ŚwiatSprzedaż alkoholu tego dnia bije rekordy

Sprzedaż alkoholu tego dnia bije rekordy

Wielki Piątek, zwany Gud Frajdejem, to bardzo bolesny dzień dla mieszkańców Irlandii. W całym kraju obowiązuje bowiem prohibicja. Ulice pustoszeją, a turyści uciekają do Belfastu. Kwestia prohibicji niemal kabaretowo przyćmiewa religijny charakter Wielkiego Piątku. Poprzedzający go czwartek powinien nazywać się Wielkim Czwartkiem w irlandzkich podręcznikach do ekonomii: sprzedaż alkoholu bije wtedy rekordy, bo ludzie robią zapasy - pisze Piotr Czerwiński w Wirtualnej Polsce.

Piotr Czerwiński

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Spośród wielu fenomenów, jakie dane mi było poznać na zielonej wyspie, paradoks Gud Frajdeja wydaje mi się jednym z najbardziej kluczowych; oto w kraju, którego tradycje spożycia są jeszcze bardziej drastyczne niż nad Wisłą, raz do roku nie można legalnie kupić ani kropli piwa tudzież każdego innego z płynnych frykasów zawierających jakże irlandzki w swym charakterze czynnik bajkowy. Nie można tego zrobić również nielegalnie, ponieważ naród irlandzki dość poczciwie przestrzega przepisów tego typu, przez co nie ma tutaj meliniarzy ani tradycji chałupniczego wyrobu samogonu, jak w starej poczciwej Europie Wschodniej, gdzie obsługa stereo do bimbru jest nieodłącznym elementem tradycji w co drugim domu i zagrodzie jak Polska długa i szeroka. W tejże Polsce zwykło się również czcić święta religijne przy pomocy napojów wyskokowych, co też zdaje się pogłębiać różnice między oboma narodami w zakresie spirytualiów. Najwyraźniej nasi włodarze troszczą się o stopień rozbawienia
naszego społeczeństwa, spełniając swój patriotyczny obowiązek i umożliwiając zakup gorzały o każdej porze dnia i nocy w absolutnie każdy dzień roku, by Polska rosła w siłę, a ludziom się żyło dostatniej.

Przejdźmy jednak do rzeczy. Na fali rocznicowych wspomnień ze swoich pierwszych podrygów w tym pięknym kraju, przywołałem niedawno obrazek pierwszego Gud Frajdeja, jaki dane mi było przeżyć na irlandzkiej ziemi. W rzeczy samej nie zauważyłem wtedy, że nadeszły święta w jakimś bardziej świątecznym sensie. Miałem wówczas na głowie o wiele poważniejsze problemy egzystencjalne niż szykowanie święconek, a z przyczyn tezauryzacyjnych również i rozrywki musiały przejść do listy pobożnych życzeń, ponieważ rezydowałem wtedy regularnie w biurach pośrednictwa pracy. Tubylcy oraz wszyscy ci przyjezdni, którzy tułaczkę po pośredniakach mieli już za sobą, nie mieli takiego problemu i rezydowali w pubach, które, jak wiemy, występują tutaj na każdym rogu. Pewnego dnia, a był to Gud Frajdej właśnie, wyszedłem jak zwykle do miasta na tradycyjne zwiedzanie przybytków, w których Polacy rozdawali swoje coraz bardziej okrojone CV, kiedy zauważyłem, że miasto jest całkowicie puste. Jakby przeszła przez nie trąba powietrzna, bądź
też spadła, odpukać, bomba wodorowa czy jak ona się tam nazywa, wymiotło wszystkie tłumy, które na co dzień przeciskają się chodnikami centralnego Dublina od rana aż po późny wieczór. Pozamykane były również puby, przez co miało się wrażenie, że zamknięto cały Dublin, bo Dublin bez pubów nie byłby Dublinem, i takie też wrażenie sprawiał tego dnia. Okazało się, że zamknięte są również biura pracy, przez co obszedłszy miasto bez celu, nagle zacząłem dysponować przesadną ilością wolnego czasu. Poszedłem więc do spożywczaka, w nadziei, że kupię coś, czym będzie można się napchać na resztę dnia, a tam zobaczyłem scenę jak z komedii Barei: dwaj Polacy wykłócali się z ochroniarzem, że jeśli nie kupią browaru, natychmiast zapałają gniewem piekielnym i rozniosą cały przybytek. Ochroniarz, który też był z Polski, szczerze współczuł rodakom, ale nie mógł im ulżyć. Stoisko alkoholowe było przykryte czarną folią, a także ogrodzone rozkładanym metalowym płotkiem, jak co dzień po 22.00, bo w nocy Irlandia staje się
bezalkoholowa codziennie. Polacy grzmieli, że przecież jest dopiero siedemnasta, i że natychmiast muszą kupić po zgrzewce, w przeciwnym razie pójdzie się grzmocić ich racja istnienia. Ochroniarz był jednak nieugięty. - Dziś jest Gud Frajdej - obwieścił wzruszając ramionami. - Nigdzie nie kupicie ani kropli piwa. - Dziś jest co?- odpowiedzieliśmy wszyscy trzej, bo i ja dołączyłem się do tej scenki jako wolny słuchacz.

Okazało się, że w Irlandii, Republic Of, przemysł spirytusowy ma całodniową przerwę i rzeczywiście, w całym kraju nie można kupić ani kropli. Było to nie do uwierzenia dla dzielnych przybyszów z Lechistanu; oto musieli przebyć za chlebem taki szmat drogi na drugi koniec Europy, by zły los wystawiał ich na tak bolesną próbę. I to jeszcze przy nadchodzącym weekendzie. Biednemu zawsze wiatr w oczy, moi państwo.

Nie wiem co się stało z tymi dwoma, odeszli w siną dal złorzecząc całemu światu i obiecując rychłą zemstę. Ja zaś odruchowo zawlokłem się do ulubionej kawiarni internetowej, z zamiarem rozsyłania kolejnych wersji swojego CV, z których wykreślałem studia albo w których dodawałem sobie różne interesujące zawody. Wewnątrz trwała dyskusja panelowa o prohibicji. Happy People from Africa, którzy zawiadowali tą instytucją, zebrali się wszyscy przy kantorku szefa, i swoimi dźwięcznie rapującymi akcentami akcentowali coraz większe niezadowolenie. Dołączył się do nich oczywiście Polak, a także Rosjanin i Czech, aczkolwiek Czech próbował dzielić swój czas między rozmowę o prohibicji, a nieudolne próby porozumienia się z krajanami w Czechach przy pomocy Skype’a. - Sakra! Sliszisz mie nebo ne?- powtarzał. Połączenie nie było za dobre tego dnia.

Jeden z Happy People twierdził, że gdybyśmy mieli więcej oleju w głowie, mogliśmy rano pojechać do Belfastu, gdzie prohibicja nie obowiązywała. Podobno gromada francuskich turystów, którzy tu byli rano, na wieść o prohibicji natychmiast się tam udała, ponieważ przyjechali do Irlandii na przerwę wielkanocną, żeby pójść do pubu i napić się guinnessa. Siedzący nieopodal krępy obywatel o koknejowatej wymowie westchnął ze smutkiem; najwyraźniej nie wpadł wcześniej na coś tak genialnego. Rosjanin był zły. Stwierdził, że należy natychmiast udać się na lotnisko i wykupić bilet w dowolne miejsce na świecie, po czym zakotwiczyć w barze, nie wychodząc z niego aż do zamknięcia. Happy People byli niezadowoleni z takiej propozycji. Uznali że impreza wyniesie ich zbyt wiele. Ktoś z tyłu sali przypomniał sobie, że kiedyś w Gud Frajdej nie było prohibicji w pociągach, ale nikomu nie chciało się jechać na dworzec i sprawdzać osobiście. Robiło się już późno.

- Sakra! - krzyknął Czech do mikrofonu.- Sliszisz mie nebo ne? Tak zapamiętałem słowo „sakra”, które jest czchosłowackim odpowiednikiem „cholery”. Polak, który nie wytrzymał nerwowo, wyszedł na ulicę zapalić, następnie spytał pięciu kolejnych przechodzniów gdzie można kupić piwo. Nim sobie poszedłem, jakaś babcia beształa go, twierdząc że pójdzie do piekła za picie piwa w Wielki Piątek. - Ale ja jestem w piekle, proszę pani - odpowiedział. - I właśnie próbuję o tym zapomnieć. Żeby było śmieszniej, dowiedzieliśmy się, że oprócz tego wszystkiego w Irlandii jest zwykły dzień roboczy. Dokąd w takim razie wywiało te tłumy?

Mijały kolejne lata i Gud Frajdej zawsze generował nieodmiennie wielkie emocje. Od znajomych Polaków corocznie słyszałem coraz to nowsze legendy o tym, jak poradzili sobie w ten dzień. Jeden twierdził, że ma znajomego kelnera, który w przypływie patiotyzmu sprzedał mu z tyłu sklepu (a jakże by inaczej) dwie siatki gorzały i karton papierosów. Nie trzeba chyba dodawać, że znajomy kelner był z Polski. Inny opowiadał, że zna polskiego recepcjonistę, który również wspomógł go w Gud Frajdej w ten sam sposób. Potem okazało się, że obaj znali tego samego człowieka; jak widać chłopak był obrotny i dorabiał sobie na dwa, a nawet trzy etaty.

Turyści, którzy liczyli na spędzenie przerwy wielkanocnej w tradycyjnie irlandzki sposób, równie tradycyjnie znikali w pociągach i pekaesach do Belfastu, zaś wszyscy, ale to absolutnie wszyscy, rzucali się w czwartki na stoiska monopolowe, skąd wynosili piwo i wino całymi skrzynkami, zupełnie jakby prohibicja miała trwać trzy tygodnie. Myślę, że zakaz sprzedaży alkoholu, który miał być w założeniu umoralniający, przynosi w efekcie odrwrotny skutek, bo obroty sklepów monopolowych w przeddzień Gud Frajdeja rekompensują kilka imprezowych piątków za jednym zamachem. Wykładowcy ekonomii na Trinity College powinni nazywać to zjawsko „Good Thursday” i na tym przykładzie uświadamiać młodych adeptów handlu, że nic tak nie napędza sprzedaży, jak jej zakaz.

Najzabawniejsze jest jednak to, że w kolejne Gud Frajdeje wciąż natykam się na ludzi, zarówno obcego jak i krajowego pochodzenia, którzy z roztargnienia zapomnieli o zakazie, i niejako na przekór jemu nagle przypomnieli sobie, że właśnie dzisiaj, nie wczoraj i nie jutro, że za wszelką cenę koniecznie muszą golnąć przynajmniej jednego. No ale cóż, nie trzeba być psychologiem ani handlowcem, żeby wiedzieć że popyt jest odwrotnie proporcjonalny do podaży. Miłośnicy piwa w Gud Frajdej wiedzą o tym tak samo dobrze jak podrywacze, usiłujący udawać, że im nie zależy.

Dlatego jeśli jesteś w Irlandii, w Wielki Piątek, nigdy nie pytaj co twój kraj zrobił dla ciebie. Pytaj lepiej, gdzie w tym kraju można kupić sześciopak przyzwoitego browaru za mniej niż dyszkę. Możesz też spytać kogoś na ulicy, czy wie dlaczego ten piątek jest wielki. Ciekawe co ci się uda pierwsze.

Wesołych Świąt Państwu.

Z Dublina Piotr Czerwiński dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (102)