od razu na pierwszej rozprawie ze wszystkich zarzutów się wycofał. Także w Mogilnie powstała konkurencyjna gazeta. W zeszłym roku biznesmeni skupieni wokół stowarzyszenia popierającego burmistrza stworzyli spółkę Zecer, której zadaniem było wydawanie gazety "Same Fakty", podobnej w formie do "Pałuk", ale zupełnie inaczej piszącej o burmistrzu Mogilna. Pozytywnie. Padła po dziewięciu numerach.
Jak walczyć z represjami? - W ogóle nie walczyć, tylko robić swoje - uważa Holak. - Gdy będą czytelnicy, będą też reklamodawcy. Firmy, które się na nas obrażają za krytyczne artykuły wobec przyjaznego im burmistrza, po jakimś czasie i tak wracają. Bez reklam w lokalnej gazecie, którą szanują czytelnicy, interesy idą słabo. I dodaje: - Nikogo się nie boimy z wyjątkiem sądów, które pod presją władzy mogą zniszczyć każdą gazetę lokalną.
ŻYCIE PODKARPACKIE
W 2002 roku, gdy Andrzej Jarosz, rektor Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Jarosławiu, obciął dofinansowania do obiadów dla studentów, reporterka opisała to w "Życiu Podkarpackim". Jarosz, który jest profesorem zwyczajnym, zadzwonił i zaczął ją strofować: - Pani magister, jak tak pani może?
Gdy w 2003 roku napisała, jak rektor zmusił stu pracowników szkoły do wstąpienia do LPR, aby zagwarantowali mu fotel przewodniczącego partii w powiecie jarosławskim, już grzmiał do słuchawki: - Ty głupia babo, franco jedna.
W 2004 roku tygodnik poinformował, że Ministerstwo Edukacji poleciło rzeszowskiej prokuraturze zbadać, czy rektor Jarosz złamał prawo. Chodziło o to, że stojąc na czele senatu uczelnianego, przyznał sobie podwyżkę, w latach 2001-2003 łącznie 230 tysięcy złotych. - Gdy Jarosz zobaczył mnie na spotkaniu swojego komitetu wyborczego (startował w ostatnich wyborach parlamentarnych do Senatu, ale bez sukcesu), spurpurowiał i powiedział, że nie mam prawa tam wejść - opowiada Ewa Kłak-Zarzecka, która pracuje w "Życiu Podkarpackim" dziewięć lat. Jest jedyną dziennikarką w jarosławskiej filii. - Na jego rozkaz rzecznik prasowy i jakaś kobieta chwycili mnie pod łokcie i ciągnęli przez długi korytarz. Krzyczałam, że wyjdę sama, szamotałam się. Wypchnęli mnie za drzwi. To musiało wyglądać komicznie.
Wróciła do redakcji, gdzie sekretarka poinformowała ją, że dzwonił do niej "rzecznik dziennikarzy", niejaki Kos. "Rzecznik" nie omieszkał zadzwonić także do domu, aby wypomnieć jej atakowanie rektora. Jej mąż usłyszał też inne groźby przez telefon. Wszystkie od tej samej starszej osoby. O kwasie solnym, o gwałcie przez Ukraińców. - Nie powiem, że się nie bałam - poważnieje. - Pracuję sama, często do późna, a raz nawet po wyjściu z redakcji byłam śledzona.
W lokalnych urzędach, szkołach i uczelniach pojawiły się na jej temat ulotki z paszkwilami. Zarzucano jej niechęć do uczelni, że jest chora psychicznie i że ma ,zaledwie ukończoną szkołę średnią, i to z ocenami miernymi, podpartą dwukrotną maturą". Z innego listu wynikało, że dziennikarka romansowała z posłem PO. W 2004 roku Kłak-Zarzecka zdecydowała się oddać sprawę do prokuratury. Antoni Jarosz przebywa obecnie w więzieniu przy Montelupich w Krakowie. 19 kwietnia odbędzie się kolejna rozprawa. Jest oskarżony o stosowanie gróźb karalnych i malwersacje.
GAZETA JAROCIŃSKA
- Problemy z władzą były zawsze, ale teraz znów jest gorzej - mówi Piotr Piotrowicz, z zawodu inżynier elektryk, który w 1990 roku założył z kolegami "Gazetę Jarocińską" (województwo wielkopolskie), a obecnie jest jej redaktorem naczelnym. Skąd ten pesymizm? A chociażby stąd, że w ubiegły czwartek rozpoczął się proces, jaki wytoczył mu burmistrz Jarocina Adam Pawlicki. Poszło o sprostowanie, jakiego w ustawowym czasie nie zamieściła gazeta. Naczelny opublikował je, choć - jak twierdzi - nie spełniało ono wymogów formalnych. Ale zrobił to za późno.
- Prawo prasowe mówi wyraźnie: na publikację redakcja ma trzy tygodnie. Jeśli tego nie robi, łamie prawo - twierdzi burmistrz Pawlicki. I choć odpowiedni artykuł brzmi inaczej, teraz żąda w sądzie publicznych przeprosin.
Jeśli chodzi o przepisy, to urzędnicy jarocińskiego magistratu są wyjątkowo rygorystyczni. Dziennikarze gazety na odpowiedź nawet na najbardziej błahe pytanie muszą czekać przepisowe dwa tygodnie. - Pracownicy magistratu komunikują się z nami wyłącznie na piśmie - mówi Anna Gauza, dziennikarka. - Gdy po spotkaniu burmistrza w ratuszu zadałam mu pytanie, usłyszałam: "Teraz rozmawiam z inną dziennikarką. Pani Aniu, proszę pytania na piśmie".
W styczniu, po kolejnej krytycznej publikacji w "Gazecie Jarocińskiej" o nieprawidłowościach przy sprzedaży gruntów gminnych, burmistrz ogłosił pracownikom magistratu, że mają porozumiewać się z "dziennikarzami od Piotrowicza" wyłącznie na piśmie i odpowiadać w czasie ustawowym. W ubiegłym roku gazeta poprosiła o dane dotyczące wydatków na podróże służbowe urzędników gminy. Po trzech miesiącach przyszła 11-stronicowa odpowiedź od sekretarza gminy. Wraz z informacją, że jej przygotowanie wycenia na 1100 złotych, bo pochłonęło czas pracowników magistratu. - Jarocin bierze udział w programie "Przejrzysta Polska", a postępowanie gminy wobec nas zupełnie mija się z ideą tej akcji - złości się Piotrowicz.
"Jarocińska" zaczęła drzeć koty z Pawlickim zaraz po ostatnich wyborach samorządowych, choć w kampanii wyborczej była po jego stronie. Wytknęła mu, że wziął zwolnienie lekarskie i pojechał na urlop. Burmistrz Pawlicki widzi sprawę inaczej: - Piotrowicz może myślał, że przejmie rzeczywistą władzę w mieście, że będzie miał wpływ na zatrudnienie, zwolnienia i większość decyzji samorządu. Gdy zrozumiał, że nie z nami takie numery, zaczął otwartą wojnę. My jesteśmy otwarci na media, co tydzień organizujemy dla wszystkich konferencję prasową i wszyscy dziennikarze są zadowoleni oprócz tych od Piotrowicza.
- Niemal 11 tysięcy egzemplarzy sprzedawanych co tydzień wśród 70 tysięcy mieszkańców to najlepszy dowód naszej wiarygodności - uważa naczelny. Ale w sytuacjach spornych często jest gotów iść na ugodę, zamiast latami szarpać się po sądach. - Przez ostatnie 15 lat z władzą samorządową spotkaliśmy się w sądzie dopiero dwukrotnie - podkreśla. Dla niego to dowód rzetelności dziennikarzy. Ale gdy tydzień temu spotkał burmistrza w jednej z jarocińskich restauracji, ten nie podał mu ręki. - Może to i dobrze? Przecież nie musimy się przyjaźnić - kwituje.
WIADOMOŚCI KRAJEŃSKIE
Dom Piotra Pankanina palił się dwa razy. Najpierw latem 2001 roku ktoś włamał się przez prowadzące do łazienki okno, fachowo rozlał eter i podpalił. Ogień zniszczył tynki i okna. Na szczęście w domu, który był jeszcze niewykończony, nikogo nie było. Jesienią podpalacze wrócili. W środku nocy, gdy redaktor naczelny wydawanych w Sępólnie Krajeńskim (województwo kujawsko-pomorskie) "Wiadomości Krajeńskich" i jego rodzina spali, z dymem poszły nowe drzwi garażowe i wymuskana renówka. Zleceniodawców ani sprawców obu podpaleń nie wykryto.
Jesienią 2000 roku Pankanin napisał pierwszy artykuł o ówczesnym dyrektorze szpitala w pobliskim Więcborku. Zarzucił mu fałszowanie szpitalnych statystyk dla wyłudzenia pieniędzy z kasy chorych i fałszowanie recept na leki refundowane. A dyrektor ma kilka aptek w okolicy Sępólna Krajeńskiego. - Powiedział mi, że rozbierze mi chałupę. Nie wziąłem tego poważnie - wspomina naczelny "Wiadomości".
Niedługo potem w domu Pankanina wybuchł pierwszy pożar. Po drugim pożarze długo nie mógł w nocy spać. Pisał dalej o dyrektorze szpitala. W końcu dopiął swego: dyrektor odszedł, choć doprowadził szpital do finansowej ruiny, a żaden sąd nigdy go nie ukarał. Ale gdy pojawił się jako kandydat na wiceministra zdrowia w rządzie Belki, zrobił się duży szum i nominacji nie dostał.
- Interesuje mnie pokazywanie, jak funkcjonuje władza, która sprzeniewierzyła się tym wartościom, o jakie walczyłem w stanie wojennym - mówi Pankanin. Ale nie zawsze mu najlepiej wychodzi. Opisał prezesa banku spółdzielczego, że wyłudzał pieniądze za delegacje, a nie jeździł na nie, a jak jeździł, to do Kanady, Stanów Zjednoczonych czy Indii. I przegrał sprawę za wydrukowanie listów o tej sprawie. Musiał zapłacić pięć tysięcy złotych, bo prezes banku wynajął komornika. Prezes został jednak odwołany i ma sprawę w sądzie w związku z delegacjami.
Pankanin ma na koncie trzy wyroki - grzywny, których demonstracyjnie nie płaci, bo uważa, że ma rację. Dwa tygodnie temu opisał sprawę wiceprzewodniczącego rady gminy w Więcborku, twierdząc, że prowadzi on nielegalne pośrednictwo pracy za granicą. Teraz czeka, co zrobi Prokuratura Rejonowa w Tucholi: - Wysyłam im każdy numer jako zawiadomienie o przestępstwie.
Ciąg dalszy nastąpi
Ewa Kłak-Zarzecka ("Życie Podkarpackie"), po tym jak wsadziła rektora do więzienia, odbiera coraz więcej telefonów z prośbą o interwencję. Wzięła teraz na cel byłego starostę, obecnie posła PSL.
Marek Holak ("Pałuki") przeprowadza się do nowego lokalu, który wynajął po drugiej stronie mogileńskiego rynku.
Jerzy Wizerkaniuk ("Gazeta Kościańska") czeka na wyrok trybunału w Strasburgu. I na wszelki wypadek podpisał umowę na ochronę redakcji.
Piotr Piotrowicz ("Gazeta Jarocińska") przygląda się kolejnej inicjatywie władz gminy - prywatyzacji miejskich spółek. Sprawdzi, czy nie zostaną sprzedane po zaniżonej cenie.
Piotr Pankanin ("Wiadomości Krajeńskie") tropi starego znajomego - dyrektora szpitala, który ma właśnie restrukturyzować kolejną placówkę.
Agnieszka Jędrzejczak, Krzysztof Szczepaniak, Paweł Czartoryski, Milena Rachid Chehab, Grzegorz Rzeczkowski