Od kilku godzin na serwisie społecznościowym Facebook warszawscy bywalcy udostępniają zmianę statusu Placu Zabaw – jednego z najpopularniejszych letnich klubów, mieszczącego się przy Agrykoli. Nic dziwnego, treść w nim zawarta jest naprawdę oburzająca! Przeczytajcie:
Jest źle. Należący do MPO (spółka miejska!) budynek, w którym i wokół którego działamy od kilku lat, wyremontowany przez nas w tym roku, został dziś sprzedany. O dzisiejszej licytacji dowiedzieliśmy sie w ostatniej chwili, bez szans na zgromadzenie potrzebnych dokumentów i wzięcia w niej udziału. Nikt nas o planach sprzedaży wcześniej nie informował, nie było żadnej propozycji dalszej współpracy, konsultacji, ...po prostu NIC! Budynek został sprzedany jako niedziałający szalet a nowy właściciel "szaletu" odjechał spod siedziby MPO nowiutkim Porsche. Tak realizuje się polityka kulturalno lokalowa m. st. Warszawy w praktyce. Do końca sezonu będziemy działać.*__*
Gdyby to był jedyny przypadek, w którym miasto chce zablokować działalność klubu, można by próbować to jakoś usprawiedliwić. Problem polega na tym, że to kolejna akcja uderzająca w miejsce spotkań młodych ludzi. Przypomnijmy szybką likwidację NWŚ, czy groźbę utraty koncesji na alkohol przez Warszawę Powiśle i ostatnie naloty Straży Miejskiej na ten lokal. W piątek dostało się też gościom Na Lato, którzy musieli płacić mandaty za alkohol pity pod lokalem.
Zastanawia nas o co chodzi władzom stolicy. Podczas Euro 2012 można się było spokojnie upijać na środku Al. Jerozlimskich, a przedstawicielom służb porządkowych nawet nie drgnęła powieka. Potrzeba zrobienia dobrego wrażenia na gościach z zachodu była ważniejsza, niż obowiązujące przepisy. Hipokryzja? Oczywiście. Przy okazji jednak okazało się, że przyzwolenie na picie alkoholu w miejscach publicznych nie wywołało żadnych katastrofalnych skutków. Okazało się, wręcz, że jest obojętne dla bezpieczeństwa w mieście. Bo ludzie i tak pili i pić będą. Z butelki z odsłoniętą lub zasłoniętą etykietą, nieważne, efekt jest ten sam.
Istotne jest co innego. Miejsca, na które uwzięły się władze Warszawy, to ośrodki życia miejskiego. Kiedy je zniszczymy pod pozorem troski o utrzymanie młodzieży w trzeźwości, picie się nie skończy, a zaczną się przystankersi – chłopcy i dziewczęta siedzące na przystankach z puszką piwa w dłoni, którzy nie wiedzą, co mają ze sobą zrobić. Czy musimy z Warszawy robić dużą wieś? Czy nie będzie nam wstyd przed kolejnymi gośćmi z zachodu, którzy nie będą mieli gdzie pójść, bo wszystkie fajne miejsca zostaną zamknięte i w ramach turystycznych atrakcji będą mogli sobie najwyżej posłuchać pijackich pieśni dresiarzy orbitujących wokół przystanków?
Swoją drogą jakimś dziwnym trafem atakowane są miejsca, do których uczęszcza bardzo określony typ osób. Czy to możliwe, że prawicowym politykom zależy na tym, żeby ci ludzie nie mieli gdzie odpocząć na leżaku? To piramidalna bzdura, ale w tym kraju już zdążyliśmy się do bzdur przyzwyczaić.