Szaranowicz dla WP: Chcę z życia już tylko esencję
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Mam poczucie braku sił. W miarę upływu czasu starość staje się przeraźliwie bezlitosna. Trzeba jednak zaakceptować los. Nie ma innego sposobu, by wytrzymać ciężar życia - mówi Włodzimierz Szaranowicz.
- Słynny komentator TVP, który był na otwarciu igrzysk, od lat nie udziela wywiadów. Postanowił jednak zrobić wyjątek.
- - Zmęczenie, niepewny chód, pochylona sylwetka - niekiedy wydaje mi się, że jestem już tylko wspomnieniem o sobie sprzed lat - wyznaje Szaranowicz.
- - Zależy mi, by mieć przy sobie bliskich, którzy lubią się ze mną śmiać. Nie chcę wpadać w patos, ale bardzo kocham swoją rodzinę - opowiada.
- - Mam coraz mniej czasu. Czuję się jak dzieciak, który wygrał paczkę cukierków. Na początku jadł je szybko, ale kiedy zobaczył, że zostało ich niewiele, zaczął się nimi delektować - mówi Wirtualnej Polsce ceniony dziennikarz.
Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Był pan na dwudziestu igrzyskach olimpijskich. Proszę zamknąć oczy i opowiedzieć ważną dla pana scenę, którą widzi pan we wspomnieniach, jakby zdarzyła się dziś.
Włodzimierz Szaranowicz, legendarny sprawozdawca, dyrektor TVP Sport w latach 2009-2017: Moskwa 1980. Moje pierwsze igrzyska, wyjazd w roli korespondenta radiowego. Oglądam na żywo bieg przyjaciela, Bronka Malinowskiego, na 3000 m z przeszkodami. Powiedział mi przed startem, jaki ma plan i wszystko dokładnie realizuje, nadrabiając 40 m straty. Patrzę na niego z myślą, że dzieje się coś niezwykłego. Podobnie jest przy zwycięstwie Władysława Kozakiewicza bijącego rekord świata.
Inne żywe wspomnienie: walka Pawła Skrzecza ze Slobodanem Kacarem w finale turnieju bokserskiego. Paweł wyraźnie prowadzi. Parę razy oszołomił reprezentanta Jugosławii ciosami, do końca już tylko trzydzieści sekund. I nagle daje się złapać w narożniku. Spadają na niego ciosy, dwa razy go liczą. Koniec. Walka przegrana! Wie pan, ja się tam wtedy prawie popłakałem.
Płacze pan jeszcze czasem z radości albo rozpaczy na sportowym wydarzeniu?
Żebym odczuwał silne emocje, musi się dziać coś naprawdę ważnego. Przestałem się ekscytować jednorazowym wyczynem. Najbardziej podziwiam powtarzalność. Przeżywałem na przykład rekordy Usaina Bolta. Choć nie miał takiej oprawy jak Michael Johnson w Atlancie. Złote buty, muzyka, wprowadzenie... Johnson wpada na metę, a ja czuję, że wydarzyło się coś magicznego. A Cathy Freeman w Sydney? Na trybunach sto tysięcy, migające światła, ona w błyszczącym stroju mija linię. Staje się pierwszą Aborygenką, która zdobyła złoto olimpijskie. Zbiorowa euforia. I znowu magia!
Pisarka Virginia Woolf stwierdziła kiedyś, że przeszłość jest tak piękna, bo w teraźniejszości nie uświadamiamy sobie własnych emocji. Coś w tym jest.
Pojechał pan na otwarcie igrzysk w Paryżu jako honorowy attaché prasowy. Jakie emocje panu towarzyszyły?
Dziękuję prezesowi PKOl-u, Radosławowi Piesiewiczowi, za taką możliwość. Podróż mnie zmobilizowała, funkcjonowałem na wyższych obrotach. Mnóstwo osób zaczepiało mnie na ulicy i prosiło o zdjęcie. Byłem mile zaskoczony, bo odzwyczaiłem się od popularności. Przecież w Milanówku jestem znany od dawna. Gdy kupuję bułki albo idę do mięsnego, nikt nie prosi o autograf. Tymczasem w Paryżu kibice zagadywali, dziękowali za lata pracy. To dla mnie ważne, bo oznacza, że coś po sobie zostawiłem.
Co usłyszał pan od prezydenta Andrzeja Dudy podczas waszej rozmowy w Paryżu?
Analizowaliśmy, którzy polscy sportowcy mogą sięgnąć po medal. Pan prezydent świetnie się orientował, czym mnie zaskoczył. Ma o sporcie bardzo dużą wiedzę.
Pan nadal śledzi wszystko tak intensywnie, jak w czasie kariery?
Mój umysł całe życie krążył między wynikami, miejscami w tabeli, medalami. Miałem w głowie skarbiec, który często otwierałem. Gdy siadałem za mikrofonem, w mig odtwarzałem, ile razy ktoś stał na podium i jak mu ostatnio poszło. Teraz mam z tym kłopot. Przychodzą momenty, gdy coś się w głowie zacina. Podczas przemówienia w Polskim Komitecie Olimpijskim nagle zabrakło mi słów. Dotarłem do ściany. Nagłą ciszę przerwały oklaski. Po chwili znów otworzyłem usta i wiedziałem, że dopłynę do końca przemówienia, ale to było szalenie trudne doświadczenie.
Co pan czuł?
Boję się wystąpień publicznych. Ten strach wiąże się z realną oceną sytuacji. Mam poczucie braku sił. Starzenie to okres, w którym człowiek nie czeka już na cud i nie dyskutuje z losem. Moja starość nie jest łagodna. Wręcz przeciwnie - w miarę upływu czasu staje się przeraźliwie bezlitosna. Trzeba przyjąć ten los. Według mnie nie ma innego sposobu, by wytrzymać ciężar życia.
Cztery lata temu usłyszał pan, że choruje pan na Parkinsona.
To tylko werdykt, walka zaczyna się później. Mogę ją porównać do pojedynku bokserskiego. W pierwszej rundzie wszystko jest w porządku, później człowiek słabnie. Parkinson dysponuje bardzo silną bronią. Atakuje mięśnie, aparat ruchu. Całe życie byłem sprawny jak młody bóg. A gdybym teraz chciał dogonić autobus albo przeskoczyć dwa schody, byłby to dla mnie nie lada wyczyn. Przez kilkadziesiąt lat regularnie siadałem na rower. Wie pan, jak wyglądała moja ostatnia jazda? Dojechałem pod bramę domu i się przewróciłem. Dość mocno się poobijałem. Lekarz powiedział, że z rowerem trzeba się rozstać.
Porównał pan chorowanie do walki bokserskiej. Która to runda?
Nie wiem. Mam nadzieję, że nie grozi mi nokaut. Choroba objawiła się dość drastycznie. To było jak uderzenie biczem. Ktoś nieznany w twoim życiu zaczyna ingerować, podpowiadać, w końcu dominować. Muszę znosić jego obecność, choć wiem, że w końcu zniszczy mnie i moją osobowość. Muszę go tolerować mimo jego obcesowej brutalności.
Zmęczenie, niepewny chód, pochylona, zgarbiona sylwetka - niekiedy wydaje mi się, że jestem już tylko wspomnieniem o sobie sprzed lat. Czas nigdy nie był tak żarłoczny jak obecnie. W takich okolicznościach człowiek przestaje sobie ufać i nie bardzo wie, jak wypełnić ostatnie lata. Starzenie to dla mnie wielki życiowy egzamin. Wiem, że na końcu często dociera się do miejsca, w którym nie obowiązują już żadne kategorie. Nie ma obojętności ani nadziei, radości ani smutku. Zostaje tylko ból, który daje znać, że jeszcze żyjesz. Na szczęście ten scenariusz nie odnosi się póki co do mojej sytuacji.
Choroba mocno wpływa na pana codzienność?
Teraz, gdy funkcjonuję na wolnych obrotach, jest w miarę w porządku. Jeśli gdzieś wychodzę, odzyskuję werwę w mówieniu, umysł działa lepiej. Najbardziej kłopotliwa jest codzienność. Na pewno zmniejszyło się tempo. Kiedyś żyłem w nieustannym biegu. Gdy zrealizowałem jeden cel, ruszałem w pogoń za kolejnym. Dziś nie mam już wielkich oczekiwań od życia. Załatwiłem, co miałem załatwić. Mam dom, rodzinę, kochających i troskliwych ludzi wokół. Zapisałem sobie w notatniku: "Gdy nie oczekujesz od życia niczego, nie przeżywasz wielkich rozczarowań. A kiedy czekasz na najgorsze, każdy dzień, w którym najgorsze nie nadeszło, jest prawdziwym świętem".
Pana córka opowiadała mi kiedyś o rodzaju lęku, który pan odczuwał. "Tata widział, że jego bliscy odchodzą za wcześnie. Ten lęk sprawiał, że jeszcze bardziej kochał życie i celebrował ważne chwile".
Mężczyźni w mojej rodzinie umierali młodo. Pradziadek Luka - 50 lat. Dziadek Dordije - 54. Ojciec Radomir - 56. Dlatego zawsze myślałem, że muszę żyć pełną piersią. Jestem najstarszy - 75 lat to w naszej rodzinie niewiarygodny wynik. Ilekroć myślę o swoim wieku, wydaje mi się, że zatrzymałem się koło sześćdziesiątki. Do momentu, w którym muszę gdzieś podbiec.
Ostatnio pomyślałem, że naprawdę mam coraz mniej czasu. Czuję się jak dzieciak, który wygrał paczkę cukierków. Na początku jadł je szybko, ale kiedy zobaczył, że zostało ich niewiele, zaczął się nimi delektować.
Na czym polega to delektowanie się codziennością?
Nie mam już czasu na nieistotne spotkania. Na rozmowy z przypadkowymi ludźmi o banałach. Chcę tylko esencję. Mówiąc trochę lirycznie, dusza mi się spieszy. Zależy mi, by mieć przy sobie bliskich, którzy lubią się ze mną śmiać. Tym bardziej że starość to najczęściej postępująca samotność. Niekiedy z wyboru, ale najczęściej odchodzą ludzie, którzy są wokół ciebie.
Pana to nie dotyczy. Dariusz Szpakowski mawia, że jest pan jednym z nielicznych, którzy osiągnęli sukces na polu zawodowym i prywatnym. W czym tkwi sekret?
Chyba w chęci wspólnego życia. Mogłem być zmęczony po długim wyjeździe na igrzyska czy mistrzostwa, a i tak ruszaliśmy na rodzinną wyprawę. Gdy byliśmy w komplecie - ja, żona Magdalena, Luka, Michał i Marta - bardzo się sobą cieszyliśmy. Miłość, którą wówczas mocno odczuwaliśmy, wystarczała nam później do następnego wyjazdu. Nawet gdy dzieci dorosły i miały już swoich partnerów, lubiły ruszyć na rodzinną wyprawę. Do dziś każda wspólna chwila nas cementuje. Nie chciałbym wpadać w patos, ale bardzo kocham swoją rodzinę.
Podobno na waszych wyjazdach sport nie całkiem szedł w odstawkę?
To prawda. Pamiętam, jak byliśmy w Big Bear Lake, w kalifornijskich górach u mojego brata. Znaleźliśmy z Luką boisko z niskim koszem. Obaj mogliśmy udawać Michaela Jordana! Robiliśmy wsady, a potem rozegraliśmy mecz jeden na jeden. Dała o sobie znać nieustępliwość dwóch samców. Graliśmy do upadłego.
Inny słynny mecz Szaranowiczów został rozegrany w Laguna Beach nad Pacyfikiem. Lokalna grupa zaproponowała grę trzech na trzech. Ich szefem był mały Metys. Ważył ze 120 kg, normalnie kwadratowy gość. Nie wiadomo, gdzie głowa, gdzie ręce. I mówi do mnie, że będzie "tough play", twarda gra. Nie wiedział, że w AZS-ie Warszawa przeszedłem dobrą szkołę bicia po rękach tak, żeby nie było widać. Przyładowałem mu raz, drugi, a Metys do mnie: "be careful", ostrożnie. "Tough play" mu się jednak nie spodobała. Jako że był liderem lokalnej społeczności, mieliśmy z synami szacunek na plaży!
Lata mijają, a pan nadal jest z dziećmi blisko.
Najstarszy, Luka, adwokat, służy mi życiową poradą. Michał ma dużą wiedzę o kulturze, jest po stosunkach międzynarodowych na ASP. Kończy operatorski wydział filmowy. No i Marta, moja kochana córka, która napisała ze mną książkę. Jestem jej za to dozgonnie wdzięczny. Miała dwójkę małych dzieci, a przyjeżdżała i godzinami słuchała moich opowieści. Jestem naprawdę dumny ze swoich dzieci. Wyrośli na wspaniałych, mądrych ludzi. Cała trójka jest coraz starsza, coraz bardziej zabiegana. Mimo to o mnie nie zapominają. Siadamy czasem w tej altanie i rozmawiamy przy lampce wina.
Trudno było się rozstawać z rodziną, gdy ruszał pan na imprezy sportowe?
Oczywiście. Dla mnie o tyle łatwiej, że uczucie tęsknoty było nieco zagłuszane przez intensywną pracę. Choć gdyby usłyszała to moja żona, pewnie zaczęłaby się śmiać. Zostawała w domu z trójką dzieci, też miała co robić. Jest wspaniałą kobietą, na której zawsze mogłem polegać. Ma niesamowitą zdolność organizowania życia i radzenia sobie w różnych sytuacjach. Gdy wyjeżdżałem, malowała pokoje, wymieniała piec, naprawiała lodówkę. Ja wracałem do domu i miałem tylko być.
Podobno jesteście przeciwieństwami. Pana żona spokojna i wyważona, a pan – dynamit.
Wcale nie. Moja żona po prostu dobrze się maskuje! Owszem, jest spokojna i wyważona, ale czasami bywa rozeźlona. Wtedy trzeba znaleźć sobie bezpieczne miejsce. Albo ona sama znajduje wówczas przestrzeń dla siebie.
Opowie pan, jak się poznaliście?
To był wieczór Zespołu Pieśni i Tańca Politechniki Warszawskiej, gdzie tańczyła żona. Mój brat, Cedo, z racji swojej postury stał w klubach na bramkach, więc mogliśmy wejść na każdą imprezę w Warszawie. W "Remoncie" wypatrzyłem Magdalenę na parkiecie i zrobiłem odbijanego, porywając ją do mazura. No i od razu zaliczyliśmy wpadkę! A konkretnie w czwartym kroku to ja okazałem się zbyt ekspansywny. Podciąłem Magdalenę i upadła na parkiet. Ale zamiast się zezłościć, tylko się roześmiała. Bardzo mnie to ujęło. Od razu czułem, że rodzi się między nami coś dobrego. A żona do dziś jest śmieszką. W wielu momentach jej śmiech łagodzi napiętą sytuację.
Kiedy ostatni raz tańczyliście?
W zeszłym roku. Byliśmy we dwójkę na wyjeździe. Muzyka rozbrzmiewa, kilku ludzi rusza na parkiet. I widzę, że żona lekko buja się na krześle. Pytam:
- Może zatańczysz?
- Z kim?
- Zobacz, ilu tu młodych.
- Nie obrażaj mnie, tylko wstawaj. Ty też jesteś młody!
Parę taktów byłem w stanie zatańczyć, ale niestety nogi nie zawsze odpowiadają już na pomysły głowy. Kiedyś potrafiliśmy mocno zaszaleć. Pamiętam na przykład bal Sobiesława Zasady w Warszawie. Elitarne środowisko i konkurs, w którym nagrodą był wyjazd do Monte Carlo. Grała orkiestra. Tańczyliśmy wszystkie tańce, a jurorzy oceniali. Chyba trochę nam sprzyjali, bo wygraliśmy ten wyjazd. To był naprawdę piękny wieczór, który skończył się później pobytem na zawodach Formuły 1.
Wiele państwo razem przeżyli. I pewnie nie zawsze były to wieczory w Monte Carlo.
Tak, pamiętam chociażby 1984 r., gdy wpadłem w czarną dziurę. Miałem zaczynać "Wiadomości", gdy nadszedł komunikat rosyjskiej agencji TASS, dlaczego Polacy i państwa bloku wschodniego, tzw. demoludy, mają bojkotować igrzyska w Los Angeles. To był stek bzdur nieudolnie napisany nowomową. Powiedziałem, że tego nie przeczytam, chyba że po każdym zdaniu będę dopowiadał: "jak podaje agencja TASS".
- Nie będziesz nas uczył, jak to przeczytać. Wiesz, jakie głowy nad tym siedziały?
- Może rzeczywiście, tylko chyba pospadały im kapelusze, bo to jest bełkot!
Uznałem, że liczy się nie tylko to, co mówimy i robimy, ale też to, co przemilczamy.
Na czym stanęło?
W programie wystąpił jeden ze starszych kolegów, a mnie na rok zawieszono, żeby ludzie o mnie zapomnieli. Potem miałem zostać zwolniony. Nie bardzo wiedziałem, co robić: inwestować dalej w sport i telewizję, czy wyjechać na stałe do USA? Miałem już żonę i dwójkę dzieci. Mimo to stwierdziłem, że mogę nie zarabiać przez jakiś czas, ale przeżyć związanych ze sportem nikt mi później nie zabierze. Postawiłem wszystko na jedną kartę. Żona w pełni mnie poparła. Przez rok pracowałem z Markiem Grotem, który organizował zawody dla dzieci ze szkół i pracowników dużych zakładów. To też pozwoliło mi przetrwać trudny czas.
Dlaczego ostatecznie pana nie zwolniono z TVP?
Traf chciał, że ówczesny szef TVP, pan Mirosław Wojciechowski, oglądał z rodziną Teleranki. Zapytał: "Jak to? Wyrzucicie faceta, który ma taki talent?". I wróciłem na antenę wcześniej niż po roku. Z biegiem czasu robiłem prawie wszystkie sporty: lekkoatletykę, boks, piłkę ręczną, siatkówkę... Jeździłem nocnym pociągiem z Przemyśla do Szczecina, komentowałem rano i wieczorem. I byłem w pełni szczęśliwy, bo po prostu to kochałem.
W 2018 r. mówił pan Pawłowi Wilkowiczowi w sport.pl: "Zaczyna się cyberświat, do którego ja nie należę". Aktualne?
Jak najbardziej. Już wtedy powiedziałem, że gdy kończy się słowo, kończy się mój czas w telewizji. Moja obecność w cyberprzestrzeni jest niepotrzebna. Po tylu latach bycia osobą publiczną zdrowo jest się zaszyć i zostać sobą w czterech ścianach.
Rozczarowuje pana, jak media opisują dziś rzeczywistość?
Przede wszystkim ta rzeczywistość jest spłycana. W trudnej sytuacji znaleźli się zwłaszcza ludzie pracujący w mediach elektronicznych - muszą wszystko na okrągło kontrolować i komentować. Telewizja przegra wyścig z nowymi mediami, lecz nic dobrego z tego nie wyniknie. Dziennikarz powinien podawać informacje, ale przede wszystkim objaśniać odbiorcy świat. Nie może o tym zapominać. A żeby objaśniać świat - trzeba samemu przyswoić ogrom wiedzy.
Odszedł pan z TVP w 2019 r. Nie tęskni pan za telewizją?
Nie. Miałem wielkie szczęście - komentowałem najważniejsze imprezy, byłem słuchany przez miliony. Małysz - 14,5 mln. Studio mistrzostw Europy 2012 – ok. 14 milionów. NBA i lekkoatletyka, którą komentowałem przeszło trzy dekady, to też były ogromne widownie. Odszedłem w pełni świadomie i nie żałuję. Dzisiaj starzy ludzie są w społeczeństwie głównie ciężarem. Patrzy się na nas z niechęcią, bo młodość jest przyjemniejsza w oglądzie.
Bohdan Tomaszewski komentował tenis, mając ponad 90 lat. Pani Izabela, jego żona, opowiadała, że gdy dostawał propozycję, podrywał się do galopu niczym koń na odgłos trąbki. Ale pod koniec chyba była to dla niego męka. U mnie przebiegało to trochę inaczej. W każdym razie po rozstaniu z mikrofonem ani przez moment nie żałowałem swojej decyzji.
Skoro nie brak panu telewizji – jest coś, za czym pan dziś tęskni?
Dwie rzeczy przywróciłbym w swoim życiu natychmiast: narty i rower. Na szczęście po latach treningów w młodości zostało mi dobre ułożenie w wodzie, więc nadal mogę pływać. Po powrocie z Paryża obiecałem sobie, że będę się więcej ruszał.
Podczas przemówienia w PKOl-u mówił pan o roli marzeń w życiu olimpijczyków. Pan już dawno wszystkie odhaczył.
Zaraz pokażę panu nasz ogród, w którym wykonuję czasem drobne prace. A najczęściej po prostu siadam w altanie z najbliższymi albo z książką i lampką wina. Dawno przestałem się spieszyć. Czytam, zaznaczam ciekawe fragmenty, potem o nich rozmyślam. I czuję się wolnym człowiekiem, który nic już nie musi. Chyba że żona wyśle mnie na zakupy. Wtedy wolność się kończy. Ale na szczęście tylko na chwilę.
Rozmawiał Dariusz Faron, dziennikarz Wirtualnej Polski