Tam Rosjanie udają Polaków - po co?
Snobowanie się na Polskę najwyraźniej jest w cenie, bo wiele rosyjskich sklepów w Irlandii określa się jako polskie. Zważywszy, że miejscowi często wszystkich przybyszów ze Wschodu Europy dla uproszczenia nazywają Polakami, należy uznać, że emigracyjny świat spożywców to jedna z niewielu dziedzin na świecie, w których Polska naprawdę jest trendy - pisze Piotr Czerwiński w Wirtualnej Polsce.
02.05.2011 | aktual.: 02.05.2011 10:58
Polskie sklepy w Irlandii to gatunek sam w sobie. Obok naszych przychodni lekarskich zajmują najwyższy szczebel w polonijnej hierarchii. Są głównym punktem sprzedaży normalnego chleba i jedynym punktem sprzedaży kiełbasy i kefiru, a przez to najważniejszym punktem krzewienia polskości. Nie wykupują ich żadne zagraniczne koncerny, przez co polskie sklepy w Irlandii wciąż są polskie, z wyjątkiem tych, które są litewskie albo rosyjskie, oczywiście.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Na wstępie należy się objaśnienie, że w Irlandii, podobnie jak w Wielkiej Brytanii i zapewne wielu innych miejscach na świecie, występuje brakujące ogniwo w tak zwanym ritejlu, czyli mini-mart. Jest połączeniem klasycznego warzywniaka z lat 80., dużego kiosku samoobsługowego i osiedlowego "samu", ściśniętego do rozmiarów M-3. Mini-mart jest bardzo użyteczną, kompaktową instytucją, w której kupuje się mydło, powidło i prawdopodobnie parę innych rzeczy kończących się na -dło, o których istnieniu mogę nie wiedzieć.
W formie takich właśnie mini-martów rozgościły się na zielonej wyspie polskie sklepy. Paradoksalnie, mimo kryzysu mają się dobrze, a nawet coraz lepiej, bo zauważam coraz to nowsze, a nawet coraz większe przybytki tego typu, coraz atrakcyjniej urządzone i promowane. To cieszy. Polskie jedzenie ma w tym kraju opinię ultra zdrowej żywności, a polscy pracownicy, jak wiadomo, ultra zdrowych polskich pracowników, tyrających za czworo, przez co domyślam się że w przeciętnym irlandzkim umyśle aktywny link między wydajnością Polaka a polskim jedzeniem ma bardzo wysoką klikalność - że użyję modnego porównania. To również cieszy, bo od pewnego czasu zauważam znikanie półek z polskimi wiktuałami w miejscowych supermarketach. Wraz z nimi zniknęły przezabawne obwieszczenia, jak nic pochodzące z automatycznego tłumacza, które głosiły: "tylko selekcja polski produkty", albo "samo Polski tylko jedzenie" i tak dalej. Był to znak, że miejscowi przedsiębiorcy próbują swoich sił w nauce polskiego, co również cieszyło mnie
niezmiernie.
By tej radości nie było końca, wiele sklepów określających się jako polskie, jest w istocie rosyjskimi sklepami, które dla kolorytu sprzedają litewskie jedzenie, co wskazywałoby, że snobowanie się na Polskę wciąż jest w cenie, pomijając oczywisty walor kosmopolityczny, który należy uznać za bezcenny, zwłaszcza w kontekście rozrywkowych kontaktów polsko-rosyjskich oraz litewsko-rosyjsko-polskich. Zważywszy, że miejscowi często wszystkich przybyszów ze Wschodu Europy dla uproszczenia nazywają Polakami, należy się uznać że emigracyjny świat spożywców to jedna z niewielu dziedzin na świecie, w których Polska naprawdę jest trendy.
Trendowe i naprawdę oryginalne jest również nazewnictwo tych przybytków. W przeciwieństwie do Polski, gdzie ludzie z uporem maniaka nazywają wszystko po angielsku, tutaj z oczywistych powodów obowiązuje zasada swojskości i ukłonów natury sentymentalnej. Prócz tego wielu ludzi ma niezłe poczucie humoru. I tak na przykład pewien facet z Cork nazwał swój sklep spożywczy "Peweksem". Szkoda, że nie mieszkam w Cork, bo pewnie chodziłbym tam regularnie, ponieważ w czasach szkolnych byłem stałym gościem Peweksów, do których przychodziłem popatrzeć się na puszki z coca-colą. Nie mając oczywiście ani bonów, ani dolarów na ich zakupienie. Na podobnej fali powstał też "Supersam" w Dublinie. W jego oknie stał nawet swego czasu na oko metrowy słomiany miś, wierna kopia tytułowego "Misia" Barei i muszę przyznać, że kiedy mieszkałem w tej okolicy, zdarzało mi się zaglądać tam dla samego zaglądania. Warszawski "Supersam" był naprawdę świątynią zakupów mojego dzieciństwa. Od kiedy go zburzono, został mi już tylko ten
dubliński. Obok niego są dwa kolejne przybytki z polskim jedzeniem: sklep mięsny "Elita" oraz ogólno-spożywczo-rozwojowa "Wisla", której globalizacja zabrała niewymawialne "ł” z szyldu nad wejściem.
W innej dzielnicy działają dla odmiany dwa polskie sklepy o nazwach "Biedrona” i "Miodzik”, co reprezentuje w emigracyjnym nazewnictwie trend familijny. Im bliżej zaś centrum miasta, tym bardziej nasila się jednak tendencja uniwersalna, chciałoby się powiedzieć, zoptymizowana także pod zagranicznego klienta, że ponownie użyję określenia rodem z internetu. I tak oto pojawiły się spożywczaki o nazwach "Samo Dobro”, "Dobro Polski”, a także oczywiście "Polski Sklep”, po prostu, co jest o tyle genialne, że wielu miejscowych kojarzy przymiotnik "polski", a niektórzy zdają sobie nawet sprawę z tego, że jest on przymiotnikiem. Tylko dla Czechów nazwa może być co nieco myląca. "Sklep" po czesku znaczy bowiem "piwnica”, choć ten akurat znajduje się na powierzchni ziemi. W pobliżu tejże piwnicy, znaczy się Polskiego Sklepu, działają również dwa obiekty o nazwach "Polsmak” i "Polonez”, co też nawiązuje do naszych tradycji w handlowym nazewnictwie."Polsmak” i "Polonez” są również dowodem na to, że mini-mart wcale nie
musi być taki mini.
Oddzielny akapit należy się też podziemiu handlowemu w centrum miasta, gdzie polski sklep mięsny "Mróz" i restauracja "U wujka” sąsiaduje z instytucjami w rodzaju "Royal Taste of Africa”, afrykańskimi punktami sprzedaży telefonów komórkowych, azjatyckim salonem tatuażu, pakistańskim bufetem, sklepem brazylijskim oraz sklepem litewskim, gdzie dla odmiany sprzedaje się polskie jedzenie. Jeśli do tego wszystkiego dołożyć alejki oznakowane tablicami ulic, w stylu Vilnius street Marszałkowska street, a także fakt, że za rogiem znajduje się polska księgarnia, człowiek czuje się tam jak w innym świecie: w swojej własnej, wyimaginowanej Polsce, której kawałek przeniósł się tutaj w jakże zakręconej konfiguracji.
A skoro już o książkach mowa, w tej sferze również mam niezatarte wspomnienia z miasta Cork, gdzie miejscowy polski salon prasowy urządził dla mnie kiedyś spotkanie z czytelnikami. Jego nazwa przoduje w dziedzinie nazewnictwa poszukującego: firma nazywa się "Badacz” i bynajmniej nie ma nic wspólnego z badaniami żadnego typu. Tak po prostu układają się inicjały jej założycieli. To był dla mnie niezapomniany wieczór, okazało się bowiem, że w Cork mieszkają zdeklarowani wielbiciele "Pokalania”, nie mający pojęcia o tym, że jego autor też katapultował się za granicę. Wzruszeniom nie było końca, po czym okazało się, że o włos na łysej głowie rozminąłem się wtedy w mieście z Witoldem Beresiem, który przyjechał na pokaz |Anioła w Krakowie”. Rozmijanie się z Witoldem Beresiem w sensie geograficznym najwyraźniej jest moją wielką zmorą i mam nadzieję, że los pozwoli nie wykonać uniku, kiedy nadejdzie następna okazja.
Chcąc nie chcąc, życie polskie w tych stronach kręci się nieuchronnie wokół polskiego sklepu. Miejsca te służą jako punkt wymiany myśli, tablica ogłoszeń, odskocznia od rzeczywistości. Mógłby powstać o nich świetny reportaż, bo nie da się oddać nawet ułamka tego tematu w satyrycznym felietonie. Może polska telewizja, zamiast transmitować z Irlandii zagłodzone konie i polskich żebraków, skusiłaby się na wizytę z polskim sklepie? Zaręczam, że materiału starczyłoby na całe godziny, bo taki polski sklep to przecież temat - rzeka. Tu kupisz sok malinowy do herbaty, kiełbasę albo ptasie mleczko, a nawet kefir i maślankę, która będzie miała polski napis: „maślanka”, czyli wszystko to, co w Polsce leżało na półkach i nigdy nie zwracało twojej uwagi. Tęskno ci wtedy odrobinę do tej Polski, której ptasiomleczny smak odświeżyłeś sobie za parę jurków.
Na szczęście potem możesz też przejrzeć polską prasę, by dowiedzieć się kto kogo aktualnie miesza w ojczyźnie z błotem, kto jest wszystkiemu winien i kto komu pokaże, i za ile. I samopoczucie od razu wraca do normy.
Dobranoc, Ojczyzno.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński