Wyzwiska, kartki za wycieraczką i publiczny lincz. Ratownik medyczny opowiada WP o pracy w karetce
Ludzie wyzywają ich od „chamów” i „chu****w”. Traktują jak zawalidrogi na osiedlowych uliczkach. A przecież oni jadą ratować czyjeś życie. Łukasz Szymczyszyn opowiedział WP, z czym się wiąże praca w polskim pogotowiu.
Środa, późny wieczór we Wrocławiu. Pogotowie zostaje wezwane do starszej pacjentki z dusznościami. Jedzie na sygnałach, ale jest już po godz. 22, więc na osiedlu ratownicy przezornie je wyłączają. Żeby nie budzić ludzi i nie robić im "stroboskopu” w mieszkaniach. Pod 999 trafiały już skargi z tego powodu. Zatrzymują się w zatoce odbiegającej od ul. Białoskórniczej.
- Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że ktoś przed nami też postawił samochód – mówi w rozmowie z WP Łukasz Szymczyszyn. Razem z drugim ratownikiem był wtedy na zmianie. Wysiedli i poszli do chorej kobiety. Nie było ich może 30-40 minut. W tym czasie ktoś się zirytował, wyrwał kartkę z notesu, napisał kilka słów i wetknął ją za wycieraczkę ambulansu.
Gdy ratownicy wracają, czytają komunikat. "To nie parking!!!”. Trochę to śmieszne, trochę przerażające. Na pewno żenujące. Ale to już przecież nie pierwszy raz.
- To nie jest tak, że wjeżdżamy gdzie chcemy, bo jesteśmy leniwi i nie chce nam się potem iść pod klatkę schodową – podkreśla Szymczyszyn. I opisuje: defibrylator waży 15 kg, plecak ok. 10-15 kg. Gdy pacjent ma problemy z dusznościami, tak jak w przypadku starszej pani, dochodzi butla z tlenem. Nie wspominając o bardziej zaawansowanym sprzęcie. Tego jest po prostu dużo i jest to po prostu ciężkie.
- A gdy pacjenta zabieramy i jest to starsza, schorowana osoba, nie będziemy z nią iść 100 metrów, tylko zaparkujemy jak najbliżej klatki, żeby było jej wygodniej – wyjaśnia ratownik medyczny.
Nie wszyscy to rozumieją. – Raz pan zadzwonił na 999 ze skargą, że zespół pogotowia ratunkowego zablokował mu drogę i on nie może wyjechać – opisuje.
Lincz na ratowniku
Szymczyszyn pracuje w ratownictwie 11 lat. Gdy trafia na awanturujących się sąsiadów lub przechodniów, sięga po, jak twierdzi, "chwyt poniżej pasa”. – Po prostu pytam, czy gdyby do matki tej osoby, która krzyczy, jechała karetka, to byłaby zirytowana na nas, czy też może na ludzi, którzy tego nie rozumieją – twierdzi.
Ale to nie zawsze skutkuje. Czasem tylko rozsierdza. Przypomina sobie, jak jego koledzy ratownicy musieli wjechać do ścisłego centrum Wrocławia i zaparkować w wąskiej uliczce. – I gdzie taka karetka 4-tonowa ma zaparkować? To jest duży mercedes – pyta Szymczyszyn. Ambulans stanął na sygnałach, ratownicy poszli do pacjenta. Gdy jeden z nich wrócił po sprzęt, za samochodem stał sznur aut. Musiał schować się do środka, bo ludzie "chcieli go zlinczować”.
- Wyzwiska, przekleństwa i pytania: kim on w ogóle jest – opisuje w rozmowie z WP Szymczyszyn. Ratownik zadzwonił po policję. Dopiero pojawienie się funkcjonariusza uspokoiło pozostałych kierowców.
Szymczyszyn zapewnia, że w pełni rozumie ludzi, którzy podchodzą i pytają, czy można przeparkować karetkę. O ile robią to kulturalnie. – Jak tylko jest możliwość i pacjent nie jest umierający, kierowca idzie i przestawia ambulans – twierdzi.
Karetki nie zawsze jeżdżą na sygnale. Gdy ktoś mówi, że np. bardzo boli go brzuch i dyspozytor uzna, ż nie jest to stan zagrożenia życia, ambulans przyjedzie „na dwa”. – Czyli w kodzie pilności "2", bez sygnału – wyjaśnia Szymczyszyn. Na sygnale to będzie już „1”.
Płacę, więc żądam. Karetki, ty "chamie"
- Ale to, że nie ma sygnałów, a my stoimy w niedozwolonym miejscu, nie oznacza, że sytuacja tego nie wymaga – zżyma się. Karetki mają nawigację i przełożeni wiedzą, gdzie kto jest i co robi. Trudno byłoby schować się przed dyspozytorem.
Na ile to wszystko ma coś wspólnego ze znieczulicą czy brakiem empatii w społeczeństwie, Szymczyszyn nie wie. Zaznacza, że ich pracy najczęściej nikt nie widzi, bo pomagają w czterech ścianach domu lub mieszkania. Twierdzi, że straż pożarna kojarzy się lepiej, jako służba ratująca przed realnym zagrożeniem.
Ale przecież karetka też powinna budzić takie skojarzenia. Czasem jednak jest traktowana jak taksówka. Rynek Wrocławia, godz. 1 w nocy. Szymczyszyn zbiera pijanego studenta pierwszego roku. W jego stronę lecą wyzwiska. – Od najgorszych chu**w, chamów – wylicza. Młody człowiek zaznacza, że ma zostać „dobrze obsłużony”, bo płaci podatki.
Krecią robotę karetkom robi jeszcze ktoś inny. To samochody prywatnych firm, które są do ambulansów bardzo podobne. Są potrzebne, ale ich rola nie jest już tak doniosła. Zajmują się transportem sanitarnym. Często mają sygnały i bardzo lubią z nich korzystać.
Ludzie je mylą i sądzą, że również jeżdżą w nich ratownicy do wezwań. – Nieraz słyszałem pretensje: dlaczego musieliśmy na was czekać 20-30 minut, jeśli tyle karetek jeździ po mieście – wzdycha Szymczyszyn.
Czego potrzebuje od ludzi? Zrozumienia. O to jeszcze zbyt często bywa trudno.