PolskaRozbudzają wyobraźnię wiejskich dzieci

Rozbudzają wyobraźnię wiejskich dzieci

Jak do nich przyjechałam, siedzieli tępo patrząc w ścianę. Na pytania kim jesteś? odpowiadali np.: „Mam na imię Ania, niczym się nie interesuję”, „Lubię oglądać telewizję”, „Czasami pójdę na dyskotekę”. Teraz niektórzy z nich chcą iść nawet do liceum, a potem na studia – opowiada Dominika Rembelska, która od kilku lat jeździ do popegeerowskich wiosek i pokazuje dzieciom inny świat. Dociera do nich przez... afrobrazylijską sztukę walki.

09.02.2007 | aktual.: 17.06.2008 12:51

###Galeria
[

]( http://wiadomosci.wp.pl/8222-swiat-fotografie-dzieci-z-jesionki-i-krzywej-8221-6038715923309697g ) [

]( http://wiadomosci.wp.pl/8222-swiat-fotografie-dzieci-z-jesionki-i-krzywej-8221-6038715923309697g )
„Świat. Fotografie dzieci z Jesionki i Krzywej”

###Galeria
[

]( http://wiadomosci.wp.pl/dzieci-z-pragi-ucza-sie-brazylijskiej-sztuki-walki-6038708160451201g ) [

]( http://wiadomosci.wp.pl/dzieci-z-pragi-ucza-sie-brazylijskiej-sztuki-walki-6038708160451201g )
Dzieci z Pragi uczą się brazylijskiej sztuki walki

Dominika jest z wykształcenia teatrologiem. Swoją pracę z młodzieżą zaczęła 8 lat temu. Najpierw pracowała w ośrodku socjoterapii, potem nawiązała współpracę z fundacją wspierania wsi i warszawskim teatrem Remus. - Pierwszą wsią, do której pojechaliśmy, był Piotrowiec – mała miejscowość na Warmii i Mazurach. To był z założenia projekt teatralny, ale nie w tradycyjnym rozumieniu. Wprowadziliśmy do niego różne formy ekspresji - opowiada Dominika. Jak się jednak okazało młodzieży to się nie spodobało. - Nie chcieli współpracować z nami, bo teatr kojarzył im się z czymś nudnym - mówi. - Projekt już prawie upadał, więc w akcie desperacji wpadłam na pomysł pokazania dzieciakom capoeiry. To sztuka walki, którą trenowałam od kilku miesięcy. – Capoeirę stworzyli niewolnicy afrykańscy, pracujący na brazylijskich plantacjach. Połączyli różne formy zabawy tańca i walki, żeby wywołać rebelię i uciec. Do ćwiczenia capoeiry nie potrzebne są rekwizyty. Wystarczy własne ciało i rytualne instrumenty – np. bębenki (atabaque i
pandeiro), grający łuk (berimbau) czy dzwonki (agogo) – opowiada Dominika. - Któregoś dnia zaprosiłam swojego instruktora, żeby poprowadził warsztaty. Tamtego dnia wszystko stanęło na głowie. Dzieciaki oszalały na punkcie capoeiry - mówi Dominika.

Przebić mur

- Na początku byłam przerażona – wraca myślami do pierwszych dni w Piotrowcu Dominika. - To była wieś, w której na ponad stu mieszkańców, tylko dwie osoby pracowały. Panował totalny marazm wzięty z czasów popegeerowskich, kiedy ludzie podchodzili do życia na zasadzie: nie warto nic robić, bo na pewno nie uda – ocenia dziewczyna. To kultura przenoszona z pokolenia na pokolenie, więc podobne nastawienie do życia miała również tamtejsza młodzież – przypomina sobie teatrolożka. - Zaczynaliśmy od zajęć z trzydziestoosobową grupą młodych ludzi patrzących tępo przed siebie. Niechętnie odpowiadali na pytania. Jeśli mówili o sobie, to tylko zdawkowo np.: „Nazywam się Ania i niczym się nie interesuję”, „czasami chodzę na dyskotekę i oglądam telewizję”. Ich jedynym zajęciem było biadolenie na swój los pod sklepem. Słuchałam tego z przerażeniem – mówi Dominika. – Żeby przebić łączący nas mur musieliśmy ich podbudować i pokazać, że coś umieją.

Pójść na studia to jak wejść na Mount Everest

Na pierwszy pokaz capoeiry przyszła cała wieś – mówi z przejęciem Dominika. - Mamy piekły ciasta, a tatusiowie zbijali ławki, bo pokaz odbywał się na łące. Rodzice nie kryli dumy z pociech, więc dzieci poczuły się dowartościowane. A to dobry początek, bo jeśli się w to uwierzy, to łatwiej coś zrobić ze swoim życiem – mówi Rembelska i przypomina sobie, że kilku osobom udało się dokonać przemian. - Wiem, że niektórzy z uczestników warsztatów poszli na studia, a jedna z osób napisała nawet pracę magisterską o tym projekcie. To naprawdę zaskakujące, bo przecież dla nich pójść na studia, to jak wejść na Mount Everest. Z tego co słyszałam, parę osób odważyło się też wyjechać do pracy do innego miasta - wymienia.

- Kiedy okazało się, że nasz projekt w Piotrowcu dobiega końca, baliśmy się co będzie z tą młodzieżą, jak ją zostawimy. Z jednej strony zrobiliśmy im ogromną rewolucję w życiu i pokazaliśmy coś fajnego, a z drugiej nie mieli jeszcze wystarczających umiejętności, aby móc coś z tym zrobić. Osoby, które najbardziej się zaangażowały jeździły z nami potem z pokazami po domach dziecka, poprawczakach, miastach i popegeerowskich wsiach. Dominika zaangażowała się również w pomaganie dzieciom z rodzin patologicznych na warszawskiej Pradze. - Z miejskimi dziećmi jest trudniej. Jest większa presja środowiska i więcej pokus dookoła. Są bardziej rozpuszczone, więc trudno ich przekonać, do tego, że lepiej przyjść na zajęcia z capoeiry, niż ukraść coś w hipermarkecie. Poza tym są bardziej nieufni, dlatego jest ciężej wyrobić sobie u nich autorytet - mówi Dominika. – Mi się to udało, ale wcześniej musiałam im zaimponować. Żeby mieć respekt w grupie trzeba pokazać, że jest się lepszym i skupić się na „przodowniku stada”.
Czasem trzeba zrobić coś, żeby kumple się z niego pośmiali – żartuje Dominika.

Satysfakcja

Jak mówi Rembelska, nie jest łatwo dotrzeć do trudnej młodzieży, ale jeśli się to uda, przynosi to człowiekowi ogromną satysfakcję. - To są dzieciaki, które całe życie muszą walczyć. Są przyzwyczajeni do agresji i boją się otworzyć przed kimkolwiek. Kiedyś słyszałam w wywiadzie telewizyjnym wypowiedzi chłopców, którzy uczestniczyli w warsztatach, które prowadziłam. Mówili, że dzięki capoeirze przekonali się, że ludzie są dobrzy. Teraz wiedzą, że jeśli podejdą do drugiego człowieka, to nie dostaną w twarz, tylko, że ten ktoś się do nich uśmiechnie - zamyśla się Dominika.

Gdzieś ta fotografia im się zalęgła

Podobne refleksje ma Monika Sznajderman, żona pisarza Andrzeja Stasiuka, która jest przewodniczącą Stowarzyszenia Rozwoju Sołectwa Krzywa, pomagającego od siedmiu lat wiejskim dzieciom z dawnego PGR-u w Krzywej i Jasionce w powiecie gorlickim. Stowarzyszenie pomogło do tej pory m.in. remoncie szkoły, dożywianiu dzieci, fundowało stypendia na podręczniki i bilety autobusowe, zorganizowało bibliotekę. Najgłośniejszą akcją były jednak warsztaty fotograficzne w 2002 roku. – Dzieci dostały proste aparaty fotograficzne i miały za zadanie robić zdjęcia swojego otoczenia. To była dla nich nowość i bardzo zainteresowały się tym pomysłem. Teraz z perspektywy czasu widzę, że ta fotografia gdzieś im się zalęgła. Do dziś mają te aparaty i żadne z dzieci nie pomyślało o tym, aby go sprzedać czy zniszczyć.

Wśród fotografii przewijało się kilka wątków. Dzieci fotografowały swoje zwierzęta, kolegów, rodzinę, meblościanki, czy obrazy wiszące na ścianie – mówi Monika. W sumie zrobiły ponad trzy tysiące fotografii. Z tego wybrano ponad 100 najlepszych, które trafiły do albumu pt. „Świat. Fotografie dzieci z Jesionki i Krzywej” i wystawy m.in. w Krakowie, Warszawie, a nawet w Wiedniu, Berlinie, czy Goeteborgu.

- Przez te warsztaty dzieci stały się śmielsze. Nie miały oporów i nie bały się robić zdjęć. Efekty były naprawdę wspaniałe. Pamiętam jak jedna z matek, oglądając zdjęcia swojego dziecka, powiedziała: „Nie wiedziałam, że u nas jest tak pięknie” – relacjonuje Monika. Jak wspomina, zdjęcia urzekły też Piotra Jankowskiego, fotografa „Gazety Wyborczej”, który był inicjatorem warsztatów. - Pan Piotr nie sądził, że takie profesjonalne zdjęcia można zrobić, mając pierwszy raz aparat fotograficzny w ręku - mówi.

Dodaje jednak, że nie każdy zrozumiał przesłanie akcji. – Choć podczas wystaw spotykaliśmy się na ogół z samymi pozytywnymi komentarzami, to pamiętam reakcję polskich dyplomatów z ambasady w Wiedniu. Dziwili się, jak można pokazywać taki obraz Polski zagranicą. Sugerowali, że nie wypada tego robić - dodaje. Ale – jak mówi - fotografie dzieci cieszyły się dużym zainteresowaniem i wcale nie wywoływały zdziwienia. - Dwie Austriaczki powiedziały np., że obraz PGR-u przypomina im do złudzenia Tyrol 30 lat temu. To wcale nie było obce tym ludziom, a wręcz przypominało im własną przeszłość – akcentuje Sznajderman.

Dwa lata temu Stowarzyszenie zorganizowało podobną akcję. Owocem pracy dzieci był „Przewodnik po naszym podwórku” – album łączący zdjęcia, komentarze i opowiadania dzieci. Wystawę prac dzieci można było oglądać obecnie w krużgankach klasztoru dominikanów w Krakowie.

Dlaczego warto organizować takie akcje? – Nie trzeba chyba tego tłumaczyć – odpowiada krótko pani Monika. – W ten sposób horyzonty myślowe dzieci rozszerzają się. Np. jedna z dziewczynek napisała w albumie, że nie chce być już krawcową, ale marzy o karierze tancerki w Londynie. Takie akcje rozbudzają wyobraźnię i pozwalają dzieciom uwierzyć we własne siły, a ludziom z zewnątrz pokazują obcy świat, do którego nie byliby w stanie przeniknąć inaczej – podsumowuje Sznajderman. Brakuje pieniędzy

Choć stowarzyszenia, takie jak to, działające w sołectwie Krzywa, mają wiele ciekawych pomysłów na animację kultury na wsi, to często brakuje im środków na przetrwanie. - Działamy w skrajnie trudnych warunkach i brakuje nam na wszystko. Ostatnio brakuje nam rąk do pracy i nie staraliśmy się o dofinansowanie. Dlatego chwilowo ograniczyliśmy działalność - mówi przewodnicząca stowarzyszenia. Organizacja Moniki Sznajderman była dotychczas wspierana m.in. przez Polską Fundację Dzieci i Młodzieży. Fundacja przyznaje corocznie dotacje w wysokości 2-4,5 tys złotych autorom najlepszych projektów artystycznych, kulturalnych sportowych czy ekologicznych w swoim regionie.

W tym roku z pieniędzy fundacji skorzystały m.in.: „Klub biegacza narciarskiego w Przewodziszowicach”, który chce zachęcać młodych ludzi z gminy Żarki do zainteresowania się narciarstwem biegowym. Dotację chcą poświecić na zakup sprzętu narciarskiego sprzętu i zorganizowanie bezpłatnej wypożyczalni tego sprzętu. Inną interesującą grupą jest „Inicjatywa kulturalna Let it be”. Pomysłodawcy chcą uczyć wytwarzania instrumentów etnicznych - didgeridoo (aborygenski instrument dęty dmuchany), berimbau (brazylijski instrument strunowy), djiranga (aborygenski instrument do przywoływania "pomyślnych duchów" i komunikacji na odległość), a także gry na nich. Ciekawy pomysł na wykorzystanie pieniędzy fundacji ma też „Instytut TINH”, który chce w swojej okolicy organizować warsztaty poświęcone astronomii.

Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
kulturamłodzieżwieś
Zobacz także
Komentarze (0)