Striptiz zamiast tanga
Moda na naukę striptizu w ramach zajęć fitness dociera zza oceanu do Polski. Amerykanki robią to już od kilku lat. To wydaje się szokujące, ale kobiety, które uwalniają w ten sposób swoją zmysłowość, czują się lepiej – twierdzi Jeff Costa, choreograf z Bostonu.
Nad Wisłą najczęściej naukę striptizu nazywa się oględnie kursami tańca erotycznego. Takie zajęcia prowadzi – z reguły na zamówienie – na razie tylko kilka szkół, jak Maria de las Flores albo wrocławska szkoła tańca Beaty Tymes. Zajęć nie prowadzą tancerki go-go, lecz instruktorki tańca współczesnego i klasycznego. W programie jest m.in. zmysłowe chodzenie, kręcenie biodrami, a także... kontakt wzrokowy, mający wyrabiać pewność siebie. Tancerki uczą, jak ładnie poruszać się, jak elegancko chodzić. Wyrabia się miękkie ruchy, wpaja prawidłową postawę ciała – wylicza Beata Tymes.
Pomysł za Atlantykiem chwycił, bo – jak tłumaczą instruktorzy – striptiz kojarzy się z buntem i wyzwaniem rzuconym normom, a przy tym jest praktyczny. Kobiety patrzą w lustro i czują się piękne, zmysłowe, pewne siebie i silne – mówi Sarah Boone z Art of Exotic Dancing for Everyday Women (Szkoły Tańca Egzotycznego dla Zwykłych Kobiet).
Instruktorzy szacują liczbę absolwentów w całym kraju na najwyżej kilkaset osób. Zniechęca cena: bywa, że za trzymiesięczne szkolenie (w programie również wizaż i savoir--vivre) trzeba zapłacić aż 1200 zł. W szkole Maria de las Flores krótki, siedmiogodzinny kurs kosztuje 300 zł. Potencjalne klientki odstrasza też odium, jakie ciąży na tańcu erotycznym. To może kojarzyć się z czymś zdrożnym – sugeruje Martyna Rapp, wicemistrzyni świata w fittnesie.
Marek Markowski