Sojusz Zachodu z Arabią Saudyjską. Niewygodny, ale konieczny?
• Rośnie sprzeciw wobec sojuszu Zachodu z Arabią Saudyjską
• Agresywna polityka Saudów przyczynia się do napięć na całym Bliskim Wschodzie
• Zdaniem ekspertów, utrzymanie bliskich relacji z monarchią jest jednak politycznie konieczne
"Najgorszy sojusznik Zachodu" - tym mianem określa się często Arabię Saudyjską, obok Izraela głównego partnera USA i państw Zachodnich w Bliskim Wschodzie. Nic dziwnego, bo wady bliskich relacji z monarchią i sprzeczne interesy są łatwo dostrzegalne: podczas gdy Zachód zmaga się z plagą radykalnego islamu - salafizmu, dla Arabii nie jest to tylko religia i ideologia państwowa, ale i towar eksportowy: saudyjscy klerycy są rutynowo wysyłani do budowanych zagranicą meczetów, często będąc katalizatorem radykalizacji europejskich muzułmanów. Nie mniej niezręczne dla Zachodu jest notoryczne łamanie przez Arabię praw człowieka. Jako monarchia absolutna, rządzony przez surowe islamskie prawo, kraj ten jest całkowitym zaprzeczeniem wartości, na których opiera się i które promują państwa zachodnie.
Krytyka sojuszu z Saudami obecna jest w debacie publicznej od lat, szczególnie przybrała zaś na sile po zamachach z 11 września 2001 roku, dokonanych w większości przez obywateli Arabii. Jednak dopiero teraz przez zachodnią prasę przewinęła się cała lawina krytycznych tekstów i apeli o pozbycie się niezręcznego sojuszu. "Czas, by Ameryka porzuciła Arabię Saudyjską". "Arabia Saudyjska: niebezpieczny sojusznik". "Królestwo to dla Zachodu problem, a nie przyjaciel" brzmiały nagłówki w najpoważniejszych pismach, takich jak "New York Times", tygodnik "Time" i wielu innych mediach.
Przyjazne stosunki USA z monarchią Saudów mają długą historię - tak długą, jak samo powstałe w 1932 państwo. Choć przez lata zmieniało się uzasadnienie dla kontynuowania sojuszu, to Ameryka, a za nią pozostałe państwa zachodu - trwały przy sojuszniku. W czasie zimnej wojny Arabia Saudyjska była dla USA czynnikiem niwelującym sowieckie ambicje i wpływy w regionie. Po zimnej wojnie - sojusznikiem w zmaganiach z Saddamem Husajnem. Zaś po 11. września Arabia stała się - paradoksalnie - partnerem w wojnie z terroryzmem (Osama bin Laden, choć sam był Saudyjczykiem, otwarcie groził obaleniem rządów panującej dynastii) oraz gwarantem stabilności regionu. Podstawą relacji z państwami Zachodu niezmiennie były saudyjskie złoża ropy naftowej, jedne z największych na świecie.
Dziś podstawy te - zarówno ekonomiczne jak i polityczne - są coraz bardziej chwiejne. Dzięki "rewolucji łupkowej" Ameryka produkuje dziś tyle ropy i gazu, że jej zapotrzebowanie na import surowca z Zatoki Perskiej jest najniższy od 28 lat. Co więcej, lata zbrojeń, współpracy wojskowej z USA oraz gigantyczne wydatki na wojsko z uczyniło w ostatnich latach Arabię najpotężniejszą militarnie potęgą w regionie. To - wbrew oczekiwaniom zachodnich sojuszników - nie przyczyniło się jednak do zwiększenia stabilności na Bliskim Wschodzie, lecz zachęciło Rijad do bardziej agresywnej polityki i swoich interesów środkami militarnymi, czego owocem są krwawe i niszczycielskie wojny w Syrii i Jemenie. Dodatkowo, nawet mimo tego, że Saudowie są członkami koalicji przeciw Państwu Islamskiemu, to nie jest to najbardziej aktywny i skuteczny sojusznik w tej walce.
- Na pewno my jako Zachód musimy przemyśleć i przedefiniować sojusz z Arabią Saudyjską - mówi w rozmowie z WP Tobias Borck, wykładowca Uniwersytetu Exeter w Anglii i analityk spraw Bliskiego Wschodu. - Ale podkreślam: przemyśleć. Bo rezygnacja z sojuszu byłaby w obecnej chwili szaleństwem - zaznacza.
Powód jest prosty: brak alternatyw. Odwrócenie się od Saudów pozbawiłoby Zachód wpływu na sytuację na Bliskim Wschodzie, a jednocześnie wzmocniło inne rewizjonistyczne mocarstwo i głównego rywala Saudów, Iran. To z kolei tylko zaostrzy zimną wojnę między tymi państwami. Zdaniem Borcka, obecny problem wynika z odmiennego rozumienia tego, co oznacza "stabilność".
- Dla nas stabilność to przede wszystkim równowaga i niezmienny status quo. Dla niech "stabilność" oznacza brak zagrożeń. Problem w tym, że oni wszędzie widzą zagrożenia. Zresztą niezupełnie bez powodu, bo Iran rzeczywiście próbuje zbudować już nie "szyicki półksiężyc" ale cały księżyc - zauważa ekspert.
Podobnego zdania jest dr Maciej Milczanowski, analityk Fundacji Pułaskiego i wykładowca WSIiZ Rzeszów.
- Niemal wszystko, co można zarzucić Arabii Saudyjskiej, można zarzucić także Iranowi. Jeśli zrezygnujemy z sojuszu z Arabii Saudyjskiej, pozbawiamy się ogromnie dużej części wpływu na Bliski Wschód. Od niej zależą arabskie państwa Zatoki Perskiej, a nawet inne państwa arabskie. Pozbycie się tego byłoby samobójstwem, bo tylko wzmocniłoby Państwo Islamskie i Al-Kaidę na niespotykaną skalę - tłumaczy Milczanowski. - Nowy władca, król Salman, dopiero zaczyna swoje panowanie i chce się wykazać militarnie przed własnymi elitami. To po prostu trzeba przeczekać i naciskać, by odchodził od siłowego rozwiązywania problemu - dodaje.
Jak tłumaczy ekspert, każdy układ na Bliskim Wschodzie wiąże się z zagrożeniami. Chodzi natomiast o to, by równoważyć je.
- Nie zlikwidujemy ani irańskich, ani saudyjskich ambicji. Trzeba wygospodarować taką przestrzeń, by stracił sens konflikt zbrojny i popieranie terroryzmu. To trudne, ale możliwe. Potrzebny jest jednak silny nowy prezydent amerykański oraz przemyślana strategia, a nie działania doraźne - mówi Milczanowski.
Zdaniem ekspertów, polityka obecnego prezydenta USA Baracka Obamy jest nieudolna i tylko
- Owszem, jeśli spojrzymy na liczby i statystyki, Zachód nadal mocno wspiera Arabię. Ale liczą się percepcje. A percepcja ze strony Saudów jest taka, że USA wycofuje się z regionu, więc muszą sami zadbać o swoje bezpieczeństwo - mówi Borck - Ameryka mówiła od lat o potrzebie przejęcia odpowiedzialności za region przez lokalnych aktorów. Teraz, gdy się to dokonuje, okazuje się że nie jest tak dobrze, jak myśleliśmy - dodaje.
Zobacz również: Wpływ konfliktu Iranu i Arabii Saudyjskiej na sytuację w regionie