Tajemnice Lecha Kaczyńskiego
Tego o nim nie wiedziałeś...
Tajemnice Lecha Kaczyńskiego
Autorzy "Daleko od Wawelu" opisują znamienną anegdotę: "W siedzibie PKOL-u na spotkaniu z olimpijczykami prezydent dostał unikalny prezent. Koszulkę w narodowych barwach, w której nasza reprezentacja jechała do Pekinu. Na plecach był numer 1 i nazwisko 'Kaczyński'. Obejrzał podarunek, zażartował: 'Dobrze, że na koszulce nie ma imienia. Będzie dla brata'".
Brat, jego zdanie, jego dobro, były dla prezydenta niesłychanie ważne - podkreślają Majewski i Reszka. I dodają, że tam, gdzie pojawiała się postać Jarosława, niekiedy kończyła się racjonalność i grać zaczynały emocje Lecha Kaczyńskiego. "W najgłębszym przekonaniu prezydenta Jarosław był postacią wyjątkową - poświęcił dla Polski życie osobiste, materialny dobrobyt, na nim spoczywał obowiązek codziennego zajmowania się ich mamą, już w wolnej Polsce był prześladowany przez służby specjalne, co nawet mogło zakończyć się jego śmiercią. Wedle rozumowania prezydenta przy Jarosławie nawet on sam był postacią mniej godną wyróżnień - ma rodzinę, właściwie przez całą III RP pełnił ważne funkcje publiczne (wiceszefa 'Solidarności', prezesa NIK-u czy ministra sprawiedliwości), podczas gdy Jarosław nieraz był na marginesie życia politycznego" - czytamy.
Reszka i Majewski zwracają też uwagę, że w zachowaniu prezydenta mocno ugruntowana była też obawa przed zawiedzeniem Jarosława. "Lech jest przekonany, że jego błędy szkodzą bratu" - opisywał pod koniec 2009 r. poseł związany z Pałacem. "Prezydent się przejęzyczy, w jego kieszeni zadzwoni telefon, będzie miał źle zapiętą koszulę, media to zauważą, będą eksponować, a gafa obciąży również Jarosława, który nosi to samo nazwisko i jest utożsamiany z prezydentem".
(js)
"Muszę powalczyć o reelekcję, bo jako prezydent będę mógł zapewnić matce najlepszą opiekę lekarską"
Jadwiga Kaczyńska, matka braci miała bardzo silny charakter i udało jej się zbudować mocny związek emocjonalny z oboma synami. Wśród polityków PiS-u nazywało się ją z francuska "maman". Sam prezydent, jak piszą Reszka i Majewski, wspominał kiedyś, że zawsze był trochę bliżej z matką niż z ojcem, który całe dnie spędzał w pracy i miał mniejszy wpływ na jego życie.
"Któregoś razu Jadwiga Kaczyńska zadzwoniła do warszawskiego magistratu. 'Nie ma go u siebie, jest na konferencji w innej części urzędu', usłyszała w odpowiedzi matka prezydenta od sekretarki. 'Mam prośbę, proszę mu teraz nie przekazywać, że dzwoniłam, bo on przerwie tę konferencję', prosiła Jadwiga Kaczyńska" - taką anegdotę na dowód silnej relacji braci z matką opisują autorzy.
Przypominają też, że Lech Kaczyński pół żartem, pół serio powiedział kiedyś swym współpracownikom, że musi powalczyć o reelekcję, bo jako prezydent będzie mógł zapewnić matce najlepszą opiekę lekarską. Dbałość o matkę cechowała również Jarosława. Kiedy w 2009 r. zachorował niegroźnie zdecydował, że położy się w szpitalu po to, by nie narażać zdrowia Jadwigi Kaczyńskiej.
Bardzo przeżył rozwód córki
Dużym przeżyciem emocjonalnym dla głowy państwa był rozwód jego córki Marty Kaczyńskiej z pierwszym mężem Piotrem Sumniewskim. W lutym 2007 r. katolicki publicysta Tomasz Terlikowski napisał w "Rzeczpospolitej" felieton "Miłość według tabloidu", który bardzo zdenerwował głowę państwa. Dziennikarz krytykował to, w jaki sposób jedna z bulwarówek opisywała rozstanie i nową miłość Marty Kaczyńskiej: "Porzucenie męża dla innego mężczyzny, czyli ujmując rzecz, po prostu ordynarna zdrada i złamanie przysięgi małżeńskiej, jest 'znalezieniem nowej miłości'".
Polityk PiS-u wspominał: "Prezydenta ogromnie ten tekst zdenerwował. Chodził jak struty przez kilka dni. Osobiście bardzo przeżywał kłopoty Marty. Bronił jej, współpracownikom tłumaczył, że wina za to, co się stało, nie leżała po stronie jego córki".
Ulubiony gadżet prezydenta Kaczyńskiego
W ostatnich latach ze względu na kalendarze wypełnione po brzegi spotkaniami bracia Kaczyńscy kontaktowali się ze sobą najczęściej przez telefon. Nokia - model 6310 - to był ulubiony gadżet prezydenta. "Telefon archaiczny, ale też z plusami - prosty w obsłudze, niezniszczalny i z rekordowo trwałą baterią. Dla Kaczyńskiego, który lubił długo rozmawiać przez komórkę, to akurat bardzo się liczyło" - piszą autorzy "Daleko od Wawelu". Współpracownicy prezydenta opowiadali, że nie korzystał on nawet z funkcji "kontakty" w aparacie i za każdym razem wystukiwał numery telefonów. Nie było to jakieś wyzwanie dla Kaczyńskiego, bo należał do szczególarzy ze świetną pamięcią.
Kiedyś prezydent i jego małżonka dawali wywiad do kolorowej gazety. Pani Maria wspomniała malucha, którym jeździła 30 lat temu. Kaczyński się wtrącił i podał jego numer rejestracyjny. Urzędnik Pałacu wspomina: "Jechałem kiedyś z prezydentem windą. Akurat miał w ręku tę Nokię. Mówię mu, że to świetny aparat. Podchwycił. Powiedział, że dla niego liczy się prostota obsługi i wytrzymała bateria".
Były prezydencki minister opisywał Majewskiemu i Reszce zwyczaje z czasów, gdy Jarosław był premierem: "Rozmawiali kilka, nawet kilkanaście razy dziennie. Większość telefonów to były krótkie kontakty. Na przykład: 'Cześć, skończyłem spotkanie'. Oni nie muszą dużo mówić. Rozumieją się w pół słowa. Nawet kiedy chodzi o konsultowanie istotnych spraw. Byłem świadkiem takiej rozmowy. Dotyczyła nominacji na ważne stanowisko: 'Co o nim sądzisz?'. 'On nie, chyba nie'. I to wszystko. Sprawa została załatwiona w 5 sekund".
Zwyczajnie lubił Tuska
Elżbieta Jakubiak powiedziała kiedyś, że stosunek Lecha Kaczyńskiego do premiera Donalda Tuska ją irytował: "Po kolejnej awanturze z Tuskiem ostro oświadczyłam prezydentowi: 'Sam sobie jesteś winny. Ty go zwyczajnie lubisz'. Kaczyński obruszył się i odpowiedział: 'O nie! To jest cukierek umoczony w truciźnie'. Jednak po jakimś czasie wszystko wróciło do 'normy' i pan prezydent znów potrafił powiedzieć kilka ciepłych słów o Tusku".
"Mimo ciągłych sporów Kaczyński nie przestał Tuska na swój sposób cenić" - wspominała Elżbieta Jakubiak. "Na przykład mówił często: 'Możecie o Donaldzie wszystko powiedzieć, ale on jest osobiście uczciwy. Na pewno nigdy nie kradł. A to przecież bardzo ważne'". Jakubiak dodawała, że kiedy napięcie między Tuskiem a Kaczyńskim słabło, obaj politycy miewali chwile szczerości: "Pamiętam, jak premier przyszedł do prezydenta, by się wyżalić: 'Z kim my musimy pracować w tej Europie. Ten okropny, ta myśli tylko o swoim kraju. No nie da się!'. Kaczyński zabrał się do pocieszania go: 'No taka jest polityka, tacy jesteśmy, no przecież tego nie zmienisz. Musimy jakoś sobie radzić'".
Rano nie funkcjonował
Prezydent lubił pospać. Siedział do nocy, ale pracę zaczynał późno - przed dziesiątą rano. To jego przyzwyczajenie zaczęło być problemem, gdy stał się pierwszym obywatelem. Współpracownicy wiedzieli, że Lechowi Kaczyńskiemu nie można umawiać rozmów na zbyt wczesną godzinę.
Doradca prezydenta opowiadał w "Daleko od Wawelu": "Sam byłem świadkiem, jak zrugał publicznie Andrzeja Krawczyka, który odpowiadał za sprawy zagraniczne. Krawczyk na jakimś szczycie międzynarodowym umówił spotkanie Lecha z prezydentem Rumunii na 9.30. Zrobił tak, bo rozmowy plenarne zaczynały się o 10. Kaczyński był aż czerwony ze złości. 'Ty mi to specjalnie robisz!', oburzał się. 'Dobrze wiesz, że ja rano nie funkcjonuję. Musimy się zastanowić nad możliwością naszej dalszej współpracy'. Dla Krawczyka wyglądało to bardzo groźnie, ale po kilku godzinach prezydent o wszystkim zapomniał i był znów ze swoim ministrem w najlepszej komitywie. To charakterystyczne dla niego. Oburza się, obraża, a potem szybko zapomina".
"Lech Kaczyński nie jest skowronkiem, ale sową. Kładzie się późno, co zawsze irytuje jego małżonkę. Siedzi ze współpracownikami, czasem z kimś zaproszonym z miasta do późna w nocy. Przeważnie dzieje się to w salce za gabinetem prezydenta. Nie ma telewizji, nie ma muzyki, jest czerwone wino i pogaduchy. Bardzo dużo mówi się o polityce, dużo o sprawach osobistych, nie ma tematów tabu" - opowiadał pałacowy urzędnik.
"Panowie, uciekam, bo Marylka wzywa!"
Siedzenia po nocach nie lubiła pani prezydentowa. Jedna z osób bliskich Lechowi Kaczyńskiemu opisywała Majewskiemu i Reszce taką scenę: "Gdy robi się bardzo późno, na dół schodzi małżonka prezydenta. (...) Potem pani Maria zaczyna rugać prezydenta, że jej nie odwiedził przez cały dzień: 'Na kolana. Dziś na dwa!'. 'Tak przy wszystkich?'. 'Tak, niech się uczą dobrych zachowań'. W końcu pani Maria zabiera męża na górę: 'Już idę, babusiu', odpowiada potulnie prezydent".
Innym razem, jak czytamy: "Nagle zadzwoniła stara Nokia pana prezydenta. Okazało się, że to małżonka przywołuje głowę państwa do porządku. Kaczyński odłożył aparat i rzucił: 'Panowie, uciekam, bo Marylka wzywa!'. Dosłownie w kilka sekund zwinął się ze swojego gabinetu, zostawiając zaskoczonych gości za stołem".
Na Marię Kaczyńską prezydent mógł zawsze liczyć, przede wszystkim po kobiecemu dbała o prezydenta: "Bo w niektórych sprawach Lech Kaczyński był bezradny. Gdyby nie został przypilnowany, mógłby pójść na ważne spotkanie w dwóch różnych skarpetkach. Kaczyński, podobnie jak brat, nie dbał o takie detale i nie miał do nich głowy. Internet pełen jest zdjęć Marii Kaczyńskiej, która w trakcie publicznych uroczystości poprawia mężowi koszulę, marynarkę lub krawat. Zresztą nigdy krawata prezydent nie nauczył się wiązać, robiła to jego żona. Na wszelki wypadek Lech Kaczyński miał kilka zawiązanych krawatów w szafie. Jego współpracownicy nieraz byli świadkami, jak zakłada krawat przez głowę" - czytamy w "Daleko od Wawelu".
Między prezydentem a jego małżonką była ogromna różnica upodobań. Prezydentowa, inaczej niż Lech Kaczyński, bardzo lubiła oficjalne wizyty, spotkania z koronowanymi głowami. Robert Draba opowiadał, że Maria Kaczyńska uwielbiała podróże i znała języki. Minister był świadkiem, jak rozmawiała w Meksyku z Polonusami biegłym hiszpańskim. Do tego świetnie radziła sobie po angielsku, dogadywała się po francusku. "Była autentyczna, elegancka i miała dobry gust" - podsumowują Reszka i Majewski.
Mit o nadmiernym piciu
Janusz Kaczmarek pod koniec 2009 r. opowiadał autorom książki o wieczornych spotkaniach u prezydenta przy winie. "Bywało tak, że wchodziłem do prezydenta, a napoczęta w czasie wcześniejszego spotkania butelka już stała na stole. Kilka razy przyjeżdżałem wieczorem, żeby załatwić jakieś konkretne sprawy. Ale kończyło się na winie i rozmowach. Trzeba wiedzieć, że w bezpośrednim kontakcie Lech Kaczyński jest ciepłą, serdeczną osobą, która w dłuższej rozmowie wpada w profesorski ton" - mówił.
Reszka i Majewski zwracają uwagę, że prezydent ubóstwiał pogawędki, był mistrzem wielominutowych dygresji i szczególarzem. "Potrafi na spotkaniu z mało znanym sportowcem wypalić: 'Pamiętam pana bieg na mistrzostwach świata w 1976. Zajął pan czwarte miejsce z wynikiem 3,56'" - czytamy.
Ta skłonność do gawędzenia przy czerwonym winie ściągnęła jednak na Kaczyńskiego ataki ze strony politycznych przeciwników. Zdaniem dziennikarzy Kaczyński zbierał cięgi, chociaż nigdy w żadnej sytuacji nie został złapany na nadużywaniu trunków i nie nadszarpnął powagi urzędu prezydenckiego. Znacznie łagodniej traktowano zawsze słabości Aleksandra Kwaśniewskiego, który pił, owijał się flagą, próbował wsiadać do bagażnika swojej limuzyny.
"Wieczór przy winie i rozmowy to dla Lecha sposób na zdjęcie stresów, ale on nie ma problemów z alkoholem. Niewiele osób wie też, że prezydent ma niezwykle mocną głowę" - opowiadał w połowie kadencji współpracownik prezydenta. "Mit o nadmiernym piciu - opisywała Elżbieta Jakubiak - może brać się z gościnności Lecha. Jak wpadasz do niego, to zawsze cię zapyta, czy nie chcesz kanapki, herbaty, może wina. Tak było u Kaczyńskich w prywatnym mieszkaniu i tak samo potem, w Pałacu". Prezydent chciał być po prostu dobrym gospodarzem.
Inteligent z małymi odchyłami jak Marek Kondrat z "Dnia Świra"
"Lech jest inteligentem ze swoimi małymi odchyłami. Prezydent na przykład, gdy poda dłoń stu osobom, to chciałby umyć ręce, nie znosi publicznych toalet, jest kameralnym facetem, który nie przepada za pompą i występami. Czasem trochę mi przypominał Marka Kondrata z 'Dnia Świra'" - opisywał Reszce i Majewskiemu sytuację zimą 2009 r. zaprzyjaźniony z głową państwa poseł PiS-u.
Jako prezydent brutalnie zderzył się z prawdą, że na tym stanowisku człowiek jest więźniem ceremoniałów, od dawna zaplanowanych spotkań, wydarzeń, w których udziału nie zawsze można odmówić. Okazało się, że do pewnych rzeczy nie ma powrotu. "Od początku Kaczyński ciężko znosił na przykład to, że nie może tak jak dawniej wyskoczyć ze znajomymi do restauracji" - opowiadał Adam Bielan.
W wywiadzie dla "Super Expressu" Maria Kaczyńska zdradziła, że jej mężowi smakuje każde jedzenie. "Barszcz z uszkami, kulebiak..." - wymieniała. A prezydent dodawał: "Tak. Ja w ogóle bardzo niewielu rzeczy nie lubię. Nigdy bym nie zjadł gotowanej marchewki. Nie lubię też kalafiora. A potrawy wigilijne bardzo mi smakują". "Super Express": "A czy pan prezydent czasem pomaga w kuchni?" Prezydent: "Nie kryję, że gotować nie umiem. Umiem oczywiście coś pokroić, coś potrzymać. I zrobić jajecznicę".
Żył w ciągłym stresie
Nerwy utrudniały funkcjonowanie prezydentowi, także dlatego, że nie potrafił odpoczywać, wyłączyć się, nabrać dystansu. Na skutek stresu Lech Kaczyński cierpiał na chorobę wrzodową, którą rozpoznano u niego jeszcze, gdy był prezesem NIK-u. "Będąc szefem Izby, na jakiejś nasiadówce dosłownie zasłabł z bólu" - opowiadał jego były współpracownik. Inni przyznają w rozmowie z autorami "Daleko od Wawelu", że jak prezydent chorował, to brzuchem. "Ale on się nie przyznaje, że coś mu dolega. Czasem syknie z bólu i wtedy można się domyślić, że ze zdrowiem prezydenta nie jest wyśmienicie. Ale on to zbywa, bagatelizuje" - mówił minister głowy państwa.
Ciągłe napięcie wynikało stąd, że Kaczyński traktował politykę bardzo serio. Joanna Kluzik-Rostkowska na stronie często do niego apelowała: "Po co te nerwy? Daj sobie spokój". W odpowiedzi słyszała: "Masz rację, ale ja inaczej nie potrafię". Prezydent zawsze też długo zastanawiał się przed podjęciem decyzji.
Uwielbiał wyprawy do Juraty
"Nawet w swojej ulubionej rezydencji na Helu nie jest odprężony. Zamiast dać sobie spokój, potrafi przez pół wieczoru rozmawiać z różnymi ludźmi o kretyńskiej wypowiedzi jakiegoś polityka, którą zobaczył na ekranie telewizora. Sprawa ma trzeciorzędne znaczenie, jest weekendowy wieczór, a on się wścieka, zamiast odpocząć. To nie pozostaje obojętne dla zdrowia" - mówił o Lechu Kaczyńskim prezydencki minister na początku 2010 r.
Wyprawy na Hel były dla Lecha Kaczyńskiego zbawieniem, na półwyspie prezydent spacerował i jeździł rowerem. Nad morze wylatywał w piątek po południu, a wracał w niedzielę. Bywało, że prezydent kursował na trasie Warszawa-Hel częściej niż raz w tygodniu". "Fakt" podliczył, że od listopada 2007 do czerwca 2009 r. prezydent latał nad Bałtyk 141 razy.
Bywała tam również mama prezydenta, ale podczas jednej z wizyt jej miastowy kot złapał alergię i to zniechęciło Jadwigę Kaczyńską do rezydencji. Poza tym dla 83-letniej pani podróż na Hel była zbyt męcząca. Dlatego matka braci na odpoczynek chętniej wybierała podwarszawski Promnik. Za to brat prezydenta na Hel jeździł chętnie. Prezes PiS-u dostawał do dyspozycji oddzielną willę nazywaną w otoczeniu braci "premierówką". W wakacje 2007 r. Jarosław Kaczyński szalał nawet na skuterze wodnym po Zatoce Puckiej, co ujawnił kiedyś jego były rzecznik Jan Dziedziczak.
"Lech Kaczyński wiele lat spędził na Wybrzeżu, znał te okolice, miał w Trójmieście wielu znajomych. Prędko więc zapałał sympatią do Mewy. Willa prezydencka gabarytami przypomina rodzinny segment na Żoliborzu, a nie monumentalny Pałac" - mówił Jan Ołdakowski, poseł PiS-u.
Łatwo się denerwował, ale szybko zapominał o urazach
Lech Kaczyński miał zmienną naturę, jego nastroje często falowały, zachowywał się "od ściany do ściany". Były urzędnik Pałacu wyjawił autorom, że jego szef potrafił się często wkurzać. "Chodzi wtedy po gabinecie i wygraża palcem. Często w takich chwilach używa zwrotu: 'Ja sobie wypraszam!'. Pamiętam, jak wyrzucił dyrektora z kancelarii. 'Jest pan zwolniony', krzyczał. Przerażony dyrektor zapytał Elżbietę Jakubiak, co robić. Ta poradziła mu, by na 2 dni zniknął prezydentowi z oczu. Dnia trzeciego został wysłany do Kaczyńskiego z jakimiś papierami. Szef podpisał, nie miał żadnych uwag, tak jakby o wszystkim zapomniał" opisywał.
"Potrafi wpaść w szał. Krzyczy, wścieka się, opieprza. Potem mu przechodzi. Zapomina o awanturze i odnosi się do delikwenta, jakby nic się nie stało, albo oświadcza: 'Nie mówmy już o tym'. Poza wszystkim prezydent lubił wybaczyć, jeśli ktoś się ukorzył, przyznał do błędu, słabości" - opisywał polityk PiS-u.
Nie lubił wyjazdów zagranicznych, był antytalentem językowym
Jako prezydent Lech Kaczyński był najbardziej aktywny w domenie polityki zagranicznej. Jak stwierdzają autorzy książki, był w tym jakiś paradoks, bo Lech Kaczyński nie lubił wyjazdów za granicę - męczyły go hotele i pełne pompy spotkania na najwyższym szczeblu. "Lech Kaczyński jest domatorem, który najlepiej czuje się wśród dobrych znajomych, w znanych kątach. Często przed podróżą zagraniczną boi się, że popełni jakiś błąd. Pomyłkę brzemienną w skutkach dla Polski, za którą spotka go krytyka. W końcu ma kompleks językowy. On gaduła, gawędziarz, musi porozumiewać się przez tłumacza, a w niektórych sytuacjach jest wręcz niemy. To go irytuje i sprawia, że traci pewność siebie" - mówił jeden z pałacowych urzędników.
Pracownik MSZ opowiadał: "Widać, że w czasie szczytów Kaczyński stara się trzymać blisko tych, z którymi może się dogadać. Zawsze lubi stać obok litewskiego prezydenta Adamkusa, który mówi po polsku, albo obok czeskiego przywódcy Vaclava Klausa, z którym porozumiewa się bez tłumacza".
Jeden z dyplomatów zaś mówił: "Lech Kaczyński jest antytalentem językowym. Kiedyś usiłowano nauczyć go kilku słów po węgiersku. Tak by głowa państwa mogła przywitać się na początku telewizyjnego wywiadu. Kaczyński po wielu próbach poddał się, chociaż chodziło o jedno krótkie zdanie". Współpracownica prezydenta potwierdzała te tezy: "Ciekawe, że Lech uczył się angielskiego od dziecka. Zna ten język, ale biernie. Rozumie, ale ma barierę w mówieniu".
Zdaniem doświadczonego dyplomaty, z którym rozmawiali dziennikarze kiepskie umiejętności lingwistyczne nie powinny być aż tak wielkim problemem, ale otoczenie głowy państwa popełniło kardynalny błąd, nie lecząc kompleksu językowego Lecha Kaczyńskiego i nie dbając, by podczas wizyt czuł się pewnie.
Zawsze szarmancki wobec kobiet
Szarmancki stosunek do kobiet był wizytówką prezydenta, co na własnej skórze odczuł minister finansów Jacek Rostowski. "Przybył do prezydenta, za nim z kilogramami papierów szła urzędniczka resortu finansów. Rostowski jej nie pomógł, na dodatek wchodząc do gabinetu Kaczyńskiego, nie przepuścił kobiety w drzwiach. Prezydent delikatnie zwrócił uwagę na niestosowność takich zachowań ministrowi, który pozuje na angielskiego dżentelmena. Ciąg dalszy rozegrał się na końcu spotkania. Kaczyński na odchodnym przy drzwiach swego gabinetu wymieniał pożegnalne uwagi z urzędniczką. Rostowski bezceremonialnie przeszedł swej podwładnej koło nosa i znów poszedł pierwszy do drzwi. To już było dla Lecha Kaczyńskiego zbyt wiele. Tym razem, nie bawiąc się w konwenanse, powiedział Rostowskiemu, co myśli o jego wychowaniu" - czytamy.
Inna scenka, którą opisują autorzy "Daleko od Wawelu" rozegrała się przed wylotem śmigłowcem z dachu Biura Bezpieczeństwa Narodowego. "Prezydent siedzi już w maszynie, obok niego współpracownicy, brakuje dwóch urzędniczek, które też powinny lecieć. Ktoś rzuca kąśliwe uwagi pod adresem spóźnialskich, ktoś inny, że to nie wypada, by prezydent czekał. 'Panowie, spokojnie, bez nerwów. Na kobiety trzeba czekać', studził emocje uśmiechnięty Kaczyński" - opisują Reszka i Majewski.
Mówiono wręcz, że Lech Kaczyński jest otoczony "babińcem". Były minister PiS-owskiego rządu relacjonował: "Byłem w Pałacu i przez jakiś czas czekałem na przyjęcie przez głowę państwa. Wrażenie było piorunujące. Pięć kobiet dyskutujących o serialach, fryzurach i wychowaniu dzieci. Zero pracy intelektualnej. Tak w Pałacu mija dzień".
Nie cierpiał dworskiej etykiety i ceremoniałów
Prezydent nie cierpiał dworskiej etykiety, zresztą w przeciwieństwie do swej małżonki. Jego niechęć do ceremoniału dobrze obrazuje anegdota, którą opowiedział Majewskiemu i Reszce w 2009 r. prezydencki minister Witold Waszczykowski: "Pan prezydent nie lubi spotkań z ambasadorami. Precyzyjniej należałoby powiedzieć, że nie lubi dochodzenia do tych rozmów, ale kiedy spotkania w końcu zostają umówione, sprawy wyglądają inaczej. I tak, pan prezydent przyjmuje ambasadora kompletnie nieważnego państwa X. I rozmowa ze standardowych 10 minut rozciąga się do 40. Pan prezydent gawędzi, przypominają mu się jakieś polonica, spotkane kiedyś osoby z państwa X albo gazetowe teksty na temat tego kraju. Ambasador kompletnie nieważnego państwa wychodzi z takiego spotkania oszołomiony: 'Wow! Tyle o nas wie, czterdzieści minut opowiadał!'".
W osobistych kontaktach ze współpracownikami i znajomymi Kaczyński nie celebrował urzędu. Tę cechę byłego szefa chwaliła Elżbieta Jakubiak: "Mnie to złościło, że wszyscy na około mówią do niego per 'Leszku'. Jak tak można? Ja mówię do niego: 'Panie prezydencie', a on: 'Ty znowu to samo? Zerwę z tobą wszelkie kontakty, zobaczysz!', groził mi półżartem".
Źle się czuł w Pałacu
Państwo Kaczyńscy zanim przeprowadzili się do apartamentów na ostatnim piętrze Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu, mieszkali w ładnym miejscu na warszawskim Powiślu, ale w małym, dwupokojowym mieszkaniu. Zmiana była więc kolosalna.
Polityk PiS-u, znajomy prezydenckiej pary wspominał w rozmowie z Majewskim i Reszką: "Jedna z sal ich mieszkania gabarytami przypominała halę do koszykówki, jest tak wielka i wysoka. Na końcu tego gigantycznego pokoju stoi łóżko. Normalnej wielkości, ale w takim pomieszczeniu wygląda jak pudełko zapałek albo tapczan z szuflandii. Obok łóżka jest szafka i lustro, wszystko jak w pokoju dla lalek. I niczego nie można zmienić, bo nad wszystkim czuwa konserwator zabytków. To trochę tak, jakby mieszkać na Zamku Królewskim w Warszawie albo w jakimś muzeum. Trudno się dziwić, że Kaczyński, człowiek kameralny, lubiący domową atmosferę, nie poczuł się w takich warunkach komfortowo".
Ukochany pies
Ukochany terier szkocki Lecha i Marii Kaczyńskich wabił się Tytus, pomogła go wybrać Kaczyńskim znajoma - Hanna Fołtyn-Kubicka. Wierny przyjaciel pary prezydenckiej mieszkał najpierw w ich domu w Sopocie, a następnie w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. Był oczkiem w głowie swoich opiekunów. "Gdy Tupolew rozpędzał się po pasie startowym, prezydent albo prezydentowa trzymali go na smyczy. Kiedy maszyna osiągała wysokość przelotową, biegał po pokładzie, a czasem wchodził do kabiny pilotów. Bywało, że - gdy para prezydencka nie widziała - lotnicy musieli Tytusa poczęstować lekkim kopniakiem. Wtedy pies stawał przy drzwiach do salonki. Najpierw patrzył na swoje odbicie, a potem zaczynał ujadać. Potrafił tak przez 15 albo 20 minut. Pasażerom pękały głowy. Byli bezradni. Pan prezydent, widząc na sobie błagalne spojrzenia współpracowników, tylko rozkładał ręce: 'No co mam zrobić? Przecież go nie oddam!'" - opisują w książce "Daleko od Wawelu" Michał Majewski i Paweł Reszka.
Tytus był kompletnie niewychowany. Kiedy wychodził na przechadzkę z Pałacu, jak ujawniają autorzy prezydenccy urzędnicy informowali się nawzajem: "Bestia w ogrodzie!". "Tytus był łącznikiem z dawnym normalnym życiem, które zmieniło się w sprawowanie urzędu. Był więc nietykalny, cieszył się absolutną wolnością. Łapał za nogawki, kąsał nieważne, czy ministra, czy oficera BOR-u. Nie przepuszczał nawet właścicielowi. Kaczyńskiemu głupio się było przyznać, że szarpie go własny pies. Opowiadał więc lekarzowi bajki. Na przykład, że zaczepił nogawką o ogrodzenie" - czytamy.
Pies zdechł w wieku 9 lat w listopadzie 2009 r. Światową sławę przyniosła mu wizyta prezydenta USA George'a W. Busha w Polsce. (były prezydent USA jest właścicielem szkockiego teriera Barneya). Para prezydencka miała też kundelkę Lulę.
"Piękna dziewczyna, podkochiwałem się w niej. Ale co ja mogłem, taki brzydal?!"
Poseł Prawa i Sprawiedliwości z "frakcji liberalnej" zimą 2010 oceniał, że przywarą prezydenta jest to, że w swym otoczeniu niechętnie widzi osoby, które mu nie schlebiają albo mają inne zdanie - "lubi potakiwanie, respektowanie tego, że on jest mentorem i profesorem".
Prezydent potrafił jednak mieć do siebie dystans. Na dowód dziennikarze opisują taką scenkę: "Znana postać ze świata biznesu zagaduje do Lecha Kaczyńskiego. Opowiada, że ma koleżankę, która studiowała z prezydentem. Głowa państwa kpi sama z siebie: 'Piękna dziewczyna, podkochiwałem się w niej. Ale co ja mogłem, taki brzydal?!'".
Inna sytuacja: "Prezydencki samolot wylądował właśnie na wojskowym Okęciu. Współpracownicy wychodzą jednym trapem, Kaczyński schodami podstawionymi specjalnie dla niego. Dwa kroki od schodów czeka limuzyna, BOR-owiec już otworzył drzwi. Ale Kaczyński zamiast do pancernego BMW kieruje kroki do niskiej rangi urzędników kancelarii, którzy stoją kilkadziesiąt metrów dalej, przy ogonie samolotu. 'Ścisnął dłonie, podziękował, życzył dobrej nocy. Fajne, normalne zachowanie'" - opowiadał rozmówca autorów "Daleko od Wawelu".
Lech Kaczyński nie tylko był profesorem prawa, ale posiadał ogromną wiedzę - podkreślają Reszka i Majewski. Przy ważnych przemówieniach miał wypisane tezy, ale i tak mówił z głowy, często improwizował i robił to bardzo dobrze. Wynikało to zapewne ze starannego wykształcenia i oczytania. "Na temat twórczości Thomasa Manna można z nim było dyskutować godzinami. Miał tu doskonałe rozeznanie" - opowiadał pisarz i publicysta, który był znajomym prezydenta.
Fragmenty pochodzą z książki "Daleko od Wawelu" Michała Majewskiego i Pawła Reszki, Wydawnictwo Czerwone i Czarne.
(js)