Sąd ochrony wolności słowa - koniec z hejterami i fake newsami? Niekoniecznie [Opinia]
Ministerstwu Sprawiedliwości podczas przerw w niszczeniu polskiego wymiaru sprawiedliwości uda się czasem wymyślić coś nieszkodliwego, a nawet sensownego. W czwartek najwyżsi urzędnicy tego resortu, z ministrem sprawiedliwości na czele, przedstawili założenia projektu ustawy o ochronie wolności słowa w internecie. Wydawać by się mogło, że akurat tam wolność słowa ma się wyjątkowo dobrze. Nic bardziej mylnego.
18.12.2020 | aktual.: 02.03.2022 22:20
Zgodnie z projektem ustawy, jeśli wypowiedzi użytkownika portalu społecznościowego czy w zasadzie każdego innego medium internetowego nie będą naruszać polskiego prawa, nie będą mogły zostać usunięte, nawet jeśli administrator głęboko nie będzie się z nimi zgadzał. Jednak w wypadku ich usunięcia możliwym będzie odwołanie się od tej decyzji do samego do serwisu, a jeśli i to nie pomoże, kolejną instancją będzie właśnie nowy, specjalny sąd ochrony wolności słowa.
Wydaje się, że to szeroko rozumiana strona konserwatywna jest częściej blokowana i cenzurowana przez media społecznościowe (a przynajmniej sama tak uważa). Jak duży problem niektórzy prawicowi politycy mają z mediami społecznościowymi, widzimy choćby na przykładzie ostatniej medialnej aktywności Donalda Trumpa - transmisja jego konferencji prasowej została przerwana przez jedną ze stacji, która uznała, że mówi on oczywiste nieprawdy, a jego kolejne wpisy na Twitterze o rzekomych nieprawidłowościach wyborczych administratorzy oznaczają jako mogące wprowadzać w błąd.
Nie dziwi zatem, że to obecny rząd wychodzi z pomysłem poddania kontroli sądowej działań mediów, jednak projekt Ministerstwa Sprawiedliwości (przynajmniej co do samej myśli przewodniej) jest akceptowany raczej ponad podziałami - warto wspomnieć, że instytucję tzw. ślepego pozwu (o którym niżej) popiera choćby Adam Bodnar, którego trudno nazwać entuzjastą aktualnej władzy.
Zobacz też: Kwarantanna narodowa. Leszek Miller: "To jest kabaret"
Oczywiście pomysł to jedno, ale wykonanie to drugie. Diabeł zapewne będzie tkwić w szczegółach, które poznamy jednak dopiero po opublikowaniu projektu ustawy (a który w toku prac parlamentarnych i tak może jeszcze przecież ulec zmianom).
Jedne z podstawowych pytań to oczywiście to, czy sędziowie oddelegowani do tego sądu będą powołani z udziałem neoKRS, a procedura ich nominacji tym samym będzie skażona - czy będą oni, tak jak niektórzy nowi sędziowie Sądu Najwyższego, powiązani z partią rządzącą, wreszcie czy egzekwowanie ich orzeczeń będzie w ogóle wykonalne (media takie jak Facebook czy Twitter nie mają przecież siedziby w Polsce).
A może będzie inaczej - może żadnemu prawnikowi nie będzie spieszyło się do orzekania w takim zupełnie nowym sądzie, bez wcześniejszych doświadczeń orzeczniczych w tej materii i utartej praktyki postępowania, stojąc pod pręgierzem opinii publicznej, która często bardzo żywo interesuje się co bardziej kontrowersyjnymi wpisami użytkowników mediów społecznościowych?
Sąd wolności
Co więcej, weryfikowanie w warunkach sądowych, czy jakiś wpis na Twitterze lub Facebooku jest prawdziwy, czy też nie, albo na ile jest w ogóle twierdzeniem o faktach czy może jednak opinią, nie zawsze jest łatwe. Oczywiście już teraz zdarza się, że sądy, na przykład w sprawach o ochronę dóbr osobistych, muszą zagłębiać się w meandry polskiej historii i badać, czy ktoś był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa albo jak daleko sięgają granice wolności artystycznej.
Sąd wolności słowa musiałby jednak badać każde w zasadzie twierdzenie o rzeczywistości, jeśli tylko na jego kanwie powstałby spór autora z portalem społecznościowym i to dotyczące nie tylko historii czy sztuki, ale też polityki, ekonomii, prawa, religii, filozofii itp. Jak trudne to zadanie, chyba nikogo nie trzeba przekonywać.
Korzystanie z elektronicznej procedury, która ma obowiązywać w tym sądzie, na pewno będzie także wymagać przełamania pewnych mentalnych oporów części środowiska prawniczego, ciągle jeszcze w znacznej części przyzwyczajonego do standardowej rozprawy na sali sądowej, z papierowymi aktami i żywym przeciwnikiem po drugiej stronie. Informatyzacja powoli, ale konsekwentnie wchodzi jednak do polskich sądów i tego procesu już nic nie zatrzyma. W sprawach internetowej wolności słowa szybkość tym bardziej jest wskazana - lata czy nawet miesiące to w internecie prehistoria.
Instytucja tzw. ślepego pozwu
W ramach projektu przewidziano także instytucję tzw. ślepego pozwu, zgodnie z którą będzie można pozwać kogoś, kogo personaliów jeszcze nie znamy, na przykład anonimowego autora wpisów w internecie, często zwykłego trolla czy hejtera. Obecnie, mimo toczącej się od lat dyskusji na ten temat, ciągle jeszcze jest to niemożliwe - aktualnie dopiero po pozwaniu do sądu konkretnej osoby z imienia i nazwiska możemy w toku procesu ustalić, czy to ona faktycznie jest autorem niepodobającego się nam wpisu, co jest, delikatnie mówiąc, mało ekonomiczne. Lecz znowu - wiele zależy od tego, jaką treść będą miały przepisy i jak ukształtuje się praktyka ich stosowania.
Przez ostatnie pięć lat bardzo wiele nieprawdopodobnych newsów okazało się smutną prawdą - kto przed 2015 rokiem mógłby pomyśleć, że będzie można nie publikować orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego, ułaskawiać przed wydaniem prawomocnego wyroku czy "anulować" uchwałę Sejmu o wyborze sędziów TK? A jednak wszystko to się wydarzyło.
Rzeczywistość jest coraz bardziej nieprzewidywalna i skomplikowana, co sprzyja powstawaniu fake newsów, których odkłamywać później nikomu już się nie chce. W potwornym zalewie informacji coraz bardziej widać, jak cenna dla dobrostanu życia publicznego jest prawda. Jak cenna, ale też jak krucha. Dobrze, że sąd wolności słowa powstanie i choć na pewno nie ucywilizuje on całkowicie debaty publicznej, to może choć trochę się do tego przyczyni.
Tomasz Janik dla WP. Autor jest adwokatem, członkiem Pomorskiej Izby Adwokackiej w Gdańsku.