ŚwiatW oczekiwaniu na "zielone ludziki" - dlaczego kraje bałtyckie tak bardzo obawiają się Rosji?

W oczekiwaniu na "zielone ludziki" - dlaczego kraje bałtyckie tak bardzo obawiają się Rosji?

Od czasu rosyjskiej aneksji Krymu republiki bałtyckie żyją w strachu przed "zielonymi ludzikami". Obawy wywołuje obecność licznej mniejszości rosyjskiej oraz militarna słabość wobec potężnego sąsiada. Ale prawdziwy alarm powoduje sytuacja demograficzna, bo rdzenna ludność Litwy, Łotwy i Estonii nie tylko emigruje, ale starzeje się i po prostu wymiera. A to negatywnie wpływa na proporcje etniczne oraz stan gospodarki i obronności, a zatem zdolność do suwerenności - pisze dla Wirtualnej Polski Robert Cheda.

W oczekiwaniu na "zielone ludziki" - dlaczego kraje bałtyckie tak bardzo obawiają się Rosji?
Źródło zdjęć: © AFP | Dimitar Dilkoff
Robert Cheda

04.11.2014 | aktual.: 04.11.2014 09:12

We wrześniu rosyjskie służby specjalne uprowadziły z Estonii oficera miejscowego kontrwywiadu. Porwanie było złamaniem prawa międzynarodowego, dlatego operację trudno nazwać inaczej niż aktem państwowego terroryzmu. W październikowych wyborach parlamentarnych na Łotwie zwycięstwo odniosła partia "Zgoda", reprezentująca rosyjską mniejszość. Rdzenni Łotysze odetchnęli jednak z ulgą, ponieważ - mimo zwycięstwa - "Zgoda" nie będzie w stanie sformować rządu. Jeszcze nie. Wreszcie litewski parlament wyraził obawę przed moskiewską indoktrynacją miejscowej mniejszości rosyjskiej. Okazało się bowiem, że wakacyjne wyjazdy litewskich Rosjan na wypoczynek do drugiej ojczyzny były przykrywką dla udziału w paramilitarnych i politycznych obozach treningowych.

Te trzy przykłady pokazują obrazowo zarówno skalę i możliwości rosyjskiej ingerencji w wewnętrzne sprawy republik bałtyckich, jak i ogrom i zasadność obaw Litwy, Łotwy oraz Estonii przed Rosją. A przecież nie są to jedyne fakty, bo ich pokaźna ilość przekształca się w tendencję rosyjskiego pola minowego, do uruchomienia w chwili najbardziej dogodnej dla Moskwy. Problem jest tym większy, jeśli weźmie się pod uwagę wojskowe dysproporcje, uprawniające do mówienia o ew. starciu Dawida i z Goliatem, ale nie do końca z biblijnym happy endem.

Armie trzech państw bałtyckich nie przekraczają kilku tysięcy żołnierzy, a włącznie z rezerwistami i strukturami zmilitaryzowanymi, każde z nich może wystawić do hybrydowej wojny nie więcej niż kilkanaście tysięcy osób. Podobnie jest z wyposażeniem w sprzęt i uzbrojenie, żeby wspomnieć chociażby brak lotnictwa wojskowego. Oczywiście prawdziwą siłą republik bałtyckich jest ich przynależność do Unii Europejskiej, a szczególnie do NATO. Tak jak pozostali sygnatariusze aliansu, także Litwa, Łotwa i Estonia objęte są gwarancjami sojuszniczymi, szczególnie działaniem art. 5 Układu Waszyngtońskiego, który mówi o wspólnej obronie każdego państwa, w przypadku gdy ulegnie zewnętrznej, a więc także rosyjskiej, agresji.

Z sojuszniczych gwarancji NATO zdaje sobie także sprawę Rosja, dlatego, według wszelkiego prawdopodobieństwa, można wykluczyć otwartą napaść. Jednak nie eliminuje to zastosowania strategii hybrydowej, dostosowanej do lokalnych uwarunkowań. Z pewnością jej elementem, realizowanym obecnie, jest próba osłabienia tradycyjnego sojuszu politycznego Litwy, Łotwy i Estonii z państwami skandynawskimi, tj. Finlandią i Szwecją. Bowiem te dwa silne ekonomicznie i militarnie kraje stanowią naturalne wektory wsparcia republik bałtyckich.

Z tego właśnie powodu Rosja nie tylko prowokuje obecnie liczne incydenty, takie jak naruszanie przestrzeni powietrznej bałtyckiej "trojki", ale rozpoczęła podobne kroki wobec Finlandii i Szwecji. W przypadku tych ostatnich dodatkową intencją Rosji jest osłabienie związków z NATO, a w tym celu zastraszenie miejscowej opinii publicznej dla wywarcia pożądanego wpływu na krajowe władze. Natomiast w sprawie Litwy, Łotwy i Estonii istnieje szczególny element ryzyka, który może zostać wykorzystany przez Rosję do naruszenia ich suwerenności. Mowa o demografii. Powolne wymieranie

Zgodnie z danymi Banku Światowego w 2013 r. Litwę zamieszkiwało 2,956 mln osób, Łotwę - 2,013 mln, a Estonię odpowiednio - 1,325 mln. Tyle o danych oficjalnych, bo według Jurija Szewcowa, długoletniego badacza Litewskiej Akademii Nauk, a obecnie dyrektora Centrum Integracji Europejskiej w Mińsku, sytuacja demograficzna w państwach bałtyckich jest nieco inna. Ważny jest ubytek ludności - a ten od 1989 r. wygląda następująco: Litwa "skurczyła" się o 750 tys. mieszkańców, Łotwa o 700 tys., Estonia o 300 tys. Wśród czynników wpływających na taki stan rzeczy Szewcow wymienia emigrację do bogatych krajów UE oraz starzenie społeczeństw i ujemny przyrost naturalny rdzennej ludności. Na przykład tylko Litwę od czasu akcesu do UE, a więc 2004 r., opuściło 400 tys. obywateli. Problem polega również na tym, że wyjeżdża przede wszystkim młodzież, a więc najbardziej kreatywne osoby w tzw. wieku produkcyjnym. Przy tym młodzi ludzie emigrują głównie z bałtyckich wsi, uznawanych za ostoję narodowej kultury i rdzennego
języka.

Jeśli negatywne zjawiska demograficzne utrzymają dotychczasowe natężenie, szacowane przez organizacje międzynarodowe na 1-1,5 proc. rocznie, to w 2030 r. na Litwie będzie żyło ok. 2 mln osób, na Łotwie - ok.1,5 mln, a w Estonii - 1 mln. Połowa ludności każdego z państw będzie zamieszkiwała stolice - Wilno, Rygę i Tallin. Oznacza to, że kraje bałtyckie utracą możliwość rozwoju przemysłowego i postępu naukowo-technologicznego, a zredukowane i postarzałe społeczeństwo będzie zdolne jedynie do podtrzymania sfery usług i taki profil zyskają bałtyckie gospodarki.

Choć ujemny przyrost naturalny i masowe procesy migracyjne są charakterystyczne dla całej współczesnej Europy, to według Szewcowa w przypadku państw bałtyckich można mówić o demograficznym zagrożeniu dla dalszego bytu państwowego i cywilizacyjnego. Po pierwsze dlatego, że żadne z państw nie ma tzw. metropolii, czyli innego, zwartego obszaru zamieszkiwanego przez dany naród. Po drugie, choć powoli, to jednak coraz wyraźniej narasta liczba ludności słowiańskiej, tak w samych republikach, jak i w bezpośrednim sąsiedztwie. Już dziś mniejszość rosyjska w każdym z trzech państw sięga od 15 do 25 proc. populacji, a stale wzrasta także liczba ludności Białorusi i Obwodu Kaliningradzkiego Rosji. Efektem będzie wzrost słowiańskiej migracji do państw bałtyckich, co zmieni parytet narodowościowy.

Trend jest tym bardziej prawdopodobny, że niepewność na Ukrainie również wywołuje zwiększoną falę migracyjną, jej skala będzie zależeć od rozwoju sytuacji politycznej w tym kraju. Państwa bałtyckie o tradycyjnym, wyższym poziomie życia od byłych radzieckich sąsiadów są szczególnie atrakcyjnym obszarem tranzytowym do UE, jak i terenem stałego osiedlenia. I jeśli pod pewnymi względami, np. w aspekcie politycznym i ekonomicznym, Litwa może oprzeć się o Polskę, a Estonia, także etnicznie - o Finlandię, to w zdecydowanie najgorszej sytuacji znalazła się Łotwa.

Łotewska niezgoda

Październikowe wybory parlamentarne w tym kraju wygrała partia "Zgoda" mera Rygi Nila Uszakowa. Ugrupowanie reprezentuje rosyjską ludność Łotwy liczącą oficjalnie 27 proc. populacji. Jednak doliczając kategorię tzw. nieobywateli, czyli Rosjan pozbawionych praw obywatelskich ze względu na odmowę spełnienia formalnych przepisów, głównie językowych, oraz ludność rosyjskojęzyczną, liczba ta wykracza ponad poziom 30 proc. ludności. Na razie jest to masa podzielona poglądami, co do swojego statusu i roli na Łotwie.

Partia Uszakowa głosi lojalistyczny program poszanowania suwerenności państwowej i prawnej kraju. Ale za plecami "Zgody" istnieje klika radykalnych organizacji mniejszości, dla których "rosyjska wiosna" Ukrainy staje się faktycznym programem ideologicznym i politycznym. Na przykład Jewgienij Osipow szef radykalnej partii "O język ojczysty" publicznie obiecuje, że na Łotwie zrobi się niebawem tak ciepło, jak na Krymie. Osipow oskarża Uszakowa o kolaborację z władzami łotewskimi i rozbijanie rosyjskiej jedności narodowej, co czyni polityczną reprezentację w parlamencie nieadekwatną do prawdziwej liczby i faktycznych nastrojów miejscowych Rosjan. Takie poglądy nie są odosobnione, zważywszy na 300 tys. rosyjskich nieobywateli, czy raczej obywateli drugiej kategorii, którzy są pozbawieni prawa do głosowania, tj. możliwości legalnej aktywności politycznej. Jest to skutek polityki łotewskich władz, charakterystycznej dla małych organizmów państwowych, które w nacjonalizmie poszukują drogi przetrwania w cieniu
"wielkiego brata", w tym przypadku - rosyjskiego.

Paradoksalnie sytuację tonują oficjalne działania Moskwy, która poprzez swoje placówki dyplomatyczne studzi zapalczywych rodaków. Jednak z drugiej strony nie ma żadnej gwarancji, że Kreml, powodowany korzyściami geopolitycznymi i ekonomicznymi, nie zmieni swojego postępowania o 180 stopni. Osipow bowiem nie kryje się nawet z informacją, że rosyjskie organizacje polityczne i społeczne sponsoruje rosyjska ambasada.

Łotwa jest także zależna w sporej mierze od rosyjskiego kapitału, który ze względu na liberalne przepisy (a także korupcję sektora finansowego) wybrał Rygę jako jeden z kanałów ucieczki przed rodzimym fiskusem. W połączeniu z negatywnymi zjawiskami demograficznymi może to doprowadzić do dnia, w którym Łotysze obudzą się w kraju rządzonym przez polityczną reprezentację rosyjskiej części społeczeństwa i wykupionym przez rosyjski kapitał. Przy realizacji takiego scenariusza "zielone ludziki" wcale nie będą Moskwie potrzebne.

Jak się bronić?

Porównywalne kłopoty jak Łotwa, choć na mniejszą skalę, mają Litwa i Estonia. I podobnie jak Ryga, Wilno i Tallin odpowiadają na nie polityką preferencji dla rdzennych narodowości. Jednak republiki bałtyckie dzieli z Rosją także gospodarka, tj. zależność od rosyjskich surowców energetycznych, oraz historia. Ta ostatnia jest wręcz fundamentalną przeszkodą pokojowego współistnienia, bo Bałtowie uważają radziecką przeszłość za okupację, na co Moskwa odpowiada oskarżeniami o czynną kolaborację narodów bałtyckich z III Rzeszą i udziałem w ludobójstwie, a szczególnie w holokauście.

Różnice historyczne są zatem generalnym konfliktem tożsamościowym i międzypaństwowym, ponieważ Rosja buduje swoją narodową ideę na zwycięstwie w II wojnie światowej, której wynik państwa bałtyckie uważają za przerwanie swojego bytu. Władze Litwy, Łotwy i Estonii popierają ruch kombatancki, zawierający uczestnictwo w formacjach hitlerowskich oraz antykomunistycznej partyzantce. Moskwa odpowiada międzynarodowymi kampaniami oskarżeń o popieranie faszyzmu, czego logiczną kontynuacją jest współczesna dyskryminacja miejscowych Rosjan. Skargi w tej kwestii trafiały nawet przed europejskie sądy.

Jak na razie w bałtyckich stolicach przeważa nurt "narodowościowy", a linię prawnej obrony tożsamości i suwerenności wyznaczają ograniczenia administracyjne. Ich nowa fala jest związana wyraźnie z obawą przed "zielonymi ludzikami". Ograniczany jest język rosyjski w przestrzeni publicznej i medialnej, m.in. zablokowane zostały kanały państwowej telewizji rosyjskiej. Przez granicę nie są przepuszczane osoby uznane za niepożądane w związku z głoszonymi przezeń poglądami. Służby specjalne infiltrują organizacje społeczne i kulturalne Rosjan. Stałemu unarodowieniu podlegają systemy oświaty i wychowania. Powołano także specjalne formacje wojskowe, których zadaniem będzie walka z dywersją. Intensywnie rozbudowywane są ochotnicze formacje paramilitarne. Jako oczywiste nasuwa się jednak pytanie, o skuteczność metod administracyjnych wobec negatywnych tendencji demograficznych, które wcześniej lub później wymuszą na Bałtach zmianę polityki narodowościowej.

Robert Cheda dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (398)